piątek, 6 czerwca 2014

Do czego potrzebne są dziurki czyli najlepsze placki na niedzielne śniadanie


























Już prawie koniec pierwszego tygodnia czerwca. A upałów ciągle nie ma. Tęsknię za gorącem. Wspomnienie 42 laotańskich stopni ciepła jest jak sen złoty.
Ponarzekam sobie nieco. Temperatura w okolicy 23 powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy zdjąć sweter. Dopiero przy 25 mija uczucie niepewności, czy będzie mi zimno. Każdy zjazd temperatury poniżej dwudziestu to napływ małej epoki lodowcowej.
Nie pytajcie jak czuję się zimą.
Znienawidziłam polary, skarpetki i jeansy. Patrzę z utęsknieniem na wiszące w szafie sukienki. Jak na złość, to one pchają mi się w oczy jako pierwsze. Też chyba czują w nitkach i guzikach, że nadeszła pora na wyjście. Może w ten weekend? Nieźle się zapowiada. Byle tylko na zapowiedziach się nie skończyło.
W sadzie leży stos gałęzi. Kamienie dookoła ogniska zarosły tak bardzo, że aby rozpalić ognisko trzeba będzie najpierw użyć kosiarki.
Nawet kiełbasę na ognisko kupiłam....dawno temu. Mrozi się teraz czekając, jak moje sukienki, na pozytywne wieści.
Początek sezonu grillowego odtrąbiono ale ja wolę ognisko. Lubię je sama rozpalić a potem jak bóg ognia mieć nad nim władzę. Tak się w tej władzy rozpamiętuję, że w ofierze składam (niezamierzenie) brwi i grzywkę. A dobrzy ludzie mi radzą: „załóż kobieto chustkę”. Ale czy ktoś widział kiedykolwiek władcę czegokolwiek w chustce?
Trzymam więc kciuki za samą siebie i pogodę. Kiełbasa z patyka, chleb opieczony na kamieniu, masełko czosnkowe są pięknym planem na sobotę.
A na dodatek, robiąc 10 kroków poza krąg ognia, można się znaleźć w całkiem nierealnym świecie. Poza światłem, z dala od jasnych punktów widać całą Mleczną Drogę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy na swoim podwórku, myślałam, że to chmury. W mieście niebo wygląda inaczej. Ma, jak gdyby, mniejsze znaczenie.
Tutaj, pod lasem znam każdy jaśniejszy punkt nad domem.
Można wytaszczyć kocyk i z pozycji horyzontalnej dotknąć kosmosu.
Ale się rozpędziłam. Po raz pierwszy jest realna szansa na pogodny weekend a już ubrałam letnią sukienkę, rozpaliłam ognisko i rozłożyłam koc.
Myślenie pozytywne to moja mocna strona. Nie ma co ukrywać.

Po ognisku i nocnych obserwacjach dobrym dalszym ciągiem będzie pyszne niedzielne śniadanie. Tym razem na ciepło w postaci placuszków. Ale innych niż te, które zazwyczaj robicie.
Gdybym mogła, to ten wpis zrobiłabym wielkimi literami, żeby was zachęcić do zrobienia tych placków. Są wyjątkowe! Wiem co mówię, bo różnej maści racuchów, pankejków i naleśników zjadłam już w swoim życiu ze trzy wywrotki. Te są absolutnie niepowtarzalne! Najlepsze!













































Placki Baghrir marokańskie

1 szklanka semoliny (jeśli nie macie użyjcie kaszy manny)
1,5 szklanka mąki
1 łyżka cukru
pół łyżeczki drożdży
ćwierć łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szklanka ciepłej wody
pół szklanki soku pomarańczowego
1 jajko
skórka z jednej pomarańczy

do polania:
lub
syrop figowy
lub
roztopione masło z miodem

Mieszamy semolinę lub kaszę mannę, mąkę, skórkę, sól, proszek do pieczenia.
W osobnej misce łączymy wodę z cukrem i drożdżami. Odstawiamy na kwadrans a potem łączymy z pierwszą częścią. Dolewamy sok pomarańczowy i rozbełtane jajko. Mieszamy aż pozbędziemy się grudek i odstawiamy na godzinę pod przykryciem.
Po godzinie smażymy małe placuszki na rozgrzanym oleju. Smażymy tylko z jednej strony aż do momentu pojawienia się na całej powierzchni dziurek powietrza. Zobaczycie, że placki w czasie smażenia zmieniają kolor. Na początku są jasno żółte, czyli w kolorze ciasta. Z czasem robią się ciemno żółte i coraz bardziej puszyste. Kiedy wszystkie jasne miejsca znikną z wierzchniej warstwy, zdejmujemy placuszki z patelni. W garnuszku rozpuszczamy masło i dodajemy do niego miód. Tą mieszaniną smarujemy placki. Dobrą propozycją jest konfitura figowa lub syrop daktylowy. A teraz, kiedy czarny bez jeszcze kwitnie, idealny jest syrop bzowy.
Zresztą, placki są, co prawda marokańskie, ale sposób w jaki je zjecie najzupełniej prywatny.




Teraz opiszę wam wrażenia.
Spodziewałam się placków podobnych do poczciwych racuchów.
Bo to jest wariant racuchów. Lecz doznania organoleptyczne przy ich jedzeniu warte są opowiedzenia. Zaciekawiło mnie dlaczego się je smaży z jednej strony.
Spód placuszków jest ciemno złoty, góra soczyście żółta. I pełno w niej malutkich dziurek. Po co?
Do momentu nalania na placki syropu nie wiedziałam dlaczego te dziurki są takie istotne.
Syrop napełnił dziurki i placki od spodu chrupkie, w środku stały się mięciutkie i aksamitne. Dodając do tego apetycznie pękające w ustach brzegi placków, zrozumiałam na czym polega ich wyjątkowość.
Faktura, smak, aromat były genialne.
Na razie powiem racuchom „pa, pa”. Jeżeli najdzie mnie ochota na racuchy, na pewno sięgnę po te, marokańskie.

Wersja z zatopieniem w cieście kiści kwiatów czarnego bzu równie dobra jak wersja podstawowa.




Takie placki na niedzielne śniadanie są jak dobry początek.

Smacznego i oby nasze plany doczekały się realizacji.

4 komentarze:

  1. Kuś dalej Mamusiu, kuś a ja z wielkim smakiem będę patrzyła w monitor jak ten przysłowiowy wół we wrota.ahh.kolejny wart zapamiętania przepis.Genialne.No i też wypatruję lata i upalów, mam nadzieje, ze takie w końcu nastapią.Ściskam Was serdecznie:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ha. Racuchy są...boskie. Następnym razem zrób je lubemu zamiast tych na kefirze. Zobaczysz, że będzie cię wielbił ślady twych stóp:)))

      Usuń
  2. O, tak sukienka, koc, ognisko. Sprawy w moim klimacie praktycznie nieosiagalne. Z tego wszystkiego najbardziej realistyczne sa placki i takie albo podobne tez sobie zrobie, a co!

    OdpowiedzUsuń