Witajcie
Nieco daleko jestem od stołu. Tego swojskiego, domowego. Ale wszystko wam opowiem po powrocie.
Na razie kilka migawek z miejsca bardzo ciepłego, wilgotnego i smacznego.
środa, 23 kwietnia 2014
sobota, 19 kwietnia 2014
Wielkanocne kolory czyli przekładaniec szpinakowo łososiowy
Jajeczka poświęcone a czekoladowy
ganasz do mazurka nieco spóźniony. Ale co tam. Święta dopiero
jutro.
Mam nadzieję, że znajdujecie czas na
chwilę oddechu. Na posłuchanie muzyki lub wypicie kawy. Koniecznie
na siedząco.
Nie dajcie się zapędzić w
przedświąteczny kołowrotek. Nie latajcie jak mucha w butelce.
Zwolnijcie. Uśmiechnijcie się do siebie. I do swoich najbliższych.
Do myśli, do marzeń, do wiosny.
To tylko kolejne święta.
Za pół roku cała sytuacja się
powtórzy.
Życzę Wam i sobie samej dużo
radości, nie tylko świątecznej. Pięknego słońca za oknem i w
duszy.
Kolorów wiosny każdego dnia. Wesołych
rozmów przy stole. Zdrowia i szczęścia, bo bez nich ani rusz.
Wesołego Alleluja!
W kolorach wiosny mam dla was przysmak
na świąteczny stół. Jego pierwowzór znajdziecie w Kuchni nad
Atlantykiem. Jest wariacją szpinakowej rolady z kremem łososiowej.
I jest pyszny.
I zobaczcie jak wygląda:
ciasto:
(foremka 18 cm na 26 cm)
3 jajka
50 g stopionego masła
80 g mąki
1/3 łyżeczki proszku do pieczenia
ćwierć łyżeczki soli
200 g szpinaku (najlepiej świeżego)
1 łyżka masła
1 ząbek czosnku
farsz:
200 g serka kremowego np. Piątnica lub
Turek
100 g serka łososiowego Turek
200 g wędzonego łososia
kilka gałązek koperku
Szpinak myjemy i bardzo dokładnie
osuszamy. Na patelni topimy masło i wyciskamy czosnek. Dodajemy
szpinak i mieszamy aż szpinak omdleje. Potem odparowujemy wodę
smażąc go przez chwilę. Studzimy szpinak a potem miksujemy drobno.
Oddzielamy białka od żółtek. Białka
ubijamy. Żółtka miksujemy z solą i wlewamy ostudzone masło.
Potem dodajemy zmiksowany szpinak.
Mąkę mieszamy z proszkiem do
pieczenia i przesiewamy do jajek i szpinaku. Mieszamy i dodajemy
ubite białka. Delikatnie mieszamy.
Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.
Wykładamy foremkę papierem do
pieczenia. Dzielimy ciasto na dwie części i każdą rozsmarowujemy
na papierze. Jeżeli macie dwie takie same foremki, to wykładacie
całe ciasto i pieczecie jednocześnie. Ja musiałam piec na dwa
razy.
Wkładamy foremkę do pieca na 12
minut.
Upieczone placki biszkoptowe
przekładamy na ściereczkę i delikatnie odklejamy z papieru. Kiedy
ostygną, kroimy wzdłuż na dwie części. W ten sposób mamy cztery
pasy zielonego ciasta.
Mieszamy ze sobą składniki farszu
czyli serki, pokrojonego w kostkę łososia i posiekany koperek.
Przekładamy ciasto łososiowym
nadzieniem, potem zawijamy w folię i kilka godzin schładzamy w
lodówce.
P.S.
Jak zwykle w czasie świąt, dziękuje Midnightcookie za wkład artystyczny
Smacznego i jeszcze raz pięknych
świąt.
czwartek, 17 kwietnia 2014
Panna cotta jak pascha
Nie wiem jak u was, ale u mnie wszystko
nabrało tempa. Goście się zjeżdżają, szynka się pekluje,
pasztet się chłodzi a spody do mazurków leżą w lodówce. Tylko
sprawa baby drożdżowej ciągle otwarta. Piec czy nie piec. W
sprawie sernika takich wątpliwości nie było.
Po dniu spędzonym między robotem
kuchennym a piekarnikiem, po południu spojrzałam za okno a tam
totalna zmiana dekoracji. Po porannej mgle i szarości ani śladu. A
ja się dziwiłam gdzie zniknęli futrzaści. Tylko ta najbardziej
ciepłolubna wystawiła futerko do słońca.
Czyżby czekała nas pogodna i
słoneczna Wielkanoc?
Popędzam samą siebie, bo czas leci i
czekają mnie nie tylko święta ale też wyjazd. Ostatnio zamiast
kupować jajka na kopy, ja poszukiwałam sandałów. Bez sukcesu,
zresztą. Zamiast pożądanego obuwia kupiłam więc to co było,
czyli jajka. Myśli o podróży odkładam na później. Na razie
podziwiam mazurki i paschy pojawiające się na blogach.
Pascha w naszym domu nigdy nie
gościła. Bardzo mi się podoba sposób prezentacji sera w taki
kulisty sposób i pomyślałam, że zrobię coś podobnego. Ser wolę
w serniku ale wykorzystam sposób
podania.
Zamiast paschy będzie panna cotta z
marakują. I będzie wyglądać jak pascha.
Biszkopt z panna cottą i marakują
ciasto biszkoptowe:
2 jajka (osobno żółtka i białka)
2 łyżeczki cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
panna cotta:
400 ml mleka pełnotłustego
400 ml kremówki
4 łyżki cukru
1 laska wanilii
5 łyżeczek żelatyny
galaretka z marakują:
1 galaretka cytrynowa
50 ml kremówki
miąższ z jednej marakuii
Zaczynamy od biszkoptu. Ubijamy białka.
Dodajemy cukier. Potem żółtka. Ubijamy przez chwilę. Przesiewamy
mąki przez sito i delikatnie łączymy z jajkami. Wylewamy do formy
(18 cm średnicy), wyłożonej papierem do pieczenia. Wstawiamy na 15
minut do piekarnika nagrzanego do 190 stopni. Upieczony biszkopt
studzimy.
Przygotowujemy miskę, w której
będziemy robili panna cottę. Moja miała 16 cm średnicy. Wykładamy
ją skrupulatnie folią do żywności od środka. To spowoduje, że
bez problemu wyjmiemy ciasto z miski.
Żelatynę zalewamy 4 łyżkami mleka.
Kiedy napęcznieje, wstawiamy miseczkę z żelatyną na garnek z
gotującą się wodą. Niech się rozpuści.
Do garnka wlewamy wlewamy mleko i
kremówkę. Dodajemy nasionka waniliowego strączka. Podgrzewamy do
zagotowania i zdejmujemy z ognia. Wsypujemy cukier i mieszamy do jego
rozpuszczenia. Potem wlewamy rozpuszczoną żelatynę. Przykrywamy
wierzch folią spożywczą, żeby nie zrobił się kożuch.
Odstawiamy do wystygnięcia.
Wystygłą masę wstawiamy do lodówki
by stężała.
Czas na galaretkę z marakują.
Rozpuszczamy cytrynową galaretkę w szklance wody. Studzimy i
dodajemy marakuję i kremówkę. Wlewamy na białą część ciasta
(tylko pod warunkiem, że jest zastygła) i znów wkładamy do
lodówki. Kiedy nieco stężeje, ale ciągle jest jeszcze miękka,
przykładamy do niej biszkopt. Jeżeli jest większy niż średnica
miski, musimy go przyciąć. Lekko dociśnijmy go dłonią, żeby
stopił się z galaretką.
Mamy teraz odwrócone ciasto. Na górze
biszkopt, potem galaretkę z marakują a na koniec białą panna cottę.
Wkładamy całość do lodówki i po
godzinie możemy ciasto wyjąć razem z folią z miski. Potem już
tylko ściągamy folię i przekładamy ciasto na talerz.
Czyż nie wygląda jak pascha?
A te poniżej wyglądają na zainteresowane. Wszystkim dookoła:)
Smacznego i pięknego wieczoru
niedziela, 13 kwietnia 2014
Obcy przybysze i szarlotka pomarańczowa
Zanim zacznę planować ciasta na
Wielkanoc, upiekę ciasto, które jest chyba najbardziej domowym z
ciast. To pierwsze ciasto upieczone samodzielnie w głębokiej
podstawówce. Nie wiem czy przepis był taki jak ten dzisiejszy ale
smak na pewno.
Jabłka zapakowane jesienią do słoika,
przesmażone z dodatkiem skórki pomarańczowej leżały spokojnie na
półce.
Kiedy otwierałam słoik nie miałam w
planach pieczenia szarlotki. Zajrzałam do słoika przekonana, że
znajdę w nim szaro zielone życie. Ale zmasowany atak
oszałamiającego zapachu był dowodem na całkiem niezłą kondycję
moich przetworów. To ostatni słoik smażonych jabłek. Pożegnam
nim zeszłoroczny sezon zaprawowy. I zapomnę o jabłkach na
najbliższe miesiące. Te, które od czasu do czasu kupuję w akcie
desperacji wprawiają mnie w smutny nastrój, bo nijak nie
przypominają jabłek jesiennych.
Obok nich leżą pomelo, pitaje,
tamarillo, grenadiny i inne dziwadła. I kupuję je czasami. Tylko po
to, żeby zaraz zatęsknić za kosztelą czy koksą.
Właśnie taki zamorski zakup
spowodował moje zainteresowanie szarlotką. Każdy z tych obcych
owoców jest ogromnym rozczarowaniem. Najbardziej efektowne są z
zewnątrz. Potem, czyli po zajrzeniu do wnętrza jest już gorzej. Ni
to agrest, ni to kiwi, a pitaja to lutowy ogórek w smaku.
Choć, po przekrojeniu jego
dekoracyjność jest niezaprzeczalna.
Kiedy chcę popatrzeć na martwą
naturę to wybieram Gauguina.
Wzięłam więc słoik pełen
pachnącego października i bez wahania upiekłam szarlotkę.
Szarlotka jabłkowo pomarańczowa
kruche ciasto do szarlotki
2 szklanki mąki
125 g zimnego masła
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka spirytusu
starta skórka z jednej pomarańczy
nadzienie jabłkowe
słoik z zeszłorocznych zapasów lub:
1 kilogram kwaśnych jabłek
sok z jednej pomarańczy
skórka starta z jednej pomarańczy
pół szklanki cukru (lub więcej,
jeśli lubicie słodsze klimaty)
Zaczynamy do ciasta. Jak zawsze w
przypadku kruchych ciast, szybko zagniatamy masło z resztę
składników (najlepiej mikserem lu zimnymi rękami). Kulę ciasta
dzielimy na dwie części. Rozpłaszczamy je (łatwiej je będzie
potem rozwałkować), wkładamy do woreczków i chowamy na godzinę w
lodówce.
Jabłka obieramy, kroimy na cząstki i
wkładamy do rondla. Wlewamy sok pomarańczowy, wsypujemy cukier i
skórkę. Mieszamy i na małym ogniu gotujemy do momentu aż zmiękną
a woda odparuje. Kiedy jabłka będą miały gęstość konfitur,
wyłączmy ogień i pozwalamy jabłkom ostygnąć.
Nagrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki.
Rozwałkowujemy jedną część ciasta i wykładamy nią formę.
Nakłuwamy widelcem i wkładamy do gorącego piekarnika. Podpiekamy
spód 15 minut, potem je wyjmujemy z piekarnika i studzimy.
Potem na podpieczony spód wykładamy
jabłka.
Drugą część ciasta rozwałkowujemy
na placek wielkości formy i przykrywamy nim jabłka. Sklejamy brzegi
ciasta, smarujemy rozmąconym jajkiem i pieczemy 25-30 minut.
Możemy powierzchnię ciasta posypać
płatkami migdałowymi przed włożeniem do piekarnika lub posypać
cukrem pudrem po wystygnięciu. Ja użyłam roztopionej czekolady. Do
jabłek i aromatu pomarańczy pasowała idealnie.
Ciasto jest świetne na zimno i na
ciepło z łyżką gęstego jogurtu.
Smacznego
piątek, 11 kwietnia 2014
Rozmiar nie ma znaczenia czyli co zrobić z sardynką
Mały ale za to ho, ho.
Znacie to powiedzenie? Do dzisiejszej
bohaterki pasuje jak ulał. Stawiając obok siebie z jednej strony
małą sardynkę a z drugiej kawałek tuńczyka czy halibuta nie
będziemy mieli wątpliwości, kto tu rządzi. Smakowo oczywiście.
Nie mamy zbyt wielu okazji, żeby
cieszyć się świeżymi sardynkami, ale jeśli tylko takie
zobaczycie, to nie wahajcie się ani minuty. To maleństwo jest
bardzo wdzięcznym materiałem do pracy. I nie wymaga żadnych
fikuśnych dodatków. Zakup sardynek i pudełka oliwek oraz
upieczenie papryki sprowadzi na wasz stół namiastkę Hiszpanii.
Jeśli schłodzicie do tego jakieś białe wino, to fiesta gotowa.
Wracając do sardynek, pamiętajcie o
kupnie rybek w całości. Te pozbawione główek powinny obudzić
waszą czujność, bo nic tak nie zdradza świeżości (lub jej
braku) ryby jak spojrzenie jej w oczy. No i zapach, oczywiście.
Świeża ryba powinna pachnieć morzem a nie rybą.
Sardynka może być zjedzona w formie
smażonej jak chipsy albo w wersji ugotowanej w soku pomarańczowym.
Brzmi dziwnie? Zeszłoroczny kurs gotowania na Sycylii był może mało udany ale kilka dobrych rad
zapamiętałam. Jedna dotyczyła marynowania ryby i tego, że świeżo
wyciśnięty sok pomarańczowy jest dobry nie tylko do campari.
Dziś nie będzie o sardynkach w stylu
sycylijskim lecz o takich jakie można spotkać w większości barów
tapas w Hiszpanii. Są chrupkie, pyszne i pobudzają apetyt na
więcej.
Marynowane chrupiące sardynki
marynata:
pół kilograma świeżych sardynek
ćwierć szklanki octu z białego wina
sok z jednej pomarańczy
3 ząbki czosnku
1 łyżeczka cukru
pół łyżeczki soli
pół łyżeczki oregano
oraz:
mąka do panierowania
olej do smażenia
Niestety jedna jest rzecz, która mąci
szczęście związane z jedzeniem ryby. Trzeba ją oczyścić. Wiem,
że taki rybny drobiazg jak sardynka nie zawsze bywa patroszony.
Jednak ja mam pewne opory przed jedzeniem ich w całości. Chcąc nie
chcąc, muszę je oczyścić. Jeżeli nie macie takich problemów jak
ja, po prostu je umyjcie i osuszcie. W innym razie musicie je przed
myciem wypatroszyć. Cała reszta rybki czyli główka, ogonek i
kręgosłup zostaje.
Oczyszczone rybki wkładamy do marynaty
i marynujemy co najmniej godzinę a najlepiej zostawiamy w marynacie
na noc.
Potem sypiemy mąkę do miski.
Rozgrzewamy olej na głębokiej patelni. Sardynki osuszamy papierowym
ręcznikiem i obtaczamy w mące.
Strzepujemy jej nadmiar i kładziemy
rybki na gorący olej. Smażymy do uzyskania złotego koloru czyli
jakieś trzy minuty.
Usmażone sardynki zostawiamy na chwilę
na papierowym ręczniku, żeby pozbyć się nadmiaru oleju.
Podajemy je na gorąco lub zimno z
cząstką cytryny lub sosem majonezowo czosnkowym
Zaręczam wam, że szybciej znikają z
talerza niż zapach po ich smażeniu z kuchni. Ale coś za coś.
Jeżeli nie lubicie zapachu smażonej ryby, sięgnijcie po tuńczyka
czy pangę. One nie pachną ale też średnio smakują. Ja wolę
sardynki.
Smacznego
środa, 9 kwietnia 2014
Placki z kukurydzy jako dowód dostatku
Czasami zrobienie smacznego drobiazgu
nie wymaga ani czasu, ani wysiłku. Czasami resztka czegoś,
tkwiącego w lodówce jest wystarczającym pretekstem by przygotować
coś niekonwencjonalnego.
Otwierając puszkę kukurydzy czy
groszku , zawsze żałuję, że nie jest ich o połowę mniej.
Używając groszku do sałatki, muszę potem kombinować do czego
użyć reszty.
W jego przypadku roztarty ząbek
czosnku dodany do łyżki jogurtu zmieszanego z łyżką majonezu
rozwiązuje problem puszkowych resztek. Taką sałatkę można zjeść
na stojąco, przeglądając korespondencję.
Kukurydza nastręczała mi więcej
problemów. Nie dość, że stosuję ją w niewielkich ilościach, to
ciągle drepczę wokół tych samych przepisów. A to robię z
pozostałej części puszki sałatkę ryżową a to gotuję zupę
meksykańską.
Przeglądając mój zeszycik z
przepisami sprzed lat, natrafiłam na przepis kiedyś kompletnie
zignorowany. Na placuszki z kukurydzy. Przeczytałam go sobie,
zastanawiając się, dlaczego wtedy nie wzbudził mojego
zainteresowania. Nietrudno było zgadnąć. W czasach, kiedy
zapisywałam ten przepis kolendra była dość egzotycznym słowem. O
mielonym imbirze nie wspomnę.
To mnie skłoniło do refleksji. Jak
szybko przyzwyczajamy się do dobrego! Jak rzadko przychodzi nam do
głowy myśl, że czegoś mogłoby nie być.
Moja zeszłotygodniowa opowieść o
czosnku niedźwiedzim i topinamburze jest najlepszym dowodem na to,
że żyjemy w dostatku. W słowie „dostatek” zawiera się
właściwie nieograniczony dostęp do składników kuchennych. Jest
przecież rozwinięta sieć sklepów, jest Internet, są podróże
kulinarne. I całą masa podpowiedzi co z czym, jak długo i w jakiej
ilości.
Kiedy pojawia się okaz egzotyczny jak
np. topinambur (określenie „egzotyczny” jest subiektywne),
czujemy lekki niepokój. Jak to możliwe, ze jeszcze go nie użyliśmy?
Jak może go nie być na półce w warzywniaku?
A ja pamiętam jak kiedyś Dziecko
wróciło zbulwersowane ze sklepu bez imbiru ale za to z odkrywczą
wieścią.
Korzystanie pełnymi garściami z
możliwości jest ogromnym przywilejem i przełamywanie schematów i
przyzwyczajeń to prawie nasz obowiązek. W kuchni również.
Ocknęłam się z zadumy i
wykorzystałam 3/4 puszki kukurydzy do zrobienia placków, które
dawniej nie miały szans pojawić się na naszych talerzach.
Placki z kukurydzy
1 puszka kukurydzy
1 jajko
1 łyżeczka mielonej kolendry
ćwierć łyżeczki mielonego imbiru
1 łyżka natki pietruszki
1 łyżka świeżej kolendry
2 łyżki mąki ryżowej
sól
pieprz
olej do smażenia
Zaczynamy od skrupulatnego odsączenia
kukurydzy na sicie. Część kukurydzy miksujemy, część zostawiamy
w całości. Potem już tylko wsypujemy ją do miski i dodajemy
resztę składników. Dokładnie wszystko mieszamy i rozgrzewamy na
patelni olej. Kładziemy na gorący olej placuszki formowane łyżką.
Smażą się błyskawicznie, po minucie, półtorej z każdej strony.
Mąka ryżowa sprawia, że po
upieczeniu są przyjemnie chrupkie.
Podałam je jako przekąskę
z sosem słodko kwaśnym do oglądania House of Cards.
Smacznego
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Do czego prowadzi desperacja czyli biała zupa z topinambura
Ostatnio pisałam, że ostatnie dni
były dniami, kiedy wkraczałam na nieznane tereny. Czosnku
niedźwiedziego użyłam po raz pierwszy i było to doświadczenie
zaostrzające mój apetyt na więcej.
Drugie moje doświadczenie w tym
tygodniu czekało grzecznie na swoją kolej w lodówce. Było jeszcze
bardziej tajemnicze niż czosnek. Wyglądało jak duże bulwy imbiru.
Po obraniu dało się jeść na surowo. W stanie surowym było
chrupkie i smakowało jak skrzyżowanie rzepy z kalarepą. Tylko
bardziej orzechowe. Mogło był podstawą do niecodziennego
carpaccio.
Bulw było kilka i mogłam sobie
pozwolić na dalsze poszukiwania.
Jakiś czas temu jadłam zupę, która
była mistrzostwem świata w dziedzinie zup. Rzecz działa się w
barze Milk w Londynie. Była pora lunchu i przede mną wylądowała
miska zupy pietruszkowej.
Jadłam już kilka razy zupę z
pietruszki. Sama też popełniłam ją kilkakrotnie. Ale ten, kto
ugotował tę zupę, był najlepszy. Szybciutko zapisałam sobie
składniki i przysięgłam, że natychmiast po powrocie ją odtworzę.
Wiecie co dzieje się z luźnymi
kartkami, na dodatek w podróży? Giną.
Moja też przepadła. Nie ubolewałam
zbytnio, bo wspomnienia po rewelacyjnej zupie pietruszkowej blakły i
były przysłaniane wspomnieniami innych wspaniałości.
Aż do dziś.
Wzięłam do ręki topinambur i
wiedziałam, że tylko przepis z Milka mnie usatysfakcjonuje. Zamiast
pietruszki użyję mojego słonecznika. Zdesperowana kobieta jest
zdolna do wszystkiego. Przegrzebanie wszystkich notesów,
przewodników i książek na niewiele się zdało.
I wtedy mnie olśniło. Może telefon?
Czyżbym była aż tak nowoczesna, że zapisałam sobie przepis na
zupę w telefonie?
Nie wierząc własnym oczom w zakładce
„notes” znalazłam.... opis restauracji Cynamon w Katowicach,
przepis na nalewkę cytrynową, wzburzoną opinię na temat Roya
Andersona (żeby go unikać), tajemniczy zapis, że „ananas zjada
języki” i....mój przepis na zupę z Milka.
Cóż albo skleroza, albo słaba wiara
we własne możliwości. Oba wyjaśnienia są prawdopodobne.
Tak oto dzięki desperacji,
przebłyskowi pamięci, technice i restauracji Milk mogę wam
zaproponować zupę z topinambura.
Biała zupa z topinambura
4 bulwy topinambura
1,5 litra bulionu
1 cebula
2 ziemniaki
ćwierć łyżeczki mielonej kolendry
ćwierć łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki mielonego imbiru
szczypta kurkumy
ćwierć łyżeczki mielonej gorczycy
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonego kopru
włoskiego
ćwierć łyżeczki mielonej kozieradki
szczypta chilli
szczypta pieprzu
pół szklanki śmietanki
sól
1 łyżka oliwy
1 łyżka masła
Nie zniechęcajcie się ilością
przypraw. Wbrew pozorom nie zagłuszą orzechowego aromatu głównego
bohatera.
Obieramy topinambur jak ziemniaka i
kroimy w kostkę.
Na oliwie smażymy pokrojoną w kostkę
cebule z całym zestawem przypraw. Kiedy zaczną pachnieć, dorzucamy
obrane i pokrojone ziemniaki. Dorzucamy topinambur. Smażymy przez
chwilę mieszając.
Po chwili wlewamy bulion i pod
przykryciem, na małym ogniu gotujemy zupę aż ziemniaki i
topinambur nie będą miękkie.
Lekko studzimy zupę, wlewamy pół
szklanki śmietanki i miksujemy.
Doprawiamy zmiksowaną zupę i
posypujemy czymś zielonym.
Smakuje intrygująco. Mieszanka
przypraw nadaje jej nieco orientalny charakter, ale orzechowy smak
gra zdecydowanie pierwsze skrzypce.
Szkoda, że tak rzadko udaje mi się
namierzyć topinambur w sklepie. Frytki z niego mogłyby być
przebojem.
Smacznych poszukiwań
sobota, 5 kwietnia 2014
Wszystko zielone czyli makaron z niedźwiedzim pesto i tuńczykiem
To był tydzień nowych doświadczeń.
Dwa razy wkroczyłam na nowe tereny. Po pierwszej chwili satysfakcji
przyszedł moment wątpliwości. I jak zwykle w takich przypadkach,
zdobycz musiała trochę poczekać. Nie żeby wymagała dojrzewania.
Raczej ja musiałam dojrzeć do jej użycia.
O ile pierwsze trofeum mogło kilka dni
poleżeć, drugie nie przetrwałoby dłuższego pobytu w lodówce.
Liście lubią być używane na świeżo. Zarówno sałata jak i
szpinak więdną szybko i potem są tylko smętną namiastką
zieleniny.
Tym razem moją zdobyczą był czosnek
niedźwiedzi. Nie zerwałam go w lesie ale kupiłam w miejskim
markecie.
Nareszcie, po latach czytania o nim i
potrawach z jego udziałem, dostał się w moje ręce.
Było go na tacce niewiele więc
rozpasanie nie wchodziło w grę. Trzeba było podejść do sprawy
rozważnie.
Na obiad planowałam makaron więc
czosnek niedźwiedzi wydawał się idealnym wyjściem.
Do tego zestawu dorzuciłam tuńczyka i
zielony, pyszny obiad był w pół godziny gotowy.
Makaron z pesto z czosnku
niedźwiedziego i tuńczyka
pęczek czosnku niedźwiedziego
1 ząbek czosnku
garść orzechów włoskich
2 łyżki oliwy z oliwek
gruba sól
puszka tuńczyka w oleju
cebula
makaron
pieprz
1 łyżka oliwy
Zaczynamy od uprażenia orzechów
włoskich. Na patelnię wysypujemy orzechy i stawiamy na ogniu. Nie
odchodzimy od patelni, bo orzechy to delikatne stworzenia i lubią
się przypalać. Po wystudzeniu z orzechów skórka schodzi bez
problemów i tym sposobem pozbędziemy się goryczki.
Czosnek niedźwiedzi razem z ząbkiem
czosnku, uprażonymi orzechami, oliwą i solą wkładamy do blendera
i miksujemy na pesto.
Na łyżce oliwy podsmażamy pokrojoną
w kostkę cebulę, dodajemy tuńczyka z puszki i odstawiamy z ognia.
Gotujemy makaron. Do ugotowanego i
odcedzonego (zostawiamy łyżkę wody z makaronu) makaronu dodajemy
pesto. Jeżeli jest zbyt gęste, dolewamy odłożoną łyżkę wody.
Mieszamy makaron z pesto a na górę wykładamy tuńczyka z cebulą.
Posypujemy świeżo zmielonym pieprzem i podajemy.
Bardzo czosnkowe, bardzo zielone,
bardzo smaczne.
Chyba poszukam czosnku niedźwiedziego
w okolicy.
Smacznego
czwartek, 3 kwietnia 2014
Wiosna w kuchni, wiosna w przyrodzie czyli bułeczki jak różane pączki
Podobno są tureckie. Piekłam kiedyś
chleb turecki z rodzynkami i ciągle sobie obiecuję, że do niego
wrócę.
Te bułeczki wpadły mi w oko ze
względu na wygląd. Są bardzo adekwatne do tego co teraz w
przyrodzie. Rosną w oczach i wyglądają jak pączki. Nie te na
tłusty czwartek ale te na drzewach.
Śliwy i czereśnie zaczynają kwitnąć
w mieście. Mam takie ulubione miejsce, gdzie przeplatają się
drzewka kwitnące na różowo i kwitnące na biało. Czysta poezja.
Kasztany też mnie zaskoczyły swoim
pośpiechem. Na wsi mojej jedyny kasztan w okolicy ma dopiero
zapowiedź pączków. Ale stoi sam i nikt mu nie powiedział, że
jego miejska rodzina wyprzedza go o dwa tygodnie.
Wszystko na mojej wsi jest opóźnione.
I nie ma się czemu dziwić, skoro wczoraj w okolicach porannej
siódmej termometr pokazywał minus siedem!!!
Forsycja zapomniała o kwitnieniu a
magnolia ciągle jeszcze śpi snem zimowym. Tylko róże zachowują
się nieodpowiedzialnie i wypuszczają wszystko, co się da. One
chyba nie spodziewają się się mroźnych niespodzianek albo mają
lepszą (niż kasztan i magnolia) komunikację z miastem.
Skoro róże pączkują, to i bułeczki
są na czasie. Pełno ich internecie. Raz wymagają użycia jogurtu
innym razem odrobiny oleju. Tutaj i tutaj i tutaj możecie znaleźć różne wersje.
Moje są bardzo tradycyjne, czyli mąka,
drożdże, cukier, masło i jajko. Prawie włoskie panettone.
Nie wiem czy są tureckie czy
irlandzkie ale wiem, że są pyszne.
Bułeczki różyczki z serem
na 8 sztuk bułeczek
250 g mąki pszennej
50 g cukru
2 żółtka
70 ml ciepłego mleka
4 g suchych drożdży
50 g rozpuszczonego masła
szczypta soli
otarta skórka z połowy pomarańczy
nadzienie serowe:
20 dkg twarogu
50 g cukru
1 jajko
1 łyżeczka esencji waniliowej
pół szklanki mielonych migdałów
otarta skórka z drugiej połówki
pomarańczy
Jajko roztrzepujemy i dzielimy na dwie
części. Jedną dodamy do nadzienia a drugą będzie służyła do
posmarowania bułeczek.
Wszystkie składniki nadzienia mieszamy
i odstawiamy na bok.
Przygotowujemy ciasto drożdżowe.
Ze zrobieniem tych bułeczek poradziłby
sobie nawet przedszkolak (przy niewielkiej naszej pomocy).
Mieszamy mąkę z drożdżami. Żółtka
ubijamy z cukrem i solą i skórką pomarańczową. Mieszamy z
mlekiem.
Żółtka z mlekiem wlewamy do mąki.
Wyrabiamy ciasto. Kiedy składniki są już dobrze połączone
dodajemy powoli wystudzone masło i wyrabiamy jeszcze 10 minut.
Ciasto powinno być sprężyste i gładkie.
Przykrywamy miskę z ciastem folią i
zostawiamy do wyrośnięcia czyli około godziny. Kiedy ciasto podwoi
swoją objętość ,wyjmujemy je na stół i rozwałkowujemy je na
grubość kilku milimetrów. Dzielimy je na osiem części (jak
tort). Każdy kawałek formujemy w kulkę i ją rozwałkowujemy na
placek o przekątnej około 20 cm. Nacinamy placek na krzyż,
zostawiając środek nie przecięty (jak na zdjęciu). W ten środek
nakładamy łyżkę nadzienia serowego. Nadzienie otulamy najpierw
jednym płatkiem ciasta a potem resztą płatków.
Gotowe bułeczki odkładamy do
wyrośnięcia na pół godziny, przykryte ręcznikiem.
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Wyrośnięte bułeczki smarujemy
rozmąconym jajkiem i posypujemy płatkami migdałowymi. Pieczemy
bułeczki pół godziny.
Zarumienione i pachnące bułeczki i
szklanka mleka to wymarzone śniadanie czy podwieczorek. Nie tylko
dla przedszkolaka.
Smacznego
wtorek, 1 kwietnia 2014
Pożegnanie? Powitanie? Lody cynamonowo imbirowe z ciasteczkiem
Nie jestem ogromną entuzjastką lodów.
Jakoś tak pokrętnie, największą do nich sympatię mam nie latem,
czy kiedy jest gorąco. Najbardziej mnie do nich ciągnie w chłodne
dni. Jedzenie ich w środku zimy jest najbardziej pociągające.
Był taki moment w moim życiu, że
pewną zimę spędzałam w miejscu położonym dużo dalej na
wschodzie. Tam temperatury jeszcze w kwietniu błądziły w okolicach
zdecydowanie minusowych a minus trzydzieści w lutym było
temperaturą przeciętną. Szok, jakiego doznałam widząc tłumy
ludzi zajadających się lodami w tych mroźnych warunkach, był
chwilowy. Dopóki sama nie spróbowałam. Lody jedzone w temperaturze
dużo poniżej zera przestają być zimne! To była spora
niespodzianka. Zamiast szoku termicznego jaki sobie fundujemy w
upale, łagodna, wręcz pieszczotliwa słodycz w mroźny dzień.
Zauważyłam, że jedzenie lodów na
ulicy zimą wywołuje zdziwione spojrzenia. A mnie najbardziej
smakują właśnie jak jest zimno.
Latem lody są oczywistością. Lubię
je robić (ale to tylko zasługa mojej sorbetiery) i lubię
kombinować smaki. Ale najbardziej lubię, kiedy smakują innym.
Kiedy zgadują co w nich siedzi i jaki nowy składnik został do nich
dodany.
Wiecie jakie ja lubię nade wszystko?
Lody kupowane w sklepie. Takie lodowe kanapki. Koniecznie
śmietankowe. Bez udziwnień. I koniecznie w wafelku. Takim, który
pod wpływem ciepła palców rozmięka i staje się mokrą bibułą.
Ohyda! Krzywią się niekiedy moi
najbliżsi. A ja te lubię najbardziej. Gałkowe lody traktuję w
ramach eksperymentów smakowych. Jogurtowe, melonowe, malaga,
marchewkowe testuję z radością a potem wracam do mojego
rozmiękłego wafelka.
Na zewnątrz jest zimno. Może nie w
kategoriach arktycznych ale do przyzwoitych piętnastu stopni jeszcze
daleko.
Zanim utoniemy w upale i lodach
wszelkich smaków zrobiłam lody zimowo wiosenne. Elementem zimowym
będzie cynamon, imbir i ciasteczka.
Może to pożegnanie z czasem zimowym a
może powitanie nowego miesiąca i wiosennych lodowych kierunków?
Lody cynamonowo imbirowe z
ciasteczkami
(bez jajek)
250 ml kremówki
300 ml mleka pełnotłustego
1 łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki mielonego imbiru
pół szklanki brązowego cukru
3 łyżki białego cukru
szczypta soli
4 łyżeczki mąki kukurydzianej
kilka ciasteczek (mogą być imbirowe,
resztki brownie lub jakiekolwiek inne)
W garnku mieszamy mleko (odlewamy pół
szklanki mleka) ze śmietaną oraz cynamonem i imbirem i solą.
Podgrzewamy na niedużym ogniu. Wsypujemy cukier i mieszamy do jego
rozpuszczenia.
W osobnym garnuszku mieszamy odłożone
pół szklanki mleka z mąką kukurydzianą.
Mleko z dodatkami zagotowujemy i do
niego wlewamy mleko rozmącone z mąką kukurydzianą. Bardzo
dokładnie miksujemy, by się pozbyć ewentualnych grudek. Na małym
ogniu zagotowujemy całość i gotujemy 2 minuty. Masa powinna
zgęstnieć.
Zdejmujemy z ognia i studzimy. Żeby
niknąć kożucha, kładziemy na powierzchnię folię spożywczą.
Kiedy masa wystygnie kruszymy ciasta na
niezbyt małe kawałki i wsypujemy do masy lodowej. Całość
przekładamy do maszynki do lodów i kręcimy około 30 minut.
Jeżeli nie mamy maszynki, przelewamy
masę do pojemnika i wkładamy do zamrażalnika. Będziemy musieli co
30 minut miksować np. blenderem ręcznym naszą mieszankę, żeby ją
napowietrzyć. Trzy lub cztery razy trzeba ten proces powtórzyć.
Trochę to trwa, więc maszyna do lodów jest niezłą inwestycją.
Do lata mamy jeszcze czas, więc czas
zacząć program pod hasłem „ własne lody we własnej maszynce”.
Wpiszcie maszynkę na listę prezentów z okazji Zajączka, urodzin,
rocznicy, albo bez okazji. Lub kupcie skarbonkę i za każdego
cukierka wrzucajcie do niej podatek.
Sezon lodowy pod naszą szerokością
geograficzną dopiero przed nami.
Smacznego
Subskrybuj:
Posty (Atom)