piątek, 21 kwietnia 2023

Noga jako początek i buraki w mleczku kokosowym jako curry




To jest ten moment kiedy wpół kroku między krawężnikiem a ulicą dopada cię nagła, niepohamowana potrzeba wyjazdu z miasta. Już, teraz, natychmiast. Jakby coś wewnątrz mnie wierzgnęło kopytkiem. Aż tchu mi zabrakło.

MMŻ radoście ogłosił w sobotę Pierwszy Wielki Marsz Wiosenny. Spojrzałam na niego sceptycznie: ty idź Kochany w ten parkowy tłum póki cię euforia w ramionach swych trzyma. Ja sobie posiedzę, pomarudzę, może jeszcze pod kołderkę wrócę... I poszedł krokiem dziarskim w słoneczny poranek. Zniknął mi z oczu nim wypiłam poranną herbatę.

Z zapowiedzi mojego poranka niewiele wyniknęło. Nie marudziłam, o kołderce zapomniałam zaraz po otwarciu okna. A może by tak jednak na chwilkę, na słonko? Nie roiły mi się w głowie spacery długodystansowe. Cholernym wyczynowcem jest tylko MMŻ. Dla niego 17 km spaceru to pikuś.

Wyszłam więc, będąc praktyczną, w bardzo konkretnym celu. Zdobycia nóg.

Już was zaciekawiłam, prawda? Nie oczekujcie sensacji. Nogi potrzebne mi nagle i spontanicznie miały być krągłe, sześciocentymetrowe i drewniane. Meblowe po prostu. Sklep, który pamiętałam, że istniał jakieś 15 lat temu, jest niedaleko. Nie zmęczę się, a może wiosnę znajdę. 

Szłam sobie z uśmiechniętą gębą bo jak się tu nie śmiać kiedy słońce całkiem zadowalająco grzeje w plecy. Tu drzewko różowe rzuciło mi się w oko, tam forsycja kwitnąca. Jakiś obłok biały na wiśni sprawił, że przeczucie mnie ogarnęło, że zaraz coś się wydarzy. Powietrze zapachniało, niebo błysnęło błękitem tak niebieskim aż na moment zgubiłam kierunek. Dokąd ja właściwie idę?

I nagle zorientowałam się, że nogi (tym razem nie drewniane) niosą mnie w stronę przeciwną do pożądanego sklepu. Wiosna złapała mnie na wędkę i wlecze bezmyślnie od krzaka do krzaka. Zrobiłam krok ku ulicy i aż mnie zabolało. 

Ja chcę za miasto! Ja muszę do lasu!  Pal licho nogi drewniane, stalowe i gliniane. Muszą sobie radzić beze mnie. 

Czas pakować koty i ruszać pod las. 

Zanim to jednak nastąpi coś ugotujemy.

Wiecie zapewne, że moją obsesją w kuchni jest curry. A może raczej powinnam powiedzieć są curry? Ich ilość jest chyba niepoliczalna. Kto nie lubi mleczka kokosowego(!!!???), może znaleźć takie z jogurtem, lub suche. Kto jest bezmięsny znajdzie bez liku wege i wegetariańskich. Z tofu i paneerem....I długo by tak wyliczać.

Buraki nigdy nie kojarzyły mi się z kuchniami egzotycznymi. A już polączenie buraka i mleczka kokosowego, które uważam za dziewiąty cud świata nigdy do głowy by mi nie wpadło. Do czasu aż odkryłam zupę buraczano kokosową. Była pyszna i powinna mnie była zainspirować do dalszych działań w tym kierunku. 

Oto urzeczywistnienie buraczano kokosowych marzeń. Nie kombinujcie, zróbcie to curry a najbliżsi padną z wrażenia.



Przepis pochodzi z książki THE GREEN ROASTING TIN autorstwa Rukmini Iyer.

Buraczano, soczewicowo, kokosowe curry:

1 cebula, pokrojona w kostkę

2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę

5 cm imbiru, startego

600 g buraków, obranych ze skórki i pokrojonych na kawałki w kęs

1 puszka ciecierzycy, odcedzona

1 czerwone chilii, posiekane

1 czubata łyżeczka mielonego kuminu

1 czubata łyżeczka mielonej kolendry

1 czubata łyżeczka mielonego imbiru

1/2 łyżeczki kurkumy

1 łyżeczka soli

1 puszka (400ml) mleczka kokosowego

1 łyżka oleju

sól do smaku.

Nie jest to potrawa, która wymaga długich przygotowń.

Zacznijmy od nagrzania piekarnika do 200 stopni. 

Wszystkie składniki oprócz mleczka kokosowego wkładamy do naczynia do zapiekania. Mieszamy dokładnie by przyprawy pokryły warzywa. Pieczemy 40 minut.

Po 40 minutach wlewamy mleczko kokosowe i dokładnie mieszamy. Wkładamy ponownie do piekarnika i pieczemy jeszcze 10 minut. Sprawdzamy czy trzeba dosolić i podajemy z ryżem basmati lub z chlebkami naan. 

Uwaga: kto lubi, może do piekących się buraków dorzucić kilka goździków lub mały anyżek. Próbowałam, było super.

I tyle. Krótko i treściwie. I smacznie.




Pięknego weekendu i smacznego tego, co na stole.


piątek, 14 kwietnia 2023

Żegnaj zdrowy rozsądku czyli tort "trzy czekolady"



Jak co roku o tej porze chodzę i biadolę na brak miejsca. Jak co roku w okolicach stycznia zaklinam się i przysięgam, że tym razem nie dam się zwariować i nawet oka nie zawieszę.

I jak co roku moja silna wola topnieje jak szron na dachu samochodu w maju. 

Nie wiem, czy to kalendarz jest winny, czy może w powietrzu coś nabrzmiewa i wślizguje się do krwioobiegu by tam zasiać (nomen omen) natrętną myśl o braku konsekwencji. 

W styczniu jestem w nastroju kategorycznym i zdecydowanie zdaję sobie sprawę, że podjęcie decyzji na "tak" będzie skutkowało intensywną pracą latem. I trwam w swojej konsekwencji do marca. A potem słońce robi mi kaszkę z mózgu a sklepy wystawiają witrynki z nasionami. I co? I pstro. Dostaję amoku, zapominam jak się nazywam, a obietnice złożone samej sobie odbieram jako przestarzały, zimowy żart. I sieję jak szalona by po kilku tygodniach z przerażeniem odkryć na parapetach dziesiątki kiełkujących, zielonych istnień.

Coś ty najlepszego narobiłaś kobieto! 

Wydawało się, że w tym roku będzie inaczej. Wszystkie parapety są zasiedlone. Rosną, piętrzą się i rozpychają na nich konsekwencje (!!!) pandemii. Niewinna kruszynka dwa lata temu nieśmiało wyglądajaca zielonym oczkiem zza brzegu doniczki okazała się ponad dwu metrowym tryfidem, zaborczo traktującym najbliższe otoczenie. Gdzie mu tam do spojrzenia łaskawym liściem na towarzystwo jakichś ogrodowych pokurczów.

Wydawało się, że w tym roku cała ta zielona fala mnie ominie. Czułam się usprawiedliwiona, bo przecież miejsca nie mam nawet na maciupką sępolię.

I w takim błogim momencie moja szanowna Mama rzuca mimochodem: a u mnie wszystkie parapety są wolne. Możesz na nich posiać  swoje pomidorki, bakłażanki, papryczki, cukinie, dynie..........

Ja, zamiast unieść z godnością głowę i tonem cesarzowej odrzucić ten niedorzeczny pomysł, najpierw zamarłam z zachwytu nad prostotą tego rozwiązania a potem pokicałam do pierwszego ogrodniczego i wróciłam z siatą nasionek. 

Konsekwencji pewnie się domyślacie. 

Najpierw wysiałam, nie u siebie, kilkanaście torebek. Nie oszczedzałam sobie, bo przecież w zeszłym roku zwalony sufit w wiejskiej chacie załatwił sezon ogrodniczy na amen. Więc w tym roku poszłam na całość. Zwalam to na oszołomionie wiosenne bo w innym przypadku musiałabym się poddać fachowej terapii. 

I jeżdżę teraz doglądać małe kiełkujące maleństwa. A te, natchnięte magiczną mocą wyłażą jak dżdżownice po deszczu- stadami. 

Drżyjcie znajomi! Zostaniecie obdarowani sadzonkami. Niech wasze balkony, tarasy i ogródki rosną w siłę a wam niech się żyje pracowicie. Potem zbierzecie plony mojego braku umiaru i nieliczenia się z konsekwencjami.

Na pokrzepienie coś zjemy. Może tort? Tytuł dzisiejszego wpisu jest zamierzenie dwuznaczny;))



Tort "trzy czekolady"

spód tortu "brownie":

2 jajka

100ml letniego mleka

80 ml oleju

0,5 szklanki brązowego cukru

2 łyżki białego cukru

II część "sucha":

100g mąki

ćwierć łyżeczki sody

3/4 łyżeczki proszku do pieczenia

szczypta soli

Mieszamy I część. MieszamyII część. Łączymy obie części. Bedą raczej płynne.

Formę o średnicy 18 cm wykładamy papaierem a piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.

Wlewamy ciasto i pieczemy około 40 minut.

Wyjmujemy upieczone z piekarnika i studzimy.

Po wystudzeniu okazuje się, że ciasta mamy na dwa torty. I bardzo dobrze bo za tydzień mamy pieczenie ciasta z głowy, ponieważ mamy zapas w zamrażarce. 

Wystudzone ciasto kroimy w poprzek na dwa blaty. Jeden owijamy papierem do pieczenia i wkładamy do foliowej torebki. Ten ląduje jako żelazny zapas w zamrażarce. Kiedy ogarnie nas panika sobotnia np za miesiąc, wtedy wyjmujemy nasz zapas , rozmrażamy i voila! mamy gotową bazę do tortu. 

Drugi blat umieszczamy w formie. Teraz uwaga: jeśli macie formę o naprawdę wysokich brzegach nie czytajcie dalej (mam na myśli wysokość rzędu 10-12 centymetrów).

Jeśli takowej nie macie musicie kombinować. Najlepiej kupić folię rantową i nią wyłożyć brzegi. Wtedy wszelakie rozpasanie w ilości kremu wam nie straszne. Jeśli nie macie folii lub kurier zaspał z jej świeżą dostawą zróbcie dodatkowe brzegi z papieru do pieczenia. Choć, przyznam szczerze nie jest to rozwiązanie zadowalające. 

Przechodzimy do gwoździa przepisu. 

Kremy czekoladowe:

I krem z gorzkiej czekolady:

110g gorzkiej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150g kremówki

II krem z mlecznej czekolady:

110g mlecznej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150g kremówki

III krem z białej czekolady:

110g białej czekolady

90g mleka

2 jajka

40g cukru

7 g żelatyny

35g wody

150 g kremówki

Jak widzicie trudno tu doszukać się komplikacji. 3X to samo. Z techniką postępowania jest podobnie.

Mamy trzy miseczki na trzy porcje żelatyny. Żelatynę zalewamy wodą, niech napęcznieje. Potem zagotowujemy w niskim rondelku wodę. Zdejmujemy ją z pieca i wstawiamy do rondla miseczkę z żelatyną by się rozpuściła. Nie topcie miseczki, niech pływa niezagrożona jak materacyk w basenie. Z każdą porcją żelatyny postępujemy tak samo.

Robimy I krem (tak samo robimy II i III):

Ubijamy jajka z cukrem. Mleko zagotowujemy. Do jajek wlewamy wąską strużką wrzące mleko. Miksujemy w czasie wlewania. Stawiamy na małym ogniu (jesli miska jest metalowa, jeśli nie, przelewamy masę  do rondelka) i na maluteńkim ogniu chwilę mieszamy by masa nieco zgęstniała. Zachowajcie czujność bo nie chcecie mieć słodkiej jajecznicy. Jadłam taką kiedyś na Okęciu...ale to historia na kiedy indziej.

Kiedy jajeczna masa zgęstnieje wlewamy do niej płynną żelatynę i wrzucamy połamaną czekoladę i mieszamy do powstania pięknej, gładkiej, aksamitnej masy. Lekko masę studzimy. Ubijamy kremówkę i łączymy z masą jajeczną (nie musi być całkiem zimna)

Ciasto w tortownicy skrapiamy np rumem i wlewamy pierwszy krem z gorzkiej czekolady. Wkładamy do lodówki. Po pół godzinie krem powinien stężeć. Wtedy wlewamy drugi krem z mlecznej czekolady i znów ciasto wędruje do schłodzenia. Po kolejnej pół godzinie trzeci krem z białej czekolady wylewamy do formy i schładzamy tort, najlepiej przez noc. 

Następnego dnia zdelmujemy wszelkie więzy i pęta krępujące nasze maleństwo czyli formę i ranty. 

Dekorujemy jak potrafimy czyli np obsypujemy kakao za pomocą sitka lub polewamy czekoladowym ganaszem jeśli komuś mało w torcie czekolady.




Smacznego i pięknego weekendu


sobota, 8 kwietnia 2023

Kluczowa rola światła i znów Wielkanoc




I jak co roku w końcu nabrała kształtów. Zamienia powoli chłodną baldość w delikatny róż i nieśmiałą zieleń. Ile ja się już narzekań w ostatnich dniach nasłuchałam. Że co tak długo? że czemu wciąż nic? Że jeszcze trochę a stracimy cierpliwość. Że nigdy dotąd nie trwało to tak długo.

Pełnoprawnie panuje od kilkunastu dni i już teraz trudno ją przeoczyć. Wiosna. 

Wiem, że poranek, kiedy temperatura pada na ryjek i ledwo doczołguje się do plus jednego może odebrać chęć wystawienia nosa z pod kołdry. Ale mam na to radę:

Powiedzcie głośno "wiosna". Dużymi literami: "WIOSNA". Poobracajcie na języku to słowo jak ulubioną czekoladkę. I zamknijcie na moment oczy. Wyobraźcie sobie ten moment, który lubicie wiosną najbardziej. On już nadchodzi. Nie trzeba do niego brąć przez zaspy i śniegowe zawieje. Nie prowadzą do niego nartostrady i gołoledzie. Czerwone złote wstążki i białe brody są już daleką przeszłością. Liczy się tylko róż i seledyn. Szmaragd i żółć. I światło, dużo światła. 

A propos światła. Koty moje puchate są jak kury w kurniku. Z każdym tygodniem ich poranna wizyta w sypialni przesuwa się wraz ze słońcem. Nietrudno się domyślić, że za kilka tygodni zacznę wstawać w okolicach czwartej. Ale wiosną jestem w przyjaźni ze światem. Z wczesnym wstawaniem również. 

Zapewne mazurek i sernik stoją dumnie gotowe by powalić świat na kolana. Jajka olśniewają swoimi kolorami i mozolnie namalowaną stokrotką  a szynka świeżo sparzona pachnie tak, że już nie możecie się doczekać wieklanocnego śniadania. A jutro rano? 

Może znów spadnie śnieg, może ulepimy wielkanocnego zajączka, pomarudzimy na zimę w kwietniu. A potem zrobi się cieplej, zieleniej, słoneczniej i zapomnimy o rozczarowującej pogodzie w Wielkanoc. Będzie się liczyło tylko to, że kwitną drzewa a ptaki szaleją z miłości. To już niedługo. Już, już.

Jeszcze tylko Wielkanoc i wszystko pójdzie ku lepszemu.

Bądźcie szczęśliwi i zdrowi, nie tylko z okazji Wielkanocy