niedziela, 29 czerwca 2014

Coś czarnego czyli konfitura orzechowa




Wróciłam.
Mam tyle do opowiadania, że chyba zacznę pisać dzienniki. Wczoraj zrobiłam pokaz zdjęć zrobionych na szkockich drogach i po szesnastym zobaczyłam jak MMŻ odpłynął w sen. Znaczy się nudne te zdjęcia. Góry, woda, owce. Zielono, niebiesko, biało.
Mój zachwyt był kosmiczny. Szkocja okazała się tak samo piękna jak ją zapamiętałam z przed lat.
Zaczęłyśmy w Edynburgu i tam skończyłyśmy. W międzyczasie był Stirling, Inverara, Callander, Killin, Glen Coe, Fort William, Glenfinnan, Mallaig, Portree, Duntulm, Spean Bridge, Port Augustus, Culloden, Coylumbridge, Dufftown. Kilkadziesiąt jezior, setki gór, tysiąc krętych dróg, jedna wyspa, jeden kanał, kilkanaście dolin, kilka destylarni i dziesiątki tysięcy owiec.
Ale najpiękniejsza była wyspa Sky. Do niej będę tęsknić jak do porzuconego ukochanego.
Obiecuję, że opowiem wam o Szkocji i pokażę zdjęcia. Może nie zaśniecie z nudów...



Dziś, niestety, zamiast wdychać do szkockich pejzaży, musiałam nadrabiać zaległości. Przyroda ma nosie moje wojaże i zachwyty. Robi swoje i idzie dalej. Poziomki się skończyły, czarny bez przeminął a orzechy urosły w czasie mojej nieobecności do niebezpiecznych rozmiarów. Jeżeli dziś ich nie zerwę, to żegnaj konfituro. Za tydzień będzie za późno.



To najbardziej zadziwiająca konfitura jaką robiłam. Jest czarna jak atrament. Jest bardzo aromatyczna i stanowi prawdziwe wyzwanie dla kubków smakowych.
Poczęstowanie gościa orzechem z takiej konfitury wywoła najpierw chwilę zwątpienia, potem zdziwienie a na koniec totalne zaskoczenie.
Teraz jest najlepszy czas na zrywanie orzechów. Za chwilę ich wnętrze zacznie się opancerzać i z konfitury nic nie wyjdzie.
Jeżeli lubicie niecodzienne eksperymenty i smaki, to spróbujcie. Udekorowanie nią zimowego ciasta będzie dobrym pomysłem. Zjedzenie z nią porannej kanapki raczej średnim.
Ja zrobiłam ją z ciekawości i używałam zimą do ciast ale też....sałatek. Dobrze się komponuje z cykorią.
Pomiędzy konfiturą z truskawek a dżemem porzeczkowym, w ramach oderwania się od rutyny, warto zrobić coś szalonego. Na przykład konfiturę orzechową.



konfitura orzechowa

700 g zielonych orzechów włoskich
500 g cukru
80 ml wody
1 laska cynamonu
tyle goździków ile orzechów

Zrywamy orzechy, zakładamy gumowe rękawiczki i odcinamy orzechy z obu końców. W każdego orzecha wbijamy po jednym goździku. Wkładamy do słoika. Zalewamy je zimną wodą i moczymy tydzień (7 dni) aż zupełnie sczernieją. W tym czasie codziennie zmieniamy wodę orzechom dwa razy.
Jest z nimi trochę zachodu ale nie może być zawsze z górki.
Po siedmiu dniach Wylać wodę i wrzucić orzechy do gotującej się wody. Gotować pół godziny.
Wylać wodę, zalać orzechy zimną wodą i zostawić na noc.
Następnego dnia ugotować syrop cukrowy czyli w 80 ml wody rozpuścić cukier i dodać cynamon. Zalać syropem odsączone orzechy i zostawić do następnego dnia.
Kolejnego dnia zagotować orzechy z syropem i gotować na malutkim ogniu 10 minut.
Jeżeli chcecie konfiturę bardziej zagęścić, to pogotujcie ją następnego dnia przez kolejne 10 minut.
Potem przełóżcie ją do słoików i schowajcie do spiżarni.






Smacznego

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Szpinak nieco orientalny i oczekiwanie na Nessie
























Jutro jedziemy do Szkocji. Przedstawiciele męskiego rodzaju zostają w domu. Wyprawa jest rodzaju żeńskiego. Będą pogaduchy, whisky, dobre jedzenie, błądzenie po wrzosowiskach i potwór z Loch Ness.
Jaka szkoda, że przydatne adresy w Delicious ukażą się dopiero w lipcu. Lipcowy numer jest poświęcony jedzeniu w Szkocji.
Co prawda rozpoznałyśmy z grubsza smaczne przystanki na trasie Edynburg – Oban – Port Wiliams - wyspa Sky – Inverness – Edynburg ale podpowiedź zawsze może się przydać. Chcemy poznać zachodnie wybrzeże a jednym z pretekstów jest podobno świetna kuchnia.
Owoce morza wszelkich rodzajów i piękne widoki. Niczego więcej nam nie trzeba.
Jedyna co wiem o kuchni szkockiej nazywa się haggis. I podobno wcale nie jest takim ohydztwem jak go opisują. Whisky jako potrawa chyba się nie liczy?
W kraju, gdzie jada się kapustę z suszonymi śliwkami (czyli u nas), nie wypada pokazywać palcem wnętrzności owcy na cudzym talerzu.
Moja poprzednia wycieczka do Szkocji pozostawiła tylko dobre wspomnienia. Jedzenia nie pamiętam ale ogólną zieloność owszem. I włochate krowy, i ołowiane niebo nad plażą, i czystą jak kryształ wodę w jeziorach i omszałe lasy i rzut belką na jarmarku w Tain.
Pamięć ma skłonności do idealizowania więc dobrze będzie skonfrontować wspomnienia z dniem dzisiejszym. Jestem dobrej myśli.
Jeżeli nie zgubię się na lotnisku we Frankfurcie, to jest szansa, że opowiem wam jak było.
Póki co zrobię jeszcze pyszny szpinak, żeby MMŻ za mną trochę tęsknił. Potem zacznę się pakować.


Szpinak nieco orientalny

sporo szpinaku (czyli około kilograma)
1 łyżka oleju
1 ząbek czosnku, pokrojony w plasterki
pół łyżeczki oleju sezamowego
5 łyżki sosu ostrygowego
1 łyżka uprażonych ziaren sezamowych

Wlewamy na patelnię olej i wsypujemy pokrojony czosnek. Stawiamy na ogniu. Umyty i pozbawiony ogonków szpinak kładziemy na rozgrzaną patelnię. Mieszamy aż szpinak omdleje.
Odparowujemy szpinak, mieszając. Kiedy woda odparuje, zdejmujemy patelnię z ognia i wlewamy sos ostrygowy i olej sezamowy. Mieszamy, posypujemy sezamem i podajemy.
























Smacznego i do zobaczenia wkrótce

sobota, 14 czerwca 2014

Co robi pokrzywa z olejem rzepakowym? Kręcą lody.


Nie wiem czy ten wpis jest poświęcony lodom, olejowi rzepakowemu czy pokrzywom. Zagrajmy w skojarzenia.
Lody to ochłoda i przyjemność. Olej rzepakowy to zdrowie i troska (o zdrowie). Pokrzywa to... bolesna zieleń i tajemnica.
Czy da się połączyć te trzy składniki?
Od pewnego czasu bawię się pokrzywami.
Po pierwsze użyłam ich w zestawieniu ze szparagami. Po drugie otuliłam w nie pstrąga i upiekłam na grillu.
I ciągle było mi mało.
Już niedługo pokrzywy zakwitną. Przestaną być moim przedmiotem zainteresowania. Pora wykorzystać ich kolor i delikatny smak w nieco odmienny sposób.
Wszystko w tym wpisie jest nieco przewrotne. Czy olej kojarzy się z lodami? Zdecydowanie nie.
Czy lody pokrzywowe mogą być smaczne? Przekonajmy się.
I czy lody z dodatkiem oleju rzepakowego i pokrzyw mogą być warte uwagi?
Lubicie tatar z łososia?
Jest podawany na zimno, prawda? Może podać go z lodami rzepakowo pokrzywowymi?
Ta myśl nie dawała mi spokoju. Efekt zaskoczył nie tylko mnie ale i królika doświadczalnego czyli MMŻ.
Sukces mnie ośmielił.
Do zrobienia lodów pokrzywowych z olejem rzepakowym na słodko był tylko jeden krok.
Genialne! Piękne połączenie z różową maliną.
Olej wydelikaca lody. Sprawia, że są smakowo aksamitne. Pokrzywy zapewniają subtelną zieleń i nieuchwytny cień nowego smaku.
Kolejnym krokiem będzie użycie oleju do lodów czekoladowych. Klasyka i awangarda. To jest to!
Jak się okazuje nie trzeba się bać śmiałych pomysłów. Jeżeli coś jest dobre, a takim jest olej rzepakowy, to w każdym wariancie się obroni. I na słodko i na słono. Już myślę o oleju rzepakowym aromatyzowanym koperkiem. Wyobrażacie sobie ten kolor?

I wiedząc, że olej rzepakowy jest naturalnym źródłem kwasów omega, deser z jego udziałem nie jest grzechem. 

Jak zrobić olej rzepakowy w przepięknym zielonym kolorze?



potrzebujemy:
miski ekologicznych pokrzyw (czyli takich rosnących z dala od drogi)
1 szklankę oleju rzepakowego

Zakładamy grube rękawice i odrywamy liście od łodyżek. Płuczemy zimną wodą i wkładamy do garnka. Zalewamy wrzątkiem i zostawiamy na trzy minuty. Potem odcedzamy i wkładamy do lodowatej wody. Po kolejnych trzech minutach dobrze odsączamy (możemy je wyżąć jak ściereczkę, nie są już niebezpieczne) i kroimy na kawałki.
Do miksera wkładamy pokrzywę i wlewamy olej. Miksujemy na bardzo drobną papkę.
Potem przecedzamy przez sito. Ostatni etap wymaga cierpliwości i jednej torebki do filtrowania kawy.
Przelewamy pokrzywowy olej do papierowego filtra i czekamy aż się cały przesączy. Mojemu zajęło to całą noc. A rano znalazłam w szklance to:



Byłam zachwycona.



Lody z olejem rzepakowym i pokrzywą:

1 szklanka pełnotłustego mleka
pół szklanki kremówki
pół szklanki cukru
5 żółtek
pół łyżeczki esencji waniliowej
1/3 szklanki pokrzywowego oleju rzepakowego
jako dodatek garść malin

Podgrzewamy mleko z kremówką i cukrem do momentu rozpuszczenia się cukru. Żółtka ubijamy na białą puszystą masę z wanilią. Wlewamy do niej cienkim strumyczkiem podgrzane mleko.
Mieszamy i stawiamy na garnku z gotującą się wodą. Mieszamy do momentu aż masa zgęstnieje jak krem custard. Zdejmujemy z ognia i studzimy.
Kiedy masa jajeczna jest już zimna, powoli wlewamy do niej małymi porcjami olej. Ubijamy ciągle jak przy robieniu majonezu. Mikser przy tej czynności jest nieoceniony.
Dobrze schładzamy całość a później wlewamy do maszynki do lodów.
Pozwólcie im potem poleżeć kilka godzin w zamrażarce. Moje nie miały na to czasu więc nieco są mokre.



Lody z oliwą z oliwek mają już rzesze zwolenników. Może od dziś lody z olejem rzepakowym będą budziły zainteresowanie, którego są warte.

Gorąco polecam i życzę smacznego


środa, 11 czerwca 2014

Muhammara czyli papryka w innym stanie skupienia
























Na grządce pojawiły się truskawki. Nie wiem czy pierwsze czy ostatnie. Są niemiłosiernie zarośnięte trawą. Chwasty, kiedy tylko przestały być moją obsesją, wtargnęły na grządki jak hordy Hunów. Zagarnęły wszystko. Tam, gdzie rok temu rosła fasolka, teraz pyszni się oset. Na miejscu bazylii mam dorodną babkę lancetowatą. A wszędzie buja się perz. Wysoki jak trzcina. Jeżyny w nim zniknęły a żeby znaleźć borówkę amerykańską musiałbym użyć wykrywacza borówek.
Chwasty zadusiły moją działkę szybko i mam nadzieję, że bezboleśnie.
Proszę nie myśleć, że to przez moje lenistwo lub muchy w nosie. Nie, nie. Chęci miałam imponujące. Cóż kiedy plany życiowe nie zakładały uprawiania w tym roku roli.
Jak to z planami bywa, czasami pozostają planami, a życie toczy się inną ścieżką. Plany zostały odłożone do teczki a ogródka szkoda.
Miałam nadzieję na pomidorowe bawole serca i pomidorowe maliny i pożegnałam się z własnymi paprykami i cukinią. W tym sezonie trzeba się będzie zadowolić tymi z targu. Może chociaż te w doniczkach czymś zaowocują.
Na razie pięknie wyglądają i mieszka w nich ropucha.
Żeby nie popaść w przygnębienie ogródkowe trzeba się pocieszyć czymś innym.
Przepisy na pasty wszelakie w sezonie grillowym są jak najbardziej wskazane. Grillować można wszystko. Zamoczenie potem w sosie kawałka maźniętego czosnkiem chleba jest lepsze od wielu mięsnych kawałków. Hummusy, muhammary, pesta, pasty i mazańce są idealne na lekkie kolacje.




















Muhammara

4 czerwone papryki
pół szklanki orzechów włoskich
1 łyżeczka kuminu
3 ząbki czosnku
1 łyżka oliwy
1 łyżka syropu z granatów
pół łyżeczki chilli

Opiekamy paprykę pod grillem. Poczerniała skórka jest dowodem na to, że z jej ściągnięciem nie będzie kłopotu. Zajrzyjcie tutaj jeśli macie jakieś wątpliwości w kwestii opiekania papryki.
Papryka pozbawiona skórki i oczyszczona z nasion jest gotowa do dalszej drogi.
Orzechy włoskie wsypujemy na patelnię i opiekamy kilka minut aż nie zaczną brązowieć. Nie spuszczajcie patelni z oczu, bo chwila nieuwagi i będzie po orzechach. To materiał wyjątkowo wrażliwy na obojętność.
Uprażone orzechy odkładamy do wystygnięcia a potem delikatnie pocierając je palcami, pozbawiamy orzechy skórki.
Podstawowe składniki do muhammary mamy gotowe. Do blendera wkładamy paprykę, orzechy, obrany czosnek, przyprawy i oliwę. Miksujemy do połączenia się składników.
Przekładamy pastę do zamykanego szczelnie pojemnika i przechowujemy w lodówce kilka dni.
Genialnie smakuje z opiekaną kromką chleba. Jeżeli macie haloumi, to zgrillujcie plaster i zjedzcie z muhammarą. Nawet jajko na twardo z jej udziałem świetnie smakuje.


Próbujcie, bo za kilka tygodni, kiedy papryka będzie pachnąca i pełna smaku, przyjdzie czas na jej różnorakie zastosowanie. I wtedy muhammara będzie jak znalazł.



Smacznego

niedziela, 8 czerwca 2014

Kruche babeczki z kremem bzowym i płatkami róż czyli zero zawracania głowy


























Dzisiaj szkoda tracić czas na gotowanie. Szkoda marnować czas na czytanie, błądzenie po blogach czy szukanie śmiesznych kotków na You Tubie. Dziś świeci i grzeje. Każdy kto ma choć trochę rozumu w głowie i nie za dużo obowiązków, powinien pakować kocyk, kosz z kanapką i uciekać do zieleni, trawy, mrówek i os. One tylko na to czekają. Na nas czyli świeżą krew i nasze apetyczne zapasy.
Cała ta zgraja dybiących na naszą krew agresorów nie powinna mieć jednak żadnego znaczenia. Jeden Off lub inny odstraszacz i możemy oddać się niedzielnemu błogostanowi;
pooglądać z bliska co w trawie piszczy, sprawdzić jak mają się poziomki, lub po prostu pogapić się w niebo.
Pamiętacie co ostatnio pisałam o sukience? Dziś jest ten dzień, kiedy można, a nawet trzeba jej użyć. Że niewygodnie na majówce w sukience? Ale za to z jakim fasonem!
I pamiętajcie o kremie z filtrem. Słońce ma też swoje wady (malutkie).
Nie zawracam dziś głowy przepisami. Babeczki leżały od kilku dni w pudełku a krem zrobiłam jedząc śniadanie. Dzika róża znalazła się przypadkiem obok naszego kocyka. I tak to wyszło.
Cieszcie się niedzielą. Jest przepiękna.























Babeczki z kremem bzowym i płatkami róż
(na 12 kruchych babeczek)

100 g zimnego masła
1 szklanka mąki
1 żółtko
2 łyżki cukru pudru
szczypta soli
1 łyżeczka wody różanej

Zagniatamy szybko ciasto i wkładamy na godzinę do lodówki. Potem wałkujemy na grubość 3 -4 milimetrów i wyklejamy nim foremki do babeczek. Jeszcze raz schładzamy pół godziny a potem pieczemy 15 minut w 18o stopniach.
Zimne babeczki możemy przechowywać w zamkniętym pojemniku.

krem bzowy:
(wystarczy by napełnić 5 babeczek)

4 łyżki syropu bzowego
135 g serka śmietankowego
płatki dzikiej róży






Smacznego

piątek, 6 czerwca 2014

Do czego potrzebne są dziurki czyli najlepsze placki na niedzielne śniadanie


























Już prawie koniec pierwszego tygodnia czerwca. A upałów ciągle nie ma. Tęsknię za gorącem. Wspomnienie 42 laotańskich stopni ciepła jest jak sen złoty.
Ponarzekam sobie nieco. Temperatura w okolicy 23 powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy zdjąć sweter. Dopiero przy 25 mija uczucie niepewności, czy będzie mi zimno. Każdy zjazd temperatury poniżej dwudziestu to napływ małej epoki lodowcowej.
Nie pytajcie jak czuję się zimą.
Znienawidziłam polary, skarpetki i jeansy. Patrzę z utęsknieniem na wiszące w szafie sukienki. Jak na złość, to one pchają mi się w oczy jako pierwsze. Też chyba czują w nitkach i guzikach, że nadeszła pora na wyjście. Może w ten weekend? Nieźle się zapowiada. Byle tylko na zapowiedziach się nie skończyło.
W sadzie leży stos gałęzi. Kamienie dookoła ogniska zarosły tak bardzo, że aby rozpalić ognisko trzeba będzie najpierw użyć kosiarki.
Nawet kiełbasę na ognisko kupiłam....dawno temu. Mrozi się teraz czekając, jak moje sukienki, na pozytywne wieści.
Początek sezonu grillowego odtrąbiono ale ja wolę ognisko. Lubię je sama rozpalić a potem jak bóg ognia mieć nad nim władzę. Tak się w tej władzy rozpamiętuję, że w ofierze składam (niezamierzenie) brwi i grzywkę. A dobrzy ludzie mi radzą: „załóż kobieto chustkę”. Ale czy ktoś widział kiedykolwiek władcę czegokolwiek w chustce?
Trzymam więc kciuki za samą siebie i pogodę. Kiełbasa z patyka, chleb opieczony na kamieniu, masełko czosnkowe są pięknym planem na sobotę.
A na dodatek, robiąc 10 kroków poza krąg ognia, można się znaleźć w całkiem nierealnym świecie. Poza światłem, z dala od jasnych punktów widać całą Mleczną Drogę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy na swoim podwórku, myślałam, że to chmury. W mieście niebo wygląda inaczej. Ma, jak gdyby, mniejsze znaczenie.
Tutaj, pod lasem znam każdy jaśniejszy punkt nad domem.
Można wytaszczyć kocyk i z pozycji horyzontalnej dotknąć kosmosu.
Ale się rozpędziłam. Po raz pierwszy jest realna szansa na pogodny weekend a już ubrałam letnią sukienkę, rozpaliłam ognisko i rozłożyłam koc.
Myślenie pozytywne to moja mocna strona. Nie ma co ukrywać.

Po ognisku i nocnych obserwacjach dobrym dalszym ciągiem będzie pyszne niedzielne śniadanie. Tym razem na ciepło w postaci placuszków. Ale innych niż te, które zazwyczaj robicie.
Gdybym mogła, to ten wpis zrobiłabym wielkimi literami, żeby was zachęcić do zrobienia tych placków. Są wyjątkowe! Wiem co mówię, bo różnej maści racuchów, pankejków i naleśników zjadłam już w swoim życiu ze trzy wywrotki. Te są absolutnie niepowtarzalne! Najlepsze!













































Placki Baghrir marokańskie

1 szklanka semoliny (jeśli nie macie użyjcie kaszy manny)
1,5 szklanka mąki
1 łyżka cukru
pół łyżeczki drożdży
ćwierć łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szklanka ciepłej wody
pół szklanki soku pomarańczowego
1 jajko
skórka z jednej pomarańczy

do polania:
lub
syrop figowy
lub
roztopione masło z miodem

Mieszamy semolinę lub kaszę mannę, mąkę, skórkę, sól, proszek do pieczenia.
W osobnej misce łączymy wodę z cukrem i drożdżami. Odstawiamy na kwadrans a potem łączymy z pierwszą częścią. Dolewamy sok pomarańczowy i rozbełtane jajko. Mieszamy aż pozbędziemy się grudek i odstawiamy na godzinę pod przykryciem.
Po godzinie smażymy małe placuszki na rozgrzanym oleju. Smażymy tylko z jednej strony aż do momentu pojawienia się na całej powierzchni dziurek powietrza. Zobaczycie, że placki w czasie smażenia zmieniają kolor. Na początku są jasno żółte, czyli w kolorze ciasta. Z czasem robią się ciemno żółte i coraz bardziej puszyste. Kiedy wszystkie jasne miejsca znikną z wierzchniej warstwy, zdejmujemy placuszki z patelni. W garnuszku rozpuszczamy masło i dodajemy do niego miód. Tą mieszaniną smarujemy placki. Dobrą propozycją jest konfitura figowa lub syrop daktylowy. A teraz, kiedy czarny bez jeszcze kwitnie, idealny jest syrop bzowy.
Zresztą, placki są, co prawda marokańskie, ale sposób w jaki je zjecie najzupełniej prywatny.




Teraz opiszę wam wrażenia.
Spodziewałam się placków podobnych do poczciwych racuchów.
Bo to jest wariant racuchów. Lecz doznania organoleptyczne przy ich jedzeniu warte są opowiedzenia. Zaciekawiło mnie dlaczego się je smaży z jednej strony.
Spód placuszków jest ciemno złoty, góra soczyście żółta. I pełno w niej malutkich dziurek. Po co?
Do momentu nalania na placki syropu nie wiedziałam dlaczego te dziurki są takie istotne.
Syrop napełnił dziurki i placki od spodu chrupkie, w środku stały się mięciutkie i aksamitne. Dodając do tego apetycznie pękające w ustach brzegi placków, zrozumiałam na czym polega ich wyjątkowość.
Faktura, smak, aromat były genialne.
Na razie powiem racuchom „pa, pa”. Jeżeli najdzie mnie ochota na racuchy, na pewno sięgnę po te, marokańskie.

Wersja z zatopieniem w cieście kiści kwiatów czarnego bzu równie dobra jak wersja podstawowa.




Takie placki na niedzielne śniadanie są jak dobry początek.

Smacznego i oby nasze plany doczekały się realizacji.

środa, 4 czerwca 2014

Bigos Baraka Obamy i mój syrop z kwiatów czarnego bzu


























Co robią kobiety w dzień świętowania rocznicy pierwszych wolnych wyborów?
Taka fala patriotyzmu mnie dziś zalała, że przekopałam wszystkie szuflady w poszukiwaniu flagi. Co znalazłam? Baner urodzinowy MMŻ z zeszłego roku, dwie smycze dla sporego psa, starą arafatkę. Flagi nie znalazłam. Moja Mama zadała mi przytomne pytanie: gdzie ją powiesisz?
Wszystko jedno, na pewno znajdę miejsce. Tylko najpierw znajdę flagę.
Widząc moją desperację, moja Mama poszukała dla mnie zajęcia. Kopanie rowów. Przetykanie kanalizacji. Patriotyczne prawda?
W ten nareszcie słoneczny dzień, w oparach dalekich od wiosennych aromatów doprowadzałam nasze rury do porządku. Z sukcesem.
Mogłam zanucić pieśni patriotyczne lub posłuchać jak Barak Obama chwali się, że zna słowo „kiełbasa” i „bogis” (chyba miał na myśli bigos).
Odurzona swoim sukcesem kanalizacyjnym, przypływem patriotyzmu i słońcem poszłam za ciosem. Po dawce zapachów przyziemnych zaaplikowałam sobie porcje zapachów nieziemskich.
Czarny bez cierpliwie poczekał aż pogoda zrobi się łaskawsza. Mogłam wycisnąć z niego cały zapach. 
Porzuciwszy zawód kanalarza i kalosze, stałam się kolekcjonerem zapachu. 
I zamknęłam go w butelce.
Jedyne co nieco zmąciło moje samozadowolenie to brak flagi. 
Do końca dnia pozostało jeszcze kilka godzin i zawsze jest nadzieja, że ją znajdę.
Czerwiec, wolność, pachnące bzy, słońce. Nawet jeżeli moje poszukiwania nie zakończą się sukcesem, nie mam żadnych powodów do narzekania.



syrop z kwiatów czarnego bzu

20-30 kiści baldachimów czarnego bzu
1 litr wody
pół kilograma cukru
sok z połowy cytryny

Robimy syrop cukrowy. Zagotowujemy wodę z cukrem. Sprawdzamy czy kwiaty są wolne od mieszkańców i nożyczkami obcinamy zielone łodyżki. Im jest ich mniej, tym mniej goryczki w syropie.
Zalewamy obcięte kwiaty gorącym syropem. Dodajemy sok z cytryny. Przykrywamy garnek i zostawiamy syrop do następnego dnia. 
Następnego dnia przecedzamy płyn przez sito i zagotowujemy. 
Gorący wlewamy do butelki. Jeżeli chcemy go przechować, musimy go pasteryzować. 
Ale najlepiej polać nim placki marokańskie.






Czego i wam życzę. I oczywiście smacznego

wtorek, 3 czerwca 2014

Szparagowe pesto z makaronem soba czyli czekając na słońce


























Jak co roku, początek czerwca jest pożegnaniem ze szparagami. Na horyzoncie już widać truskawki, więc rozstanie nie będzie zbyt bolesne.
Plany pozyskania syropu z kwiatów czarnego bzu napotkały na przeszkody pod postacią deszczu. Momenty kiedy przestaje padać są rzadkie a i wtedy złośliwość losu daje o sobie znać, bo słońce zastaje mnie poza wsią. Nie zrywam bzu w mieście bo życie mi miłe. Czekam więc cierpliwie aż przestanie mżyć.
Cała nadzieja w przyrodzie, że zostawi na krzakach nieco kwiatów do syropu.
Wrócę do czarnego bzu w bardziej optymistycznej i zdecydowanie cieplejszej atmosferze.
Kupiłam szparagi i to chyba ostatni pęczek.
Jeżeli macie już dość szparagów grillowanych, w cieście, zapiekanych, jeżeli najedliście już risotta ze szparagami a rodzina ucieka od tarty ze szparagami, może zrobicie pesto szparagowe. Na koniec sezonu, jako szparagową kropkę nad „i”.
Z dodatkiem oleju sezamowego i makaronem soba będą smakowały nieco orientalnie, zarówno na ciepło jak i na zimno.




Szparagowe pesto z makaronem soba

pęczek zielonych szparagów
garść rukoli
garść orzechów włoskich
4 łyżki oliwy
pół łyżeczki oleju sezamowego
łyżeczka soli
świeżo zmielony pieprz

makaron soba, ugotowany wg instrukcji
dla dwóch osób potrzebujemy dwie wiązki makaronu soba (każda wiązka jest opasana papierową taśmą)

Zaczynamy od szparagów. Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i wrzucamy szparagi. Niech się podpieką. Potem zdejmujemy je z patelni, odkrawamy główki a resztę wrzucamy do blendera razem z orzechami, rukolą, solą i oliwą i olejem sezamowym. Blendujemy chwilę ale nie za długo, żeby pesto nie było zbyt drobno zmiksowane.
Doprawiamy jeśli trzeba solą i pieprzem.


Gotujemy makaron. Mieszamy pesto z odrobiną wody z gotowania makaronu. Mieszamy makaron z sosem z pesto. Posypujemy główkami szparagów i polewamy oliwą.





Smacznego i trzymajmy kciuki za słońce.