Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień. Oto moje życzenia świąteczne
czwartek, 24 grudnia 2015
Życzenia Świateczne
Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień. Oto moje życzenia świąteczne
poniedziałek, 21 grudnia 2015
Prezent dla drwala czyli rillettes z kaczki
Po co ja tę kaczkę kupiłam? Mało
mam roboty z tzw tradycją?
Na rozum mi padło czy co?
Leży biedula w lodówce a ja coraz
bardziej nerwowo zerkam na mak, bo to jego pora właśnie nadchodzi.
Żeby zrobić miejsce w chłodzie, musiałam pozbyć się drobiu.
Najlepiej byłoby ją zamoczyć w soku
pomarańczowym i ze trzy obiady miałbym z głowy. Tak, ten pomysł
był świetny w każdym innym momencie roku, tylko nie przed Bożym
Narodzeniem.
Stałam z nożem nad ofiarą i
przypomniałam sobie, że gdzieś czytałam o rillettes z kaczki.
Właściwie mogłaby to być alternatywa dla nieśmiertelnego
pasztetu.
Bierzemy się do roboty. Z jednej
kaczki zrobiłam gar zupy pho (w końcu od czego są skrzydła, i
cała koścista reszta?), upiekłam jedną pierś jako dodatek do
sałatki a udka i jedna pierś posłużyły jako baza do rillettes.
Potrzebowałam jeszcze tłuszczu (i to
dużo) bo kwint esencja tego dania polega na gotowaniu w tłuszczu. Z
listopadowej przygody z gęsią został mi spory słoik wytopionego
tłuszczu z gęsi. Wiedziałam, że gdzieś na świecie istnieje
sposób na bardziej wyrafinowane jego spożytkowanie niż tylko
dodatek do ziemniaków.
Wczoraj polecałam wam ciasteczka z
bakaliowym nadzieniem jako prezent. Dziś sugeruję, żeby pięknie
opakowany słoik z kaczym środkiem podarować np. zaprzyjaźnionemu
drwalowi. Ilość kalorii i cholesterolu w słoiku może bezkarnie
skonsumować tylko on lub wielorybnik. Jeśli jakiegoś znacie, to
przerabiajcie kaczkę bez wahania.
Tylko zostawcie sobie słoiczek, bo ta
bomba żywieniowa jest warta grzechu.
Rok się kończy i niedługo złożymy
sobie nowe postanowienia, więc jeszcze możemy na rachunek tego
upływającego nieco pogrzeszyć. Czemu nie odrobiną rillettes z
kaczki?
Nie będziecie wiedzieli jakie to
dobre, jeśli nie spróbujecie.
Rillettes
z kaczki
2 kacze udka plus jedna pierś
1 łyżeczka ziaren jałowca
1 łyżeczka ziaren pieprzu
4 goździki
1 liść laurowy
pół łyżeczki tymianku
pół łyżeczki rozmarynu
1 łyżeczka soli
oraz
1 liść laurowy
kilka całych ziaren jałowca
cała główka czosnki przekrojona w
poprzek
tłuszcz z gęsi, kaczki lub
ostatecznie olej. Tłuszczu musi być dużo, ponieważ powinien
przykryć całe mięso.
Ucieramy w moździerzu przyprawy i
wcieramy w umyte i osuszone części kaczki. Wkładamy do miski,
przykrywamy i odstawiamy do lodówki na 24 godziny.
Następnego dnia rozgrzewamy piekarnik
do 110 stopni.
Do naczynie żaroodpornego lub
żeliwnego garnka wkładamy kawałki kaczki, przyprawy i czosnek.
Zalewamy kaczkę tłuszczem,
przykrywamy pokrywką i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 2 godziny,
po czym sprawdzamy miękkość mięsa. Moja kaczka potrzebowała
jeszcze pół godziny by osiągnąć stan odchodzenia mięsa od
kości. Bądźcie bardzo ostrożni przy tych czynnościach. Garnek
jest gorący, a przed świętami kontuzja jest ostatnim, co
chcielibyście sobie zafundować.
Upieczoną kaczkę zostawiamy do
wystygnięcia.
Schłodzone mięso wyjmujemy i rwiemy
na paski. Wyłuskujemy upieczony z mięsem czosnek.
Przecedzamy i podgrzewamy tłuszcz, w
którym piekła się kaczka. Bardzo gorącym zalewamy paski mięsa.
Możemy to zrobić używając słoika (wtedy będzie akurat na
prezent) lub miseczki. Na górę kładziemy liść laurowy,
przykrywamy i wstawiamy do lodówki.
Po świątecznej obfitości ryb, może
znajdzie się ktoś, kto z radością zje grzankę z rilette i
plastrem ogórka kiszonego. Niekoniecznie drwal:)
Smacznego
niedziela, 20 grudnia 2015
Czym ucieszyć listonosza czyli ciasteczka prezentowe z bakaliami i migdałowym kremem
Ha, ha, ha. Macie mroczki przed oczami?
Wydaje wam się, że jak co roku choinka wam się zwaliła na głowę?
Czy może nareszcie postanowiliście odpuścić przedświateczną
„spinkę” i z pudełkiem czekoladek siedzicie napawając się
własną odwagą?
Gratulacje. Należycie do mniejszości.
Reszta nas biega, goni, pędzi, leci i ciągle brakuje jej czasu.
Należę niestety do tych drugich.
Obudziłam się dziś po drugiej nad
ranem i ze zgrozą przypomniałam sobie, że miałam upiec kruche
ciasteczka, że pogubiłam się w prezentach, że lampa w sypialni
nie zawieszona, że z ryb to tylko karp, że śledzie miałam kupić
już tydzień temu. Obok MMŻ śnił kolejne losy polskich lotników
w Bitwie o Anglię a ja robiłam listę spraw do załatwienia.
Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości.
Po co ja kaczkę kupiłam? A te piękne wstążki, kupione we
wrześniu, gdzie upchnęłam? Kiedy zdążę odwiedzić przyjaciół
pod lasem? A choinka?! No, właśnie, co z drzewkiem?
Potem puknęłam się w głowę. Co jak
co, ale choinka to nie moje zadanie. Ja w tej kwestii pełnię tylko
funkcję oceniającego.
Ubieranie drzewka to odrębna historia
warta kiedyś opisania.
Tradycją są nie działające lampki i
potłuczony w ostatniej chwili szpic.
Jak widzicie, u mnie ostatnie dni przed
świętami wyglądają podobnie jak w wielu innych domach.
Czyli nie ma się czym przejmować.
Niedziela przedświąteczna, jeśli nie
jest spędzana w kolejce do centrum handlowego i łapania na chybił
trafił kąpielowych gotowców jako „prezentów rozpaczy”, może
być naprawdę sympatyczna.
Można pomyśleć (jeśli nie zrobiło
się tego wcześniej) o prezentach. Nie myślę o prezentach, które
mamy kupione już od czerwca. Nikt nie myśli o prezencie dla
listonosza latem. No, chyba, że listonosz dostarcza nam coś
więcej, niż kartki w wakacji od cioci Zuzi.
Dawanie znajomym drobnych prezentów
jest świetnym sposobem okazywania pozytywnych uczuć.
Zrobione własnoręcznie pierniczki,
zapakowane w ozdobny woreczek z odrobiną jedliny ucieszą sąsiadkę
spod szóstki. Słoiczek malinowej konfitury owinięty bibułą
będzie jak znalazł dla nauczyciela angielskiego. Puszka suszonej
macierzanki sprawi niespodziankę mojej fryzjerce.
Moda zapanowała na prezenty hand made.
I bardzo dobrze, bo dzięki temu moje zapasy nalewek znajdują nowe
domy.
Dziś piekłam świąteczne mince pies
ale nieco inne niż zazwyczaj. Będą super prezentem dla znajomych z
pizzerii.
Kruche
ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i frangipanem
dzień wcześniej:
bakaliowe
nadzienie*:
pół szklanki sułtanek
pół szklanki koryntek
pół szklanki pokrojonych suszonych
fig
2 łyżki suszonej czarnej porzeczki
2 łyżki suszonej skórki
pomarańczowej
2 łyżki suszonego mango
1 szklanka brandy lub rumu lub whisky
* zestaw bakalii jest absolutnie
dowolny. Użyjcie tych, które lubicie.
Zalewamy owoce alkoholem i zostawiamy
na noc.
Następnego dnia przekładamy owoce z
zalewą do garnka, wsypujemy 2 łyżki brązowego cukru, 1 łyżeczkę
przyprawy do piernika i zagotowujemy. Gotujemy na malutkim ogniu 5
minut i zdejmujemy. Dodajemy 2 łyżki dobrego miodu, mieszamy i
studzimy.
ciasto:
na około 18 sztuk ciastek o średnicy
7 cm
180 g mąki
50 g cukru pudru
70 g zimnego, twardego masła,
pokrojonego na kawałki
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli
Zagniatamy szybko ciasto, formujemy
kulę i schładzamy w lodówce minimum godzinę. Potem wyjmujemy
ciasto, rozwałkowujemy jak najcieniej i wykładamy nim foremki.
Znów wkładamy do lodówki na pół
godzinki.
W tym czasie włączmy piekarnik i
rozgrzewamy go do 190 stopni.
Schłodzone foremki z ciastem wykładamy
papierem do pieczenia. Wsypujemy na papier np. fasolę lub soczewicę.
Robimy to by ciasto nie urosło nadmiernie a w foremce zmieściło
się jeszcze nadzienie.
Foremki z ciastem, papierem i
obciążeniem wkładamy na 15 minut do piekarnika. Potem wyjmujemy i
studzimy.
frangipane:
1 szklanka mielonych migdałów
pół kostki miękkiego masła
1/3 szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru grand marnier lub
innego ulubionego
1 jajko
pół szklanki płatków migdałowych
do posypania
Tu nie ma żadnej filozofii. Wszystko
razem miksujemy. Nie wiem czy kolejność ma znaczenie ale ja
najpierw ubijam masło z cukrem, potem dodaję jajko i migdały. Na
koniec idzie likier.
Czas na złożenie wszystko w jedno
ciasteczko.
Upieczone spody kruchego ciasta
wypełniamy łyżeczką bakaliowego nadzienia. Na górę kładziemy
łyżkę kremu migdałowego. Posypujemy płatkami migdałowymi.
Wkładamy foremki do piekarnika (ciągle
190 stopni) i pieczemy 15 minut.
Po upieczeniu czekamy aż ciastka
wystygną. Wtedy możemy je wyjąć z foremek. Jeśli będzie trudno,
to podważcie delikatnie nożem brzegi ciasta, by się odkleiło od
foremki.
To połączenie nieśmiertelnego
mincemeat, które ma tradycyjnie bardzo konkretny smak i aromat z
delikatnym kremem migdałowym sprawiło, że ciasteczka są dużo
subtelniejsze od tradycyjnych mince pies'ów.
Niestety, nie ja wpadłam na ten
genialny pomysł. Znalazłam go w grudniowym Delicious i dzielę się
z wami. Jeszcze zdążycie je upiec.
Smacznego i spokojnej niedzieli i
szczere gratulacje dla tych dwóch szczęśliwców, którzy podzielą
się wygraną w Totka.
piątek, 11 grudnia 2015
Danie dla sułtanki czyli naleśniki z serem, figą, wodą różaną i syropem klonowym
Naleśniki mogłabym jeść codziennie.
Od poniedziałku do poniedziałku. Czasami. To znaczy czasami
nachodzi mnie napad naleśnikowy i wtedy nie liczy się nic innego.
Kiedy już się objem za wszystkie
czasy a otoczenie zaczyna rozglądać się za odpowiednim fachowcem
od porządków w głowie, spokojnie wracam do pionu i żywię się
jak ludzie.
Kiedy drugi raz z rzędu na pytanie co
bym zjadła na obiad, odpowiadam, że naleśniki, MMŻ wie, że musi
szukać ratunku u najbliższego Chińczyka.
Najbliższe dni będą zarezerwowane
dla naleśników. I czego bym do nich nie włożyła (nawet kaczki po
pekińsku) MMŻ nie da się skusić. Tak jak ja jestem od nich
uzależniona, tak MMŻ może żyć bez nich. Dziwni są ludzie.
Skąd biorą się takie ciągi? Nie mam
pojęcia ale na szczęście to uzależnienie może być groźne tylko
dla moich bioder.
Najlepsze naleśniki robi moja Mama.
Kiedy zamawiam naleśniki, ona usmaży ich jak dla pułku wojska.
Ile zjesz? - pyta.
Ja na to, że trzy.
I dostaję trzydzieści trzy.
Jak myślicie, kto umie lepiej liczyć?
Okazuje się, że moja Mama, bo jeszcze
się nie zdarzyło, że jakiś naleśnik został.
Dziś uporałam się z ostatnią
porcją, upieczoną przez nią w poniedziałek. Zaczęłam
tradycyjnie z konfiturą i śmietaną, potem były z prażonymi
jabłkami i syropem cynamonowym. W środę posmarowałam dwa masłem
orzechowym, wkroiłam banana i zjadłam na zimno.
Dziś popatrzyłam na trzy ostatnie już
bez gorączkowego podniecenia.
Z całkowitym spokojem,
charakterystycznym dla osób spełnionych zamieszałam twarożek,
pokroiłam suszone figi i skropiłam wodą różaną.
Byłam gotowa na spektakularny
naleśnikowy finał.
Jesteście ciekawi? A może głodni?
Naleśniki
z serkiem, figami, wodą różaną i syropem klonowym
naleśniki
wg mojej Mamy*
(z proporcji wychodzi sześć cienkich
naleśników)
1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia
Potrzebujemy miksera i miski. Do miski
wbijamy 2 żółtka, wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy.
Białka ze szczyptą soli ubijamy na pianę. Do zmiksowanej mieszanki
mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka i krótko
miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę
na kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją
odrobiną oleju. Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta
naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy porcję ciasta
równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z
drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko
zwilżamy patelnię olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do
smażenia.
nadzienie:
200 g serka śmietankowego
2 łyżeczki cukru
5 suszonych fig pokrojonych na kawałki
pół łyżeczki wody różanej
2 łyżki syropu klonowego
1 łyżka masła
2 łyżki połamanych orzechów
włoskich
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Mieszamy w miseczce serek, figi, wodę
różaną i cukier.
Smarujemy kremem serowym naleśniki i
składamy w trójkąty (lub jak kto lubi)
Rozpuszczamy masło na żeliwnej
patelni lub w naczyniu żaroodpornym. Zdejmujemy patelnię z ognia
(ostrożnie) i kładziemy na nią naleśniki.
Posypujemy orzechami i wstawiamy na 20
minut do piekarnika.
Po wyjęciu polewamy syropem klonowym i
dekorujemy np. różanymi płatkami.
Widzieliście może jakiś odcinek
serialu bijącego obecnie wszelkie rekordy oglądalności czyli
Wspaniałe Stulecie?
Moja Mama jest jego zagorzałą fanką.
Naleśniki dzisiejsze wydają mi mi się bardzo w klimacie tego
serialu. Mama bardzo się ucieszyła.
Smacznego
piątek, 4 grudnia 2015
Uroda to nie wszystko czyli krowie placki
Już kiedyś pisałam o potrawach,
których widok nijak się ma do powalającego smaku. Dhal, hummus,
tatar (po wymieszaniu składników), tapenada, baba ghanoush
wyglądają średnio dekoracyjnie ale za to jak smakują.
Małe drobiazgi w szary dzień są
całkiem sensownym usprawiedliwieniem przerwy w pracy.
Ciastka zazwyczaj dobrze wyglądają i
dobrze smakują. Mówię, zazwyczaj, bo czasami kupowanie ciasta w
sklepie bywa bardzo pouczające.
Te, o których dziś opowiem, nikogo
nie skusiłyby na wystawie w cukierni.
Co tu ukrywać, do pięknych nie
należą. Dobrze, że pierwszy raz upiekła je bliska mi osoba, bo od
obcego chyba bym ich nie wzięła.
Kiedy robiłam je sama zastanawiałam
się, czy nie można ich podrasować. No, bo jak tu błysnąć przed
światem takimi brzydactwami.
Okazało się, że każda próba ich
udoskonalenia odbijała się na jakości.
W końcu się poddałam. Widocznie tak
musi być; im brzydsze wychodzą ciasteczka tym smaczniejsze się
okazują.
Krowie
placki
200 g miękkiego masła
pół szklanki brązowego cukru
pół szklanki białego drobnego cukru
2 jajka
2 szklanki i jedna łyżka mąki
pszennej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szklanka chipsów czekoladowych lub
połamanej czekolady
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Miksujemy masło z cukrami i wanilią.
Następnie dodajemy jajka, wciąż miksując.
W osobnej misce mieszamy mąkę, sól i
sodę. Dodajemy do mokrych składników i mieszamy (najlepiej
drewnianą łychą).
Na koniec dorzucamy dropsy czekoladowe
i znów dobrze mieszamy*. Jeśli ktoś ma ochotę dodać ulubione
orzechy, to niech się nie krępuje.
Blachę wykładamy papierem do
pieczenia i małą łyżeczką nakładamy porcje ciasta. Podpowiadam,
aby zostawiać sporo miejsca między ciastkami bo bardzo się rozleją
w trakcie pieczenia.
Troszkę je przyciskamy (np. zmoczoną
w wodzie łyżką) i wkładamy do piekarnika na 10-12 minut.
Kiedy są już złote, wyjmujemy je z
piekarnika i wkładamy następną partię.
Nie zdejmujcie ciastek z blachy zanim
nie ostygną. Na początki będą miękkie, dopiero w trakcie
stygnięcia robią się cudnie kruche ale z nieco ciągnącym się
środkiem.
Trochę trwa zanim upieczemy wszystkie
ciastka ale nie ma to wpływu na jakość ciastek.
Te słodkie drobiazgi wyglądają jak
wyglądają. Pewnie nie zajęłyby miejsca na podium w żadnym
konkursie cukierniczym. Ale diabeł tkwi w smaku.
Zjesz jedno i już marzysz o drugim...a
potem trzecim i czwartym. I z coraz większą niechęcią patrzysz na
tych, którzy tak jak ty, nie wyjmują ręki ze słoika z tymi
ciastkami.
O tak, to typowy przykład, aby nie
sądzić po wyglądzie.
- na zdjęciach są dwa wypieki. Pierwszy robiony jak trzeba czyli mieszany łyżką. Tutaj ciastka są idealne czyli płaskie i lekko ciągnące w środku. Drugi wypiek jest moim zdaniem przestrogą. W czasie przygotowań, oprócz ciastek robiłam jeszcze coś innego. Wszystkim zajmował się mikser. I on zrobił z ciastek małe biszkopciki. Te ciastka nie lubią miksera. Łyżka drewniana i silne ramię wystarczą.
środa, 2 grudnia 2015
Słońce w lustrze i tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką
Aż chciałoby się usiąść i
marudzić: że ciemno, że mokro, że chmura leży na ulicy, że
grudzień, że jak listopad. Jak tu w takich momentach znaleźć
szczęśliwe chwile.
Ha! Właśnie. Co to za sztuka czuć
się szczęśliwym na Lazurowym wybrzeżu jadąc w kabriolecie z
zakupów w Mediolanie.
Sztuką jest znaleźć okruchy radości
wśród szarych parasoli i spuszczonych na kwintę, czerwonych w
większości nosów.
Łatwo się poddajemy. Maruda działa
na otoczenie jak zepsute jajko w omlecie. Co z tego, że tuzin był
świeżutki. Wystarczy jeden zbuk i po obiedzie.
Trzeba być twardym by znieść bez
uszczerbku na humorze pełne pretensji spojrzenia pasażerów w
tramwaju i ponure miny w kolejce do kasy.
Wstajemy, w taki dajmy na to czwartek.
Rzut oka i już wiemy, że za zasłonami panuje szara maź. Zdajemy
sobie sprawę, że zapalenie światła niczego nie zmieni. Światła
będziemy musieli poszukać w sobie.
Może kawa na początek, herbata z
mlekiem? Może orzechowa granola?
Nie, wolicie ponarzekać?
Czy słońce od tego wyjdzie zza chmur?
Czy marudzenie poprawi nastrój wam lub komuś innemu?
Podejrzewam, że raczej zepsuje.
Warczenie nikomu jeszcze nie poprawiło humoru.
Może spróbować inaczej. Zrobić małą
gimnastykę poranną twarzy. Spróbować unieść kąciki ust.
Popatrzeć na siebie i przywitać się ze sobą pogodnie. Od czegoś
przecież trzeba zacząć.
Naprawdę nie ma nic do czego warto
byłoby się uśmiechnąć?
Kiedy już dokopiecie się do
pierwszego uśmiechu, potem będzie łatwiej.
Nie trzeba szukać drogich prezentów
ani wyszukanych słów. Na co dzień fantastycznie sprawdzają się
rzeczy dostępne za darmo: uśmiech, gest, słowo.
Zacznijmy szary dzień od pogodnego
wyrazu twarzy. Słońce i tak nie wyjdzie. I zwracajmy twarze tam,
gdzie jasno i ciepło.
Widziałam kiedyś takie zdjęcie: na
północy Szwecji jest miasteczko Rjukan, do którego przez pół
roku nie dociera słońce. Miasteczko jest otoczone górami i one
utrudniają dotarcie promieni słonecznych do mieszkańców.
Wyobrażacie sobie pół roku bez słońca?!
Szwedzi znaleźli sposób Na zboczach
gór ustawili pod odpowiednim kątem ogromne lustra, które łapią
słońce, zahaczające o brzegi gór.
I przez malutką część dnia cały
rynek wygląda jak oświetlony latarnią słoneczną.
Czyli można.
Szukanie słońca (w sobie, innych,
dookoła) powinno być przepisywane na recepty od listopada do
kwietnia.
A od maja już wszystko będzie pięknie
bez naszego udziału.
Jako element wspomagający i wywołujący
uśmiech możemy sięgnąć do sprawdzonych metod czyli smacznego
talerza.
Tarteletki
z serem roquefort, boczkiem i gruszką
(wg Erica Lanlarda)
kilka foremek do tarteletek lub jedna
duża o średnicy 17 cm
1 szklanka mąki
pół kostki zimnego masła
1 żółtko
szczypta soli
2 łyżki lodowatej wody
nadzienie:
2 duże gruszki
1 łyżka oliwy
kilka plastrów boczku
100 g mascarpone
1 jajko
1 łyżka mleka
1 łyżeczka tymianku
100 g sera roquefort
Szybko zagniatamy ciasto. Możemy to
zadanie powierzyć maszynie. I ręce będziemy mieć czyste i ciasto
się nie ogrzeje.
Rozwałkowujemy ciasto na grubość 2-3
milimetrów. Przekładamy ciasto do foremek lub okrągłej formy,
nakłuwamy widelcem i odstawiamy do lodówki na godzinę.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Foremki z ciastem wykładamy papierem i obciążamy np. grochem
Wstawiamy foremki do piekarnika i
pieczemy 10 minut. Po kwadransie zdejmujemy papier z obciążeniem i
pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy formy z piekarnika (nie
wyłączmy go) i lekko studzimy.
Przestygnięte ciasto smarujemy
rozmąconym jajkiem.
Gruszki kroimy na plastry i rozkładamy
na cieście. Wkładamy na 10 minut do piekarnika.
W tym czasie smażymy na oleju plastry
boczku do chrupkości.
Mascarpone ubijamy z jajkiem, mlekiem,
solą i pieprzem do smaku. Dorzucamy listki tymianku.
Wyjmujemy tarty z piekarnika.
Na wierzch, na podpieczonych gruszkach
kładziemy kawałki boczki i sera.
Wlewamy ser z jajkiem.
Posypujemy listkami tymianku.
Wkładamy foremki do piekarnika na 15
minut.
Podajemy lekko przestudzone z soczystą
sałatką lub kieliszkiem białego wina.
Smacznego
Subskrybuj:
Posty (Atom)