poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sylwester i masam curry




 Posadzili mnie na kanapie i zabronili jakichkolwiek działań. Podejrzewam, że najchętniej przykuliby mnie do łóżka. Aksamitną wstążką. Od rana prześcigają się w pomysłach, jak sprawić mi przyjemność. Od czasu do czasu naradzają się po cichu za moimi plecami.
Patrzę sobie w spokoju i cieszę się tym dniem. To moje urodziny.
Może dziwny dzień na urodziny, ale my tak w rodzinie mamy. Mój Dziadek też miał urodziny w Sylwestra.
Dziś mam wstęp do kuchni zabroniony. Tłumy na tych moich kilku metrach są wielojęzyczne, wielowiekowe i różnopłciowe. Ciekawe co z tej mieszanki wyjdzie? Na razie nawet pytań na temat obiadu nie wolno mi zadawać,
Ale jako, że na temat jedzenia zawsze mam coś do powiedzenia, to wrócę do poświątecznego curry.
To, które zrobiłam, różniło się od zazwyczaj robionych, ogromną ilością bakłażana. Jako, że to warzywo zamieniłabym na każdą wołowinę (nawet tę masowaną japońskimi rączkami), to sprawa wydaje się prosta.
Pasta  masam curry, tym razem użyta, ma swoje źródło w kuchni tajskiej i zazwyczaj używa się jej do mięs właśnie. Nam do bakłażana pasował łosoś i krewetki.



Łososiowe masam curry

kawałek łososia
garść krewetek
1 bakłażan
1 cebula
1 łyżka pasty masam curry*:
1 chili
2 cm trawy cytrynowej
szczypiorek
4 szalotki
1 łyżeczka  kolendry
pół łyżeczki  kminu
pół łyżeczki  cynamonu
2 ziarna kardamonu
2 ząbki czosnku
2 cm imbiru
pół łyżeczki curry w proszku
pół łyżeczki pasty krewetkowej
szczypta kurkumy
szczypta białego pieprzu
1 szklanka mleczka kokosowego

Na oleju podsmażamy pokrojonego w kostkę bakłażana. Po dwóch minutach dodajemy cebulę i pastę curry. Smażymy minutę i wlewamy mleczko kokosowe. Gotujemy 2 minuty i dodajemy pokrojonego w dużą kostkę łososia.  Przykrywamy garnek i na małym ogniu gotujemy pięć minut. Wyłączamy ogień i wrzucamy podgotowane krewetki. W przypadku surowych, wrzućcie je razem z rybą.
Skrapiamy wszystko sokiem z limonki i posypujemy kolendrą. Powinno smakować upojnie, ale na wszelki wypadek zanim napełnicie talerze, sprawdźcie czy nie trzeba czegoś dodać.


*pastę dodajcie gotową lub jeśli jesteście ambitni, zmiksujcie ją sami.

Wracam grzecznie do obchodzenia urodzin. Widzę, że uroczystości nabierają mocy. Nic dziwnego,  bo od godziny osiemnastej zaczynamy przygotowania do Sylwestra.

Kochani, bawcie się dziś do upadłego. Niech was jurto bolą tylko nogi. Niech wasze głowy będą jutro chłodne i gotowe na nowe wyzwania. Niech nowe wyzwania okażą się bułką z masłem. Niech wam bułek z masłem nie zabraknie.

Ściskam wszystkich mocno i do zobaczenia w Nowym Roku.

sobota, 29 grudnia 2012

Jest smak! Czyli czego mnie pozbawiono w Święta






Nareszcie!
Wszystko wróciło do normy. Nawet słońce jako dopełnienie szczęścia postanowiło nam  dziś towarzyszyć.
MMŻ stwierdził w wigilię, że jeszcze nigdy w życiu nie jadł na kolację wigilijną kartonu  i wyrobów kartonopodobnych. Zarówno twórcy, jak i konsumenci mieli skutecznie zablokowane zdolności odbierania smaków i zapachów. Jedzenie odbywało się na zasadzie przyzwyczajenia. Przywoływaliśmy wspomnienia smaku barszczu, uszek z grzybami, karpia i całej wigilijnej reszty. Z zazdrością spoglądaliśmy na dwie szczęściary, które w pełnym zdrowiu komentowały za słoną rybę i przesłodzony kompot.
Nie ma co opisywać kolejnych dni, bo ani gotowanie, ani jedzenie nie było naszą mocną stroną. No i nie ruszaliśmy się z domu. A czas przepływał za oknami. Deszcz padał, słońce spało snem sprawiedliwego, my smarkaliśmy zagrzebani w pościeli. Gdyby nie choinka, to moglibyśmy w tym roku Świąt nie zauważyć.
Aż tu nagle dziś rano coś drgnęło w moich kubkach smakowych.  Śniadanie odzyskało swoje kolory. I co najważniejsze, zapachy. Skórka pomarańczowa, świeże masło i moja ukochana - herbata.  Kromka nieco wysuszonego panttone z masłem okazała się pyszniejsza niż wszystkie ambrozje świata. Hurra!  Świat znów jest piękny! I słońce świeci.
Szybko zjedzmy śniadanie i pędźmy na spacer.
A po powrocie ugotujmy coś tak aromatycznego, że poczują sąsiedzi po drugiej stronie miasta. Może curry?



Nie zdajemy sobie sprawy, że świat wokół nas to nie tylko kształty i dźwięki. Bez nosa i smaku bylibyśmy smutniejsi . Wiem to na pewno. Nawet woda w kałuży dziś miała zapach. I szron na trawie też pachniał. 



A tak było na spacerze. O curry opowiem jutro.


Pozdrawiam was zdrowo i życzę pięknej niedzieli

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt






Wiem, że większość z was zamiast siedzieć z myszą pod palcami dzierży w dłoni widelec lub łyżkę. Dzień przed Wigilią w głowie nam karpie, kapusty z grzybami i barszcze. A ja stanęłam na chwilę przy oknie  a tam okazało się, że podkradła się zima. Śnieg sypie i już nie tylko chodniki ale i ulice są białe. Teraz trzymam kciuki, żeby tak zostało do jutrzejszego wieczora.
W salonie coraz radośniej wygląda choinka. Tradycyjnie jej ubieraniu towarzyszą świąteczne piosenki.  Jak tu się nie wzruszać?
Zakichani, zasmarkani, chrypiący cieszymy się na te dni absolutnie rodzinnego chorowania. Takich świąt jeszcze nie mieliśmy. My, Gwiazdka  i zaziębienie gremialne.  
Nic dziś nie proponuję. Nikt z nas nie szuka już dziś nowości. Na eksperymenty przyjdzie czas za kilka dni. Dziś jest czas wygładzania kantów i sypania cukru pudru.
Kochani. Życzę wam, żebyście radość tych Świąt czuli przez następne dwanaście miesięcy. Bądźcie szczęśliwi, zdrowi i kochający. A pod choinką znaleźli wszystko to, co znajdowało się na waszej liście życzeń.
Wesołych Świąt



sobota, 22 grudnia 2012

Pasztet w cieście i łóżkowy punkt dowodzenia





Wiecie jaka jest rada na przedświąteczny stres? Kiedy dopadają was czarne myśli, że nie zdążycie lub coś wam umknie? Położyć się do łóżka. Z katarem gigantem, bolącym gardłem, głową zasiedloną setką tupiących trolli czyli całkiem niezłym zaziębieniem.
Wczoraj jeszcze przenosiłam góry i zakładałam udekorowanie trzech tuzinów pierniczków, a dziś pierniczki mogą się pierniczyć a gotowanie konopi do zupy czy mielenie maku niech poczeka do następnych świąt.
Położyłam się do łóżka a sytuacja rozwija się samodzielnie. Kuchnię opanowały nasze Córki i ze spokojem i humorem odhaczają kolejne punkty świątecznego programu. Zamiast pieczenia sernika mnie bardziej interesuje siódmy kubek herbaty z imbirem.
Pasztet, na szczęście został upieczony wczoraj i czeka na swoją kolej by ujrzeć świat. Dzisiejszym wpisem miał być sernik z wiśniami, ale okazało się to za skomplikowaną czynnością dla kogoś, kto zasypia co pięć minut.
Pasztet  nie wymaga takiego skupienia, więc o nim będzie dzisiaj.



Pasztet w cieście

kruche ciasto

1 kostka zimnego masła
2 szklanki mąki pszennej
pół łyżeczki soli
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany

Szybko zagniećcie ciasto i schowajcie na godzinę go lodówki.

pasztet

około  półtora kilograma mięs różnych np.
pół kilograma karczku wieprzowego
pół kilograma królika
pół kilograma cielęciny (lub indyka, gęsi czy kurczaka)
20 dkg wątróbki z kurczaka
2 liście laurowe
6 ziarenek ziela angielskiego
3 ziarenka jałowca
1 łyżeczka majeranku
2 łyżki oleju do smażenia
oraz
1 bułka
2 jajka
sól,
2 łyżeczki grubo mielonego pieprzu
pół łyżeczki tymianku
szczypta rozmarynu
1 kieliszek brandy lub koniaku

Mięso (oprócz wątróbki) umyjcie i dokładnie osuszcie papierowymi ręcznikami. Pokrójcie na dużą kostkę. Na sporej patelni rozgrzejcie olej i przysmażcie mięso na złoto. Pod koniec polejcie mięso  brandy i podpalcie. Płomień jest gwałtowny ale krótkotrwały. Nie musicie uruchamiać gaśnicy.
Przełóżcie przysmażone mięso z całym tłuszczem do garnka i zalejcie wodą tak by mięso było przykryte. Dodajcie liść, ziele, jałowiec i majeranek. Sypnijcie  łyżeczkę soli.
Przykryjcie garnek i gotujcie mięso na małym ogniu aż będzie miękkie.  Woda powinna się z niego wygotować w dużym stopniu. Jeśli  jest ona widoczna gołym okiem pomiędzy kawałkami mięsa, to znaczy, że jest jej za dużo. Zdejmijcie pokrywkę i pogotujcie mięso jeszcze kilka minut. Niech się wywar odparuje.
Pokrójcie bułkę w plastry i poupychajcie pomiędzy mięso. Reszta wywaru powinna zostać wchłonieta przez bułkę.
Na odrobinie oliwy usmażcie wątróbkę i też dodajcie do garnka z mięsem.
Wystudźcie zawartość garnka nieco i przygotujcie sobie maszynkę do mielenia. Ja tej czynności  nie lubię najbardziej i zawsze szukam wtedy pomocnika.
Najlepiej mieli się mięso jeszcze ciepłe. Jeśli chodzi o pytanie ile razy mielimy mięso na pasztet, to każdy uważa inaczej. My wolimy bardziej ziarnistą strukturę pasztetu, więc jednorazowe mielenie nas zadowala. Przyznam, że lenistwo też ma tu swój udział.
Gdy lubicie pasztety jedwabiste, musicie nad nim popracować kilkakrotnie. Powodzenia.
Do zmielonego mięsa wbijacie jajka, sypiecie przyprawy i mieszacie.  Raz ubijam białka na pianę, raz nie. Pasztet i tak jest świetny.
Spróbujcie masy pasztetowej, bo może trzeba czegoś dosypać.

Czas na ciasto. Wyjmujemy ciasto z lodówki i rozwałkowujemy na grubość około 2 milimetrów. Podłużną foremkę  smarujemy masłem i wykładamy ciastem. Środek wypełniamy pasztetem i przykrywamy wierzch płatem ciasta.  Sklejamy ciasto ze sobą i smarujemy wierzch rozmąconym jajkiem. Wkładamy do piekarnika na godzinę i 10 minut.
Potem wyjmujemy go z piekarnika i studzimy. Zimny pasztet wyciągamy z foremki i kroimy w plastry.



Uf. Ciężko było ale dobrnęłam do końca. Teraz idę spać. Trzymajcie się zdrowo i nie dajcie się katarom.

Smacznego

środa, 19 grudnia 2012

Panettone w kilku egzemplarzach czyli pakujemy prezenty





Pakujemy prezenty. Te wstążki, kolorowy papier, gwiazdki, gałązki przyprawiają o zawrót głowy. Nasze koty oszalały z podniecenia. Wstążki  trzeba im wyciągać z dziobów. Im coś bardziej błyszczące i szeleszczące tym obłęd większy. Ścigamy się z nimi, kto będzie szybszy. My w wiązaniu kokardek  czy one w połykaniu błyskotek.  Jak się okazuje, nawet pakowanie prezentów może być niebezpieczne.
Lubicie pakować prezenty? A może bardziej wolicie je rozpakowywać?
Ja czekam na ten moment przed świętami. Lubię wybierać prezenty, dobierać ozdoby a potem pięknie zapakowane wręczać. I lubię ten moment przed rozdarciem papieru, ten ostatni moment niepewności.
Mam dla was propozycję prezentu wyjątkowego. Ciasta, które jest delikatne, pachnące i spektakularne. Panettone.
Panettone to wysoka babka. Powinna wyrastać w kominie. Ale mnie zachciało się, żeby zamiast jednej konkretnej baby, upiec kilka mniejszych, które byłyby świetnym prezentem świątecznym.
Tylko skąd wziąć małe, wysokie foremki? Ha! Każdy ma takie w lodówce lub spiżarni. Musi tylko zrobić sałatkę lub zupę a foremka będzie jak znalazł. To puszka.
Wystarczy zjeść zawartość, umyć, wyłożyć papierem do pieczenia i już mamy gotową foremkę do panettone.
Potem przyda się czerwona wstążka, nieco jodłowych gałązek i już prezent zrobiony.




Panettone
na 1 większą babę lub 5 mniejszych

Dzień pierwszy

ćwierć szklanki mąki krupczatki
ćwierć szklanki letniego mleka
1 łyżeczka drożdży instant
Wszystko razem wymieszać, przykryć folią a po kwadransie włożyć  na noc do lodówki.

oraz:

pół szklanki rodzynków
pół szklanki skórki pomarańczowej
ćwierć szklanki rumu
Zalać rodzynki i skórkę rumem, przykryć i zostawić na noc do namoczenia.

Dzień drugi

2 szklanki mąki pszennej
1 szklanka mąki krupczatki
1 łyżeczka drożdży instant
ćwierć łyżeczki soli
3 łyżki brązowego cukru
2 łyżki białego cukru
ćwierć szklanki letniej wody
1 jajko
2 żółtka
skórka z otartej 1 cytryny
3 łyżeczki likieru waniliowego
¾ kostki miękkiego masła, pokrojonego w kosteczkę

W drugim dniu wyjmujemy z lodówki przygotowany dzień wcześniej zaczyn. Powinien dostosować się do temperatury reszty składników. Kiedy wszystko ma już temperaturę pokojową możemy robić ciasto.
W misce (sporej) łączymy oba cukry z wodą i solą. Niech się rozpuszczą. Wlewamy do zaczynu. Dodajemy jajko i żółtka, skórkę z cytryny i likier. Miksujemy krótko. Dosypujemy partiami mąkę. Najlepiej jest użyć jakiegoś sprzętu mechanicznego, bo nieco się trzeba namachać. Po około 10 minutach ciasto powinno być elastyczne i odchodzić od ścianek. Odstawiamy ciasto na pół godziny, żeby trochę odpoczęło.
Teraz nadszedł odpowiedni czas na dodawanie masła. Po kawałeczku wmasowujemy je do ciasta. Opłaca się być cierpliwym. Następny kawałek masła dodajemy, kiedy poprzedni całkowicie się wchłonie. Dzięki temu ciasto jest  pięknie aksamitne i pachnące masłem.
Kiedy całe masło jest wmasowaliśmy w ciasto, obsypujemy namoczone rodzynki i skórkę pomarańczową łyżką mąki i wsypujemy co ciasta. Masujemy jeszcze przez chwilę i taką zgrabną kulę odkładamy w ciepłe miejsce. Kiedy podwoi swoją objętość, dzielimy je na kawałki i układamy w foremkach.  



Moje babeczki są różnej wysokości. Do pierwszej włożyłam ciasto do ¾ wysokości. W drugiej do połowy. Do trzeciej nieco mniej niż do połowy. Czwartej nie miałam, więc reszta ciasta wylądowała w tradycyjnej formie do ciast o średnicy 18 centymetrów.
Potem sobie rosły w ciepełku i spokoju. Po 1,5 godzinie nagrzałam piekarnik do 195 stopni i piekłam babki pół godziny.
Przed włożeniem do piekarnika posmarowałam je rozmąconym jajkiem i posypałam płatkami migdałów. 



Są zachwycające. Pachną wanilią i rumem a masło sprawiło, że ich konsystencja jest absolutnie doskonała.



Aż szkoda dawać je w prezencie.
Ale zawsze mogę upiec kolejne.

Dzięki MidnightCookie za zdjęcia i Fox za całą resztę.

Smacznego 

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Przedświąteczny rachunek sumienia i zupa tom yum





Śpieszymy się bardzo. Kiedy przyjrzeć się nam biegającym po ulicach, sklepach, między kuchnią a salonem, to można odnieść wrażenie, że czas nam się kończy.
Trochę to prawda, bo za tydzień o tej porze będziemy siadać  do wigilijnej kolacji. I może faktycznie dobrze by było nieco przyśpieszyć. Ale tylko trochę.
Dziś pada od rana, a z samochodu widziałam zastępy dzielnych kobiet myjących okna.
Ja też do niedawna myślałam, że jeśli nie umyję okien przed świętami, to pojawi się tajemniczy KTOŚ i odwoła Boże Narodzenie. Traf chciał, że pewnego roku pochorowałam się solidnie w grudniu i po powrocie do domu na nieumyte okna mogłam tylko popatrzeć. Byłam słaba jak mysz a radość sprawiało mi samodzielne zrobienie sobie herbaty.  Święta nie przejmowały się moją kondycją. Rodzina pomagała jak mogła, ale wiecie jak to jest:  ja sama wszystko zrobię najlepiej. Otóż nie zrobiłam. I cóż się takiego stało? Nic się nie stało.
Wszyscy zasiedliśmy do stołu tak samo szczęśliwi, że mamy siebie nawzajem jak co roku. Nikt nie odszedł od stołu głodny a od choinki bez prezentu. Nikomu umyte częściowo okna nie zepsuły świętowania. Nikt nie marudził, że nie było faszerowanego karpia a piernik był ze sklepu.
Ominęło mnie  spinanie się i ciągła gorączka czy wszystko będzie idealnie i na czas.
Od tamtej pory pozwalam sobie na pewien luz. Już nie dostaję apopleksji, bo prezent jeszcze nie kupiony. Jadę na zakupy i zamiast błąkać się z kąta w kąt, kupuję sobie tiger latte i patrzę na przepływający świat.

Ale ci ludzie się śpieszą. Może powinni przeczytać mój wpis? Albo ugotować sobie garnek pysznej zupy?



Bardzo leniwa zupa Tom Yum
(2 talerze )

2 szklanki rosołu lub bulionu
1 szklanka mleczka kokosowego
1 łyżka pasty Tom Yum (widziałam w każdym supermarkecie)
1 filet z kurczaka
2 kapusty bok choy (są malutkie)
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka soku z limonki

Zagotowujemy rosół i dodajemy do niego mleczko, sos rybny ,sok z limonki i pastę Tom Yum. Pierś kurczaka myjemy i kroimy w kostkę. Wrzucamy do gotującego się wywaru. Gotujemy na małym ogniu 5 minut. W tym czasie myjemy i obieramy z zewnętrznych liści kapustę bok choy.  Myjemy kapustki i kroimy na połowy. Możemy ją również podzielić na liście. Wrzucamy do zupy i gotujemy jeszcze 3 minuty. Wyłączamy ogień. Zupę nalewamy do miseczek, dekorując ją świeżą kolendrą.
Z miską gorącej, pachnącej zupy robimy rachunek sumienia i wykreślamy z listy rzeczy nieodzownych wszystko to, co zbędne. Stawiam garnek mojej zupy, że na pewno coś znajdziecie.



Życzę smacznego i nie dajcie się zwariować. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Drżące ciało czyli lekcja robienia galaretki z nóżek




Zrób mi galaretkę.
Nie lubię galaretki. Ani słodkiej, ani słonej. Nie dla mnie karp w galarecie czy nóżka na zimno. Drżące ciało pucharka z truskawkową czy malinową zawartością nie robi na mnie wrażenia. Ale rozumiem upodobania tłumów do tej nieco perwersyjnej przyjemności.
Jednak robiąc ciasto z galaretką podchodzę do sprawy jak agent 007. Profesjonalnie. Nie marudzę, nie wybrzydzam. Czytam przepis i go realizuję. Ku ogólnej uciesze.  Podobno też mój karp świąteczny nie ma sobie równych.  Ale kiedy MMŻ nachodzi chętka na nóżki w galarecie, biorę telefon i dzwonię do Mamy. Ona zrobi to najlepiej.
Tym razem moja Mama postanowiła udzielić mi lekcji. Aby lekcja się odbyła, potrzebowaliśmy nieco mięsa, trochę przypraw, kilku misek, ostrego noża i chęci do pracy. Łatwizna.



galaretka z nóżek

3 przednie nóżki wieprzowe
pół kilograma karczku lub łopatki lub 2 udka z kurczaka
2 liście laurowe
kilka ziaren ziela angielskiego
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka soli
pieprz
2 łyżki octu winnego

To proste danie, jednak wymaga nieco czasu. Nóżki wieprzowe gotują się długo bo około 2 godzin. Muszą być mięciutkie.

Zaczynamy od umycia nóżek i zalania ich wodą. Zagotowujemy zawartość garnka i gotujemy 40 minut. Potem dokładamy karczek bądź kurczaka.  Przykrywamy garnek. Mięso powinno być schowane pod wodą. Dodajemy przyprawy. Gotujemy do momentu aż mięso zacznie odchodzić od kości. Trwa to zazwyczaj około 2 godzin. Studzimy zawartość garnka, ale nie całkowicie. Wyjmujemy liść laurowy i ziele angielski.  Ciepłe mięso lepiej się obiera. Kroimy łopatkę czy udka a nóżki obieramy z kości. Wszystko jest bardzo klejące i takie ma być. Jeśli gotowaliśmy nóżki na niewielkim ogniu, to ilość wywaru jest idealna do zrobienia galaretki. Nie trzeba płynu odparowywać. Przyjmujcie zasadę, że płyn powinien w garnku sięgać  3 centymetry  powyżej mięsa.
Mieszamy wszystko  razem i sprawdzamy czy nie trzeba dosolić. Sypiemy świeżo zmielony pieprz i dolewamy 2 łyżki octu. Nakładamy do miseczek. Odstawiamy w chłodne miejsce. Po kilku godzinach galaretka powinna być gotowa.

Wyjmujemy porcję galaretki na talerz i podajemy z posiekaną cebulą, sosem sojowym, octem i pieprzem. Niektórzy dodają szczyptę curry. I kromkę świeżego pieczywa.



Dobre na stawy i skwaszony pogodą humor.
smacznego

piątek, 14 grudnia 2012

Poetyckie makówki i robota Kopciuszka





Makówki albo się lubi albo ich nie cierpi.  Przynajmniej tak jest w naszej rodzinie. Połowa z nas nie może się ich doczekać, a połowa mogłaby się bez nich obyć. Przyznam, że należę do tej pierwszej. Ten sposób podania maku pojawia się w naszym domu tylko dwa razy w roku, na święta i w Nowy Rok. I powiem szczerze, po tym świątecznym makowym obżarstwie ochota na makowe specjały opuszcza mnie na długi czas.
Na razie jednak tęsknię do makówek i karmię się myślą, że jeszcze tylko tydzień z ogonkiem i będę mogła oddać się makowej rozpuście.
Są różne sposoby ich robienia. Nawet w tak mikroskopijnej skali jaką jest rodzina, można znaleźć wersje różniące się od siebie znacznie.
Nie wyobrażam sobie makówek robionych na wodzie. A takie robi moją ciocia. Jakoś nie przemawiają do mnie te, do których używa się sucharków. Te podobno wyjątkowo przygotowuje moja kuzynka.
Nawet sposób w jaki mieli się mak ma znaczenie. Żadnego wcześniejszego zaparzania. Tego sposobu używa żona mojego kuzyna.
Boże Narodzenie ma to do siebie, że większość z nas ma swoje uświęcone rytuały. Nie mam zamiaru dyskutować o wyższości tej wersji nad inną. Myślę, że wszystkie mają swoją rację bytu. Kochamy swoje tradycyjne potrawy i tak być powinno.  Posłuchajmy, pokiwajmy głową ze zrozumieniem i weźmy się za robienie makówek (lub kutii, łazanków z makiem). Bo to, co robiła nasza Mama czy Babcia jest najlepsze na świecie. Na tym miedzy innymi polega magia świąt.
Oto moja propozycja makowego deseru (a moim przypadku śniadania, obiadu i kolacji)



Makówki z mojego domu
na kilka misek

250 g maku
2 litry mleka pełnotłustego
1 szklanka cukru
pół szklanki miodu raczej lipowego lub akacjowego niż spadziowego
1 łyżka masła
1 łyżeczka esencji waniliowej
1 szklanka wrzątku
szczypta soli
5 bułek pszennych (najlepiej dwudniowych, nie świeżych)
Bakalie ile kto lubi: rodzynki, figi, daktyle, orzechy, z grubsza krojone migdały obrane ze skórki. W sumie powinno być ze dwie szklanki bakalii.

Mak musimy zmielić. Do tego celu należy użyć młynka do maku lub pobliskiej piekarni, gdzie mielą mak za drobną opłatą. Mielenie własnoręczne wymaga oprócz młynka  sporo czasu i silnych rąk. Mielenie maku jest porównywalne do przebierania maku z popiołu. Robota dla Kopciuszka.
Niestety święta wymagają poświęceń, więc po godzinie mozolnego przecierania niebieskich ziarenek mamy solidną miskę zmielonego maku.
Ten zmielony mak zalewamy jak najmniejszą ilością wrzątku.
Zagotowujemy mleko z szczyptą soli i dodajemy do niego zaparzony mak. Wsypujemy cukier. Zagotowujemy. Zdejmujemy z ognia i dodajemy miód, wanilię i bakalie. Proponuję spróbować czy mleko makowe jest słodkie. Powinno być nieco słodsze niż lubimy, ponieważ bułki nieco tę słodycz zniwelują. Odstawiamy garnek z pieca i kroimy na plastry bułkę.

Teraz potrzebujemy kilku misek i chochli do nalewania. Do miski nalewamy chochlę mleka makowego. Kładziemy warstwę  bułek i zalewamy kolejną chochlą mleka. I znów warstwa bułek i chochla mleka. I tak do wypełnienia miski. Nie martwcie się płynną konsystencją. Ona po kilku godzinach przejdzie przemianę z płynnej w stałą. Bułki wchłoną mleko i całość będzie boska.
A jeśli pozwolimy makówkom w spokoju i chłodzie spędzić noc, to rankiem znajdziemy coś, co wymyka się jakimkolwiek ocenom. Subiektywnym, oczywiście. Poezja po prostu.



Bardzo polecam i życzę smacznego

wtorek, 11 grudnia 2012

Czerwona kapusta z rodzynkami prosi o uwagę.




 Zrobienie dobrej czerwonej kapusty wydaje się rzeczą błahą. Błąd. Tak przyrządzić czerwoną kapustę, że zatęsknimy za nią szybciutko, to jest sztuka. Zawsze kapusta jest dodatkiem. Czy kiedyś jedliście czerwoną kapustę jako samodzielne danie? Więc niby nie ma specjalnego znaczenia czy będzie dobra czy rewelacyjna. A jednak warto sobie zadać trud i wycisnąć z kapusty wszystko co najlepsze.
Zbliżające się Święta na pewno będą miały element kapuściany, więc może nadać kapuście samodzielny, powalający charakter.
Kiedy spisałam mój przepis na czerwoną kapustę, to nieco się skonfudowałam. Nie ma w tym przepisie niczego nadzwyczajnego. Żadnych przyprawowych fajerwerków, zero zaklęć i czarnej magii. Może to dobrze. Prosto, smacznie i efektownie. Dodatek perfekcyjny do kaczki, gąski, roladek, czy klusek.



Czerwona kapusta z rodzynkami

litrowy garnek  poszatkowanej czerwonej kapusty (ilość zależy od was)
1 cebula
2 łyżki rodzynków
1 łyżka miodu
2 łyżki octu balsamicznego
sól
pieprz
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła

Moja wersja bożenarodzeniowa wyklucza użycie boczku czy słoniny, więc używam masła i oliwy. W każdym innym przypadku można użyć dodatku mięsnego jako omasty.
Poszatkowaną kapustę zalewamy w garnku wodą, solimy szczyptą soli i zagotowujemy. Gotujemy 3-5 minut, w zależności czy lubicie kapustę nieco chrupiącą czy omdlałą. Odcedzamy na sitku a w międzyczasie kroimy cebulę w kostkę. Rodzynki zalewamy wrzątkiem na 5 minut i też odsączamy na sitku. Rozgrzewamy oliwę z masłem i podsmażamy cebulkę. Nie złocimy jej tylko szklimy. Odsączoną kapustę łączymy z cebulą i rodzynkami. Dodajemy ocet balsamiczny i miód. Mieszamy i dosmakowujemy solą i pieprzem.  
Odstawiamy garnek do dnia następnego . Wtedy jakimś cudownym sposobem smaki się idealnie przenikają. Smakuje świetnie.





Smacznego

niedziela, 9 grudnia 2012

Pomarańczowy shortbread zamiast muffinów






Wyobrażacie sobie kogoś, kto nie lubi muffinów? Cupcak'ów? Babeczek? To nie może być dobry człowiek.
W takim razie pozwólcie, że się przedstawię: Limonka jestem. I nie lubię wyżej wymienionych.
Kiedy jestem pytana bez czego nie mogłabym się obejść, odpowiadam, że bez ciastek. Gdybym mogła zamiast obiadu zjeść kawałek tortu, to nie wahałabym się ani minuty. Oddałabym każdy kawałek mięsa za dobrego pączka.
A muffinów nie lubię.  Podziwiam je za różnorodność. Do obowiązkowych zaliczam wizytę w Hummingbird Bakery w Londynie. Zazdroszczę pięknych dekoracji. Ale czysto teoretycznie. Mogłabym je piec tylko po to, żeby potem oddać się sztuce dekorowania. Ale jeść? Nigdy w życiu!  Dlaczego? Któż to wie? Przecież taka babeczka jest atrakcyjna tylko w pierwszych godzinach po upieczeniu. A najlepiej smakuje jeszcze cieplutka.  Zastanawia mnie popularność tego wypieku. Ilość akcji z muffinami w roli głównej przekracza średnią krajową. Papilotki do nich to osobny estetyczny rozdział.  Nawet sklepy z akcesoriami do ich wypieku i podawania napotkałam na swojej drodze.
Najwyraźniej coś mi umyka. Gdzieś musi być ten muffinkowy wabik, na który jestem tak odporna.
Myślałam o tym piekąc pomarańczowego shortbread'a. Nieco więcej z nim roboty niż przy pieczeniu babeczek, ale udekorować stosownie do okazji też się dało.
Na razie zadowolę się nim , a o cupcake’ach jeszcze pomyślę.



Moje dzisiejsze ciastko jest wariacją na temat ciastka milionera. Ta wersja jest bardziej zbliżona do aromatów świątecznych niż pierwowzór. Dużo w nim skórki pomarańczowej, ale ona jest moim tematem wiodącym w  najbliższym czasie.
Polecam



Pomarańczowe ciastko milionera

Ciasto:
120 g mąki pszennej
100 g mielonych orzechów laskowych
150 g masła
2 żółtka
2 łyżki drobnego cukru
12 łyżki kwaśnej zimnej śmietany
skórka z 1 wyszorowanej pomarańczy
szczypta przyprawy piernikowej

Pomarańczowy krem karmelowy:
175 g masła
100 g brązowego cukru
2  łyżki golden syropu (może być jasny miód)
puszka mleka skondensowanego
skórka z 1 wyszorowanej pomarańczy

Polewa z białej czekolady:
200 g białej czekolady
1/3 szklanki kremówki
sok z połowy pomarańczy
skórka starta z 1 wyszorowanej pomarańczy

Wszystkie składniki ciasta szybciutko zagniatamy. Formujemy placek, chowamy do worka foliowego i kładziemy na godzinę do lodówki.

Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni. Wyjmujemy ciasto z lodówki i woreczka i rozwałkowujemy na kształt blaszki. Wkładamy do formy, wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy 30-35 minut. Studzimy.

Do garnka z grubym dnem wlewamy składniki kremu i na bardzo małym ogniu, często mieszając gotujemy masę aż nieco zbrązowieje i zdecydowanie zgęstnieje.
Istnieje droga na skróty. Kupujemy już gotowy krem karmelowy lub krówkowy i  miksujemy z miękkim masłem, skórką , sokiem i golden syropem. W tej wersji cukier sobie darujemy. 

Pięknie zmiksowaną i pachnącą pomarańczą masę rozsmarowujemy na upieczonym i wystudzonym cieście. Odkładamy w chłodne miejsce. Kiedy masa na cieście stężeje, możemy zakończyć dzieło polewą z białej czekolady.

Na garnku z wodą stawiamy miskę i wlewamy do niej śmietanę. Łamiemy czekoladę i dokładamy do śmietany. Kiedy woda pod miską się zagotuje, wyłączamy ogień. Mieszamy zawartość miski do całkowitego rozpuszczenia się czekolady. Dodajemy skórkę pomarańczową i wylewamy na ciasto. 

Wyrównujemy i pozwalamy zastygnąć. Potem dekorujemy i wracamy do rozważań o muffinach.



Smacznej niedzieli i dużo ciepła.

piątek, 7 grudnia 2012

Bardzo czekoladowy piątek czyli pierwszy prezent




Mike Oldfield w parze z Alanem Rickmanem to fantastyczne towarzystwo na piątkowy wieczór. Zostałam dziś sama i jest to jeden z tych wieczorów, kiedy wszystko idzie po mojej myśli. Obłędnie pachnie pomarańczą, powoli topi się czekolada. Siedzę przy oknie i patrzę jak na latarniach wieszane są światła świąteczne. Miasto ma swoje zalety. Magia świąt jest tu bardziej widowiskowa. Mistyka pozostała za miastem w mroku. Ale ta widowiskowość też mi się podoba. Jest wesoła, optymistyczna, nieco rozbuchana.
Próbuję sobie wyobrazić inny wieczór, kiedy dookoła ciemność. Jedyne światło rozlewające się po okolicy to światło z mojej kuchni.  Ona wygląda tu jak mały stateczek na oceanie. Daleko stąd do świecidełek wieszanych na latarniach. Zamiast nich, na tarasie palą się świece.
Tu i teraz, otoczona muzyką, półmrokiem i boskimi zapachami, wyobrażam sobie moją przyszłość. Poza miastem. Kiedyś.
A na razie wyłączam Oldfielda. To on i śnieg za oknem jest sprawcą mojego rozmarzenia. Teraz czas na coś energetycznego, bo utonę w tych moich snach. Może Black Sabbath? Nieco przewrotnie, ale to mój wybór. Ozzy jest bardzo piątkowy. I świetnie będzie pasował do mieszania czekolady.


Blok czekoladowy czarno biały, idealny na prezenty dla milusińskich:
1,5 tabliczki gorzkiej czekolady
1 tabliczka białej czekolady
2 łyżki masła
Pół szklanki dmuchanego ryżu
Kilkanaście suszonych wiśni
2 łyżki suszonej żurawiny
2 łyżki orzechów włoskich
2 łyżki orzechów laskowych
2 łyżki kandyzowanego imbiru
1 łyżka wiórków kokosowych
Ćwierć łyżeczki przyprawy do pierników
2 łyżki mleka zgęszczonego

Topimy gorzką czekoladę. Metoda jak zwykle garnkowa czyli garnek+woda+miska+czekolada.
W sporej misce mieszamy wszystkie dodatki oprócz ryżu i wiśni.
Roztopioną czekoladę wlewamy do miski z mieszanką orzechów i owoców i dokładnie mieszamy. Foremkę (np. babkową o długości 23 cm) wykładamy folią spożywczą i wlewamy czekoladę. Odkładamy foremkę w chłodne miejsce i topimy białą czekoladę. Do stopionej dodajemy ryż i wiśnie. Mieszamy i kładziemy warstwą na stężałą warstwę ciemnej czekolady.
Następnego dnia mamy gotowy blok czekoladowy, idealnie nadający się do pokrojenia, opakowania i wręczenia jakiemuś łasuchowi.


Chyba w ten piątkowy wieczór zrobiłam pierwszy krok w stronę świątecznych prezentów. 
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę smacznego

czwartek, 6 grudnia 2012

Nocny czaj i kromka chleba z awokado



Nocne pieczenie chleba (nieplanowane) oprócz oczywistej korzyści posiadania na śniadanie świeżej kromki, ma jeszcze inne zalety. Daje do myślenia. Czemu na przykład zawsze, kiedy zaplanuję sobie dzień pod znakiem piekarni, zdarzają się rzeczy, które nie zdarzają się kiedy indziej.
Zrezygnowałam z pieczenia chleba w weekendy. To bardzo niebezpieczny moment w tygodniu. Nagle okazywało się, że rozkwitało nasze życie kulturalno- towarzyskie i chleb leżał odłogiem.
Niestety, jak pokazują ostatnie przypadki, całkiem niewinne środy czy wtorki też niosą w sobie złowieszczy potencjał.
Kiedy już mi się wydawało, że popołudniowe wyrastanie bochenka pozostanie niczym nie zmącone i z sukcesem  wyjmę pachnący chleb z piekarnika, nagła potrzeba wygnała nas z domu. Ta potrzeba pachniała czosnkiem i ważyła z kilkanaście kilo. Ta potrzeba jest konsekwencją pewnego listopadowego polowania. Upchanie w lodówce kilkunastu kilogramów nieplanowanej kiełbasy jest wyzwaniem równie sporym jak pieczenie chleba o drugiej nad ranem. Na razie kiełbasa została w bagażniku auta. Mam czas do rana żeby zastanowić się co dalej. Jeśli rano samochód będzie otoczony stadem czworonogów z okolicy, nie będę zdziwiona. Siedzę więc w kuchni, zmywarka szumi , chleb się piecze, pachnąca herbata rozjaśnia w głowie a ja z rozrzewnieniem wspominam moją spiżarnię.  Ile w niej się rzeczy mieściło! Problem z wpakowaniem do niej wywrotki ziemniaków czy furgonetki napojów był mi zupełnie nieznany. Było łatwiej. Za to teraz trzeba się gimnastykować umysłowo, żeby to samo, co mieściło się na 50 metrach, zmieścić na 5 centymetrach. Niemożliwe? Możliwe, tylko nieco karkołomne.
Najłatwiej będzie się podzielić. Na szczęście jest z kim, więc chyba ten problem rozwiązałam z powodzeniem.
Pozostaje sprawa przeszkadzaczy w pieczeniu chleba. Na to nie mam rozwiązania. Chyba po prostu muszę się pogodzić z faktem, że nie znasz dnia ani godziny.  A może po prostu przywyknę do nocnych sesji z piekarnikiem.



Chleb z awokado

Zaczyn wieczór wcześniej:
90 g mąki żytniej razowej
2 łyżki aktywnego zakwasu żytniego
70 g wody

Nazajutrz:

cały zaczyn
350 g  mąki pszennej chlebowej
60 g mąki żytniej chlebowej
miąższ z jednego dużego awokado plus łyżeczka soku z cytryny
1 płaska łyżeczka suchych drożdży
7 g soli
1 duża łyżka ziaren maku
około 150 170 g wody

Składniki zaczynu wymieszać w miseczce, przykryć folią spożywczą i odstawić na 12 godzin w temperaturze pokojowej. Zakładam, że weźmiecie się do pracy wieczorem.
Następnego dnia wymieszajcie cały zaczyn z pozostałymi składnikami. Mąkę przesiejcie z drożdżami przez sito, a sól rozpuście w odrobinie wody i dodajcie na końcu. Maszyneria z hakiem niech popracuje nad mieszanką najpierw 5 minut wolno a potem 10 minut nieco szybciej. Jeśli robicie to rękami, to chylę głowę z szacunkiem.
Wyrobione ciasto przekładamy do natłuszczonej miski i nakrywamy folią. Odstawiamy na 1 godzinę w cieple. Po tym czasie składamy ciasto jak kopertę  i znów odkładamy na godzinkę. Potem przygotowujemy foremkę. Smarujemy ją oliwą i wysypujemy płatkami owsianymi. Powtórnie złożone ciasto kładziemy do formy i czekamy aż podwoi swoją objętość. Ten proces trwa około 2 godzin.
Kiedy chlebek wyrósł, nagrzewamy piekarnik do 240 stopni, spryskujemy go wodą i pieczemy w nim chleb przez 10 minut. Potem zmniejszamy temperaturę do 210. I pieczemy jeszcze 35 minut. Upieczony wyjmujemy na kratkę i pozwalamy mu ostygnąć. Na gorąco posmarujmy go wodą, wtedy będzie ładnie błyszczał.
Jeśli nagle na waszej drodze stanie przeszkoda nie do przeskoczenia i upieczenie chleba odpłynie jak sen złoty, włóżcie foremkę z rosnącym chlebem do lodówki. To nieco przyhamuje jego żądzę ekspansji. A kiedy wszystko wróci do normy, wyjmijcie go z chłodu i wróćcie do pieczenia.
Chlebek jest aromatyczny, wilgotny i idealny do herbaty typu czaj.





Herbata typu czaj dla dwóch osób

2 szklanki wody
pół szklanki mleka
2 łyżeczki czarnej herbaty
ćwierć łyżeczki świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
3 goździki
szczypta cynamonu
1 gwiazdka anyżu
ćwierć łyżeczki mielonego imbiru
ziarenka z 3 strączków zielonego kardamonu
szczypta pieprzu
2 łyżeczki miodu

Wszystkie przyprawy mieszamy. Zagotowujemy wodę i wsypujemy przyprawy. Gotujemy 2 minuty i wsypujemy herbatę. Zagotowujmy i odstawiamy z ognia. Zostawiamy na 3 minuty w spokoju a potem przecedzamy przez sitko. Dodajemy miód i mleko. Mieszamy i pijemy do kromki chleba z awokado.
W środku nocy czy dnia smakuje tak samo wspaniale.


Smacznego

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kawałek Azji w moim domu czyli smażone won tony



Kto czyta ten wie, że Azja mogłaby gościć na naszym stole siedem dni w tygodniu. Gdyby jadłospis układał MMŻ, już od dawna mielibyśmy skośne oczy i jedli wyłącznie pałeczkami. Moje skłonności do zachowywania zdrowego rozsądku skutecznie temu zapobiegają.  Ale gdy tylko spuszczę z oczu moją drugą połówkę, to na bank nogi poniosą go do wschodniej kuchni. Azja wszechobecna.  Nasze upodobania do kuchni tej części świata przypominają typowe jin i jang. To czego nie lubi MMŻ czyli kuchni indyjskiej, ja uwielbiam. Kuchnia chińska, która mnie nie powala, uzależniła MMŻ jak nałogowca.
Ale jest jedna kuchnia, która nas pogodziła. To kuchnia tajska. Tu jesteśmy zgodni – to najlepsza kuchnia świata. Wschodniego, oczywiście.
Żeby sprawić przyjemność sobie i MMŻ przywiozłam z dość daleka ciasto na pierożki won ton.
Ciasto to, podobnie jak  greckie filo czy japońskie gyoza do niedawna miało dla mnie posmak pewnej nierzeczywistości. Wszyscy o nich mówią, a mało kto je widział. Ja na pewno ich w mojej sklepowej okolicy nie znalazłam. A wierzcie mi, szukałam. 
Może będzie tak jak z serem haloumi. Kiedyś był totalną abstrakcją, a dziś leży obok poczciwej goudy w każdym supermarkecie.  Dobrze jest mieć marzenia.

W każdym razie, przywiozłam paczkę ciasta na pierożki i postanowiłam zrobić konkurencję naszej  prosperującej po sąsiedzku, chińskiej knajpie.
Jurora miałam surowego. Nie była to  pewna nieco rozczochrana nadaktywna pani, ale ktoś o wiele ważniejszy. I co gorsza, znał się na rzeczy.
Tak to wyglądało.



25 sztuk płatów ciasta won ton*

Nadzienie:

20 dkg mielonego mięsa indyczego
1 ząbek czosnku, przeciśniętego przez praskę
pęczek kolendry, posiekany z grubsza
1 łyżka drobno pokrojowego imbiru
1 łyżka drobno pokrojonej dymki
2 łyżki sosu rybnego
1 łyżka jasnego sosu sojowego
pieprz
1 jajko, rozmącone

*dla tych, którzy lubią sami, mam przepis na zrobienie ciasta własnymi rękami:

120g mąki pszennej,
40ml wrzątku,
2 łyżki zimnej wody,
1,5 łyżeczki oleju roślinnego
1 litr oleju do smażenia

Ciasto dobrze wyrobić. Odstawić na kwadrans pod wilgotną ściereczką a potem podzielić na cztery części. Każdą z części rozwałkować jak najcieniej. Wycinać kwadraty przeznaczone do nadziewania. Resztę ciasta można zamrozić.

Sos do maczania:

pół szklanki jasnego sosu sojowego
1/3 szklanki wody
1 ząbek czosnku, przeciśnięty
pół łyżeczki  drobno posiekanego chili
2 łyżki octu ryżowego

Tak jak w przypadku ciasta francuskiego, powiem jedno. Lubię używać ale już niekoniecznie męczyć się produkcją. Jeśli są dobrzy ludzie, którzy robią to świetnie, to niech tak zostanie. Z przyjemnością skorzystam z efektów ich pracy.



Kiedy już zdecydujecie się jaka wersja jest zgodna z waszym sumieniem, zajmijmy się nadziewaniem.

Wszystkie składniki farszu dokładnie mieszamy. Odrobinę rozkłóconego jajka odlejmy do osobnej miseczki. Posłuży nam za klej przy zlepianiu pierożków.
Najważniejszą sprawą jest nie dopuścić do wysuszenia się ciasta. Łatwo temu zapobiec, przykrywając ciasto wilgotną ściereczką.

Na płat ciasta nakładamy łyżeczkę farszu. Smarujemy jajkiem brzegi płata ciasta i składamy po przekątnej. Przyciskamy delikatnie. Jajko zadziała jak klej. Nie trzeba nic ugniatać, zaginać.
W wysokim rondlu rozgrzewamy olej i smażymy pierożki. Olej nie może być zbyt gorący, żeby farsz w środku nie pozostał surowy. 
Smażenie czterech pierożków trwało w moim przypadku po 2 minuty z każdej strony. Potem wykładamy je na papierowy ręcznik i podajemy z sosem sojowym.



Wierzcie mi, usmażyły się rewelacyjnie. Z rozpędu zawiozłam porcję mojej Mamie, kolejnej wyznawczyni tej wersji pierogów. Nie chciała uwierzyć, że zrobiłam je sama. A MMŻ? …Ja wiem.

Smacznego 

sobota, 1 grudnia 2012

Jak pożegnałam się ze świętym spokojem czyli ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą





Czy ja coś przeoczyłam? Zimno się zrobiło. Jestem tym zdziwiona. A nie powinnam. Łagodny listopad uśpił moją czujność. Coraz ciaśniej zaciskający się krąg świątecznych atrybutów jakoś mnie nie dotyczył.  Płynął nieco równolegle. Co prawda rodzina od jakiegoś czasu naciskała na napisanie listu do świętego Mikołaja, ale ciągle mi się wydawało, że mam czas. Aż do dziś. Zerwałam ostatnią listopadową  kartkę i okazało się, że dalej już tylko zielono, czerwono, złoto.  Tylko wesołe reniferki, seksowne śnieżynki, mrugający karp i pląsające Mikołaje. Chyba czas na święta.  W domu można jeszcze żyć w błogiej nieświadomości. Choć wystarczy włączyć telewizor, odpalić komputer czy po prostu zajrzeć do skrzynki pocztowej. Na bank znajdziesz tam propozycję nie do odrzucenia a to kredytu, a to jedynej świątecznej okazji kupna nowego samochodu. Jeszcze groźniej to wygląda, kiedy idziesz kupić mleko. Już z kartonika wyziera zaprzęg wyładowany prezentami. Wyjście po żarówkę może się skończyć depresją, bo nagle przed sklepem elektrycznym wyrósł las choinek. Czy chcesz czy nie, święta wciskają ci się w każdą szczelinę życia. Jakaś dyktatura czy co?
 I nawet jeśli do dziś czułam się w tej mojej ignorancji całkiem wygodnie, to ta nieszczęsna kartka z czerwoną jedynką i literkami GRUDZIEŃ, odblokowała w mojej głowie hasło ostrzegawcze: a jeśli nie zdążysz? No właśnie. Co to będzie?
Nawet sobie nie wyobrażam takiej katastrofy. Chyba muszę ochłonąć. Najlepiej chłonąć przy czymś pachnącym i smakowitym. A na dodatek kolorystycznie nawiązującym do tego co nadchodzi.



ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą 

na 10- 12 ciasteczek

150 g miękkiego masła
80 g drobnego cukru
80 g brązowego cukru
1 jajko
210 g mąki
1 spora łyżka masła orzechowego
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka esencji waniliowej
pół łyżeczki  sody
100 g żurawiny
100 g białej czekolady

Piekarnik nagrzewamy do 170 stopni. Miksujemy ze sobą miękkie masło, masło orzechowe i oba rodzaje cukru. Wbijamy jajko i wanilię. Miksujemy. Mieszamy w drugiej misce mąkę, sodę i sól.  Dodajemy do masy maślanej i ucieramy . Na koniec dosypujemy żurawinę i połamaną czekoladę.
Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia układamy po łyżeczce ciasta. Wypukłą stroną łyżeczki spłaszczamy ciasto. Pamiętajcie o zostawieniu odstępów między ciasteczkami.  Pieczemy 15-20 minut lub do chwili, kiedy nabiorą złotej barwy. Wyjmujemy i studzimy. 
Całkowicie zimne chowamy do blaszanego pudełka a w odpowiednim czasie przewiązujemy czerwoną wstążeczką i dajemy w prezencie. 


Życzę spokoju, smakowitych zapachów i dobrego nastawienia.