Już prawie koniec pierwszego tygodnia
czerwca. A upałów ciągle nie ma. Tęsknię za gorącem.
Wspomnienie 42 laotańskich stopni ciepła jest jak sen złoty.
Ponarzekam sobie nieco. Temperatura w
okolicy 23 powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy zdjąć
sweter. Dopiero przy 25 mija uczucie niepewności, czy będzie mi
zimno. Każdy zjazd temperatury poniżej dwudziestu to napływ małej
epoki lodowcowej.
Nie pytajcie jak czuję się zimą.
Znienawidziłam polary, skarpetki i
jeansy. Patrzę z utęsknieniem na wiszące w szafie sukienki. Jak
na złość, to one pchają mi się w oczy jako pierwsze. Też chyba
czują w nitkach i guzikach, że nadeszła pora na wyjście. Może w
ten weekend? Nieźle się zapowiada. Byle tylko na zapowiedziach się
nie skończyło.
W sadzie leży stos gałęzi. Kamienie
dookoła ogniska zarosły tak bardzo, że aby rozpalić ognisko
trzeba będzie najpierw użyć kosiarki.
Nawet kiełbasę na ognisko
kupiłam....dawno temu. Mrozi się teraz czekając, jak moje
sukienki, na pozytywne wieści.
Początek sezonu grillowego odtrąbiono
ale ja wolę ognisko. Lubię je sama rozpalić a potem jak bóg ognia
mieć nad nim władzę. Tak się w tej władzy rozpamiętuję, że w
ofierze składam (niezamierzenie) brwi i grzywkę. A dobrzy ludzie mi
radzą: „załóż kobieto chustkę”. Ale czy ktoś widział
kiedykolwiek władcę czegokolwiek w chustce?
Trzymam więc kciuki za samą siebie i
pogodę. Kiełbasa z patyka, chleb opieczony na kamieniu, masełko
czosnkowe są pięknym planem na sobotę.
A na dodatek, robiąc 10 kroków poza
krąg ognia, można się znaleźć w całkiem nierealnym świecie.
Poza światłem, z dala od jasnych punktów widać całą Mleczną
Drogę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy na swoim podwórku,
myślałam, że to chmury. W mieście niebo wygląda inaczej. Ma, jak
gdyby, mniejsze znaczenie.
Tutaj, pod lasem znam każdy jaśniejszy
punkt nad domem.
Można wytaszczyć kocyk i z pozycji
horyzontalnej dotknąć kosmosu.
Ale się rozpędziłam. Po raz pierwszy
jest realna szansa na pogodny weekend a już ubrałam letnią
sukienkę, rozpaliłam ognisko i rozłożyłam koc.
Myślenie pozytywne to moja mocna
strona. Nie ma co ukrywać.
Po ognisku i nocnych obserwacjach
dobrym dalszym ciągiem będzie pyszne niedzielne śniadanie. Tym
razem na ciepło w postaci placuszków. Ale innych niż te, które
zazwyczaj robicie.
Gdybym mogła, to ten wpis zrobiłabym
wielkimi literami, żeby was zachęcić do zrobienia tych placków.
Są wyjątkowe! Wiem co mówię, bo różnej maści racuchów,
pankejków i naleśników zjadłam już w swoim życiu ze trzy
wywrotki. Te są absolutnie niepowtarzalne! Najlepsze!
Placki Baghrir marokańskie
1 szklanka semoliny (jeśli nie macie
użyjcie kaszy manny)
1,5 szklanka mąki
1 łyżka cukru
pół łyżeczki drożdży
ćwierć łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szklanka ciepłej wody
pół szklanki soku pomarańczowego
1 jajko
skórka z jednej pomarańczy
do polania:
lub
syrop figowy
lub
roztopione masło z miodem
Mieszamy semolinę lub kaszę mannę,
mąkę, skórkę, sól, proszek do pieczenia.
W osobnej misce łączymy wodę z
cukrem i drożdżami. Odstawiamy na kwadrans a potem łączymy z
pierwszą częścią. Dolewamy sok pomarańczowy i rozbełtane jajko.
Mieszamy aż pozbędziemy się grudek i odstawiamy na godzinę pod
przykryciem.
Po godzinie smażymy małe placuszki na
rozgrzanym oleju. Smażymy tylko z jednej strony aż do momentu
pojawienia się na całej powierzchni dziurek powietrza. Zobaczycie,
że placki w czasie smażenia zmieniają kolor. Na początku są
jasno żółte, czyli w kolorze ciasta. Z czasem robią się ciemno
żółte i coraz bardziej puszyste. Kiedy wszystkie jasne miejsca
znikną z wierzchniej warstwy, zdejmujemy placuszki z patelni. W
garnuszku rozpuszczamy masło i dodajemy do niego miód. Tą
mieszaniną smarujemy placki. Dobrą propozycją jest konfitura
figowa lub syrop daktylowy. A teraz, kiedy czarny bez jeszcze
kwitnie, idealny jest syrop bzowy.
Zresztą, placki są, co prawda
marokańskie, ale sposób w jaki je zjecie najzupełniej prywatny.
Teraz opiszę wam wrażenia.
Spodziewałam się placków podobnych
do poczciwych racuchów.
Bo to jest wariant racuchów. Lecz
doznania organoleptyczne przy ich jedzeniu warte są opowiedzenia.
Zaciekawiło mnie dlaczego się je smaży z jednej strony.
Spód placuszków jest ciemno złoty,
góra soczyście żółta. I pełno w niej malutkich dziurek. Po co?
Do momentu nalania na placki syropu nie
wiedziałam dlaczego te dziurki są takie istotne.
Syrop napełnił dziurki i placki od
spodu chrupkie, w środku stały się mięciutkie i aksamitne.
Dodając do tego apetycznie pękające w ustach brzegi placków,
zrozumiałam na czym polega ich wyjątkowość.
Faktura, smak, aromat były genialne.
Na razie powiem racuchom „pa, pa”.
Jeżeli najdzie mnie ochota na racuchy, na pewno sięgnę po te,
marokańskie.
Wersja z zatopieniem w cieście kiści kwiatów czarnego bzu równie dobra jak wersja podstawowa.
Takie placki na niedzielne śniadanie
są jak dobry początek.
Smacznego i oby nasze plany doczekały się realizacji.
Kuś dalej Mamusiu, kuś a ja z wielkim smakiem będę patrzyła w monitor jak ten przysłowiowy wół we wrota.ahh.kolejny wart zapamiętania przepis.Genialne.No i też wypatruję lata i upalów, mam nadzieje, ze takie w końcu nastapią.Ściskam Was serdecznie:))
OdpowiedzUsuńHa, ha, ha. Racuchy są...boskie. Następnym razem zrób je lubemu zamiast tych na kefirze. Zobaczysz, że będzie cię wielbił ślady twych stóp:)))
UsuńO, tak sukienka, koc, ognisko. Sprawy w moim klimacie praktycznie nieosiagalne. Z tego wszystkiego najbardziej realistyczne sa placki i takie albo podobne tez sobie zrobie, a co!
OdpowiedzUsuńNigdy nie mów nigdy:))
Usuń