sobota, 30 marca 2013

Wielkanocna choinka i czekoladowe gniazda





Jaka szkoda, że wyrzuciliśmy choinkę. Dzisiaj przydałaby się bardzo. 
Sugerując się tym co za oknem, można by z rozpędu zacząć smażyć karpia. Zamiast malować pisanki.
W burzliwej młodości mieliśmy kolegę u którego choinka stała ubrana przez cały rok. Po każdej imprezie drzewko wyglądało coraz smutniej. Jako, że raz kupiono ją w stanie żywym, z biegiem czasu zamiast igieł wisiały na niej ekscentryczne elementy poimprezowe.  Na początku drzewko mnie bulwersowało, ale po dwóch latach stało się integralną częścią imprez.
Dziś już wiem, że nasz kolega nie był leniwy lecz przewidujący. Był przygotowany na każdą ewentualność. Nawet 30 centymetrowy śnieg pod koniec marca. Gdyby dzisiaj choinka stanęła w pokoju nie byłoby specjalnego zgrzytu.
Na przekór widokom i nieszczęsnemu słupkowi na termometrze kulamy kurczaczki z marcepana i ucieramy lukier. Wszystko już gotowe do poświecenia koszyczka.
Tylko, kurczę, zimno bardzo.  Czas na gorące życzenia.



Drodzy moi, ciepła wam życzę i sobie. Ciepła takiego, które rozgrzeje nie tylko zziębnięte ręce ale takiego, które nas rozweseli, rozświetli myśli.  Słońca nam życzę bezustannego i kolorów we wszystkich momentach życia.  Wesołego Alleluja i dużo pięknych chwil przy wielkanocnym stole.



A na zakończenie wielkanocnych przygotowań malutki drobiazg do ozdobienia np. mazurka

Czekoladowe gniazdka (około 6-7 sztuk)

pół tabliczki czekolady
szklanka muesli błonnikowych (są w kształcie patyczków).
papilotki do muffinów
kolorowe jajeczka z masy cukrowej lub marcepanu

Topimy czekoladę w misce umieszczonej na garnku z wodą. Roztopioną zdejmujemy z garnka i wsypujemy do niej muesli. Mieszamy i nakładamy do papilotek, nadając masie czekoladowej formę gniazdek.. Formę z gniazdkami wkładamy do lodówki. Kiedy zastygną, wyjmujemy z foremek i używamy według potrzeby.



Spokojnej soboty i aromatycznych zapachów w kuchni. Smacznego

środa, 27 marca 2013

Lemon curd dla Majki





Od rana próbowałam spełnić obietnicę daną Majce.  Ale ja swoje a rzeczywistość swoje. Najpierw okazało się, że gdzieś przepadł drobny cukier. Coś go wchłonęło i na pewno nie byłam to ja. Aż takiego przerobu cukru nie mam.

Potem pilna potrzeba odwiedzenia znajomych odsunęła w czasie moje zobowiązanie. W okolicach południowych czas zajęła mi ryba w soli. 
Potem powrót MMŻ do domu przewrócił moje planowanie do góry nogami. Wiedziałam, że póki nie pozbędę się MMŻ, to zamiary spokojnego mieszania jajek z sokiem cytrynowym w ogóle nie wchodzą w grę.
Sprytnym wybiegiem powierzyłam mu odpowiedzialne zadanie wyprawy do myjni.  To dałoby mi godzinkę, która powinna wystarczyć, żeby krem cytrynowy stał się rzeczywistością.
I wtedy nastąpiła katastrofa w postaci brudnej smużki wody leniwie wypływającej spod pieca.
Akcja rozpoznawczo ratunkowa została rozpoczęta natychmiast a wyjazd MMŻ do myjni odroczony w czasie.  Nie ma to jak chłop w domu. Opanował sytuację w oka mgnieniu. Wbrew moim obawom nie nastąpiła w kuchni kanalizacyjna katastrofa.
Mogłam w końcu zabrać się za cytryny i jajka. 
W międzyczasie światło sobie poszło a dzień nieoczekiwanie przeszedł w wieczór. Dobrze, że utalentowane Dziecko było pod ręką. Zdjęcia wyszły smaczne.


Majka, ten lemon curd jest dla ciebie.

wg BBC
2 jajka
2 żółtka
100 g cukru
70 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki
3 wyszorowane cytryny (sok z 3,  skórka starta z 2)

Na piecu stawiamy garnek z wodą do ¼ wysokości garnka. Włączamy ogień i zagotowujemy wodę. Niech sobie wesoło pyrka.
W szklanej misce mieszamy ze sobą jajka i żółtka. Dosypujemy cukier. Mieszamy kilka sekund. Dodajemy sok i startą skórkę a na koniec pokrojone na kawałeczki masło. Miskę stawiamy na garnku z lekko gotującą się wodą. Mieszamy drewnianą łyżką aż całe masło się rozpuści. Potem drewnianą łyżkę zastępujemy trzepaczką. Nie ubijamy tylko mieszamy. Kremu nie trzeba napowietrzać. Mieszamy około 10 minut, dopóki krem się wyraźnie nie zagęści. Trzepaczka powinna w kremie zostawiać ślad. Wtedy zdejmujemy miskę z garnka. Nie przesadźcie z zagęszczaniem, żeby nie zrobić jajecznicy. Krem stygnąc, będzie dalej gęstniał.


Z podanych składników wyszło mi 440 ml kremu.
Mam nadzieję, że nie spóźniłam się z przepisem.


Udanego środowego wieczoru i smacznego

P.S.
Kurczaczkami, mieszaniem i zdjęciami zajęła się MidnightCookie.

wtorek, 26 marca 2013

Kolejny raz po raz pierwszy i pasztet z łososia








Książki, książki i jeszcze raz książki. Jaka szkoda, że dane jest przeczytać  każdą z nich tylko raz po raz pierwszy. Jakbym chciała móc po raz pierwszy przeczytać Mistrza i Małgorzatę, albo Księgę o ludziach i zwierzętach. Myśl o ponownym odkrywaniu Mrocznej Wieży sprawia, że najchętniej poszukałabym złotej rybki i poprosiła o to pierwsze dziewicze czytanie.
Kiedy oglądałam pierwszy raz film Kraina Wiecznego Szczęścia płakałam jak bóbr. Płakałam nad samą sobą….że mam za sobą pierwszy pocałunek, pierwsze słuchanie Dzwonów Rurowych Oldfielda, że pierwsza Malaga została już zjedzona, że pierwszy haust powietrza po wyjściu z samolotu podczas pierwszej zagranicznej podróży już nigdy się nie powtórzy. Ile było tych pierwszych razy.
Co dzisiaj zdarza się po raz pierwszy? No tak, leki na serce biorę po raz pierwszy. Acha, kolonoskopia to też coś nowego. Sztuczna szczęka jeszcze przede mną, ale nie o takie doznania mi chodzi.
Trochę przesadzam i mam nadzieję, że jeszcze niejedna podniecająca niespodzianka na mnie czeka.
Wszyscy powinniśmy pisać książki. O sobie. Nie dla tłumów. Dla siebie. Żeby po latach przypomnieć sobie jak smakowała kropla deszczu podczas pierwszej randki i jak bolała strata pierwszego zwierzątka.
A wiecie co jest najważniejsze? Żeby umieć się cieszyć tym co codzienne. Przywoływanie z pamięci chwil dawno minionych jest naturalne, ale jeśli co roku, tak samo cieszy nas pierwszy krokus w marcu czy pierwszy słoneczny dzień po długich ponurych tygodniach, to znaczy, że jeszcze wszystko przed nami.
Że nasze pierwsze „razy” były bardzo ważne i trochę za nimi tęsknimy, ale to one dały nam podstawę, by dziś nie oglądać się do tyłu i ciągle mieć ochotę na „jeszcze”.
A jeśli czasami popłaczemy nad sobą oglądając Krainę …, to zdrowo. Zatoki się przeczyszczą a my spojrzymy na siebie po chwili z dystansem. Dodatkowo możemy ruszyć do kuchni i udowodnić światu, że tam spora część spraw dzieje się po raz pierwszy.
Wyobrażacie sobie zjedzenie mrówki w cukrze? Albo carpaccio z buraka? Robiliście kiedyś? Czyli całe setki pierwszych razów przed nami. Uf, zaraz mi lepiej.

Pasztety piekłam tyle razy, że mogę je robić po ciemku. Ale pasztet z łososia przygotowywałam po raz pierwszy. Jest z nim nieco zachodu, ale gdy chcecie pewnej odmiany lub postawiliście na lekką kuchnię, to podajcie go na wielkanocne śniadanie. Po raz pierwszy.



Pasztet z łososia

kawałek fileta z łososia (około 500 g)
1 batat
1 ziemniak
1 cebulka szalotka
1 trawa cytrynowa
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu rybnego
skórka z jednej limonki
1 łyżka soku z limonki
4 łyżki białego wina lub wina ryżowego
szczypta soli
2 jajka
2 łyżki kolendry
świeżo zmielony pieprz
1 łyżka masła
1 łyżka oliwy

Warstwa galaretki

1 litr czystego bulionu (rybnego, drobiowego lub warzywnego)
3 łyżki żelatyny
1 łyżeczka startej skórki z limonki
1 ugotowane na twardo jajko
koperek lub kolendra

Zaczniemy od ugotowania ziemniaków. Kiedy są już miękkie, rozgniatamy je widelcem i przykrywamy miskę.
Na maśle z oliwą podsmażamy drobno pokrojoną szalotkę i równie drobno posiekaną trawę cytrynową (tylko środek jej najgrubszej części). Dolewamy wino i sosy. Zagotowujemy i dodajemy pokrojonego na kilka części łososia. Wlewamy sok z limonki i otartą skórkę i przykrywamy garnek. Po kilku minutach ryba powinna być ugotowana. Zdejmujemy garnek z ognia i wyjmujemy z sosu łososia. Resztę sosu gotujemy jeszcze chwilkę, aż zmniejszy objętość o połowę. Potem studzimy i sos, i rybę.
Kiedy są już chłodne, delikatnie rozdrabniamy łososia np. widelcem i  umieszczamy go w sporej misce razem z sosem i rozgniecionymi ziemniakami. Dodajemy żółtka, sól (ewentualnie), posiekaną kolendrę i pieprz. Ubijamy na pianę białka i mieszamy z masą łososiową.
Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Foremkę smarujemy masłem i wykładamy papierem do pieczenia. Kładziemy pasztet rybny do foremki i pieczemy około 50 minut.
Upieczony i wystudzony pasztet wyjmujemy z foremki.

Wykładamy formę folią spożywczą  i na dno kładziemy plasterki jajka i gałązki koperku lub kolendry. Wlewamy na dno rozpuszczoną galaretkę na grubość 1 cm. Czekamy aż zastygnie i wykładamy na warstwę galaretki pasztet (w taki sam sposób jak się piekł). Zalewamy pasztet resztą galaretki aż po brzegi formy. Dzięki temu pasztet nie wyschnie zbyt szybko i dostanie efektowny płaszczyk.
Kiedy galaretka stężeje, Całość wyjmujemy z formy, odwracamy do góry jajkami i kroimy na plastry. Sos chrzanowo śmietanowy jest mile widziany.




Spokojnego wieczoru i smacznego

sobota, 23 marca 2013

Epidemia uśmiechu i sernik na zimno z nutą limonki




Świeci słońce, mróz trzyma. Ubierzmy czapki, załóżmy szaliki i mimo niechęci wyjdźmy na zewnątrz. Może gdy wszyscy zaczniemy się uśmiechać, to rozgrzejemy atmosferę o kilka stopni.
Jesteśmy jednym z najbardziej ponurych narodów. Czy naprawdę mamy tak wiele powodów do narzekania? Z ręką na sercu przyznajmy sami przed sobą jak odpowiadamy na pytanie: co słychać?
Z uśmiechem czy grymasem niezadowolenia?
Łatwiej jest być ponurym. Czasami wydaje mi się, że uśmiech jest ciężkim wysiłkiem fizycznym. Tak trudno jest unieść kąciki ust. Rozumiem. Grawitacja. Woda też nie płynie pod górkę. Ale może trochę wysiłku by nam nie zaszkodziło. Taka mała twarzowa siłownia. Rozciągamy usta i trenujemy szeroki uśmiech. No, dobra, może nie szeroki. Może na początek delikatny.
Przecież nie chcemy przestraszyć tego, kogo tym uśmiechem obdarzamy.
Przeprowadzanie prywatnego eksperymentu prowadzi do wniosków. Stoję na światłach. Rozglądam się wokół. Wszyscy obok zdecydowanie poważni. Zaryzykuję i uśmiechnę się do sąsiada. Reakcja pierwsza: ucieczka wzrokiem. Chyba się przestraszył, że ktoś wtargnął do jego prywatności.
Reakcja druga: Facet marszczy brwi. Próbuje sobie przypomnieć czy mnie zna? Potem bardziej zaciska usta.
Reakcja trzecia: Facet popukał się w czoło. Może coś mu się skojarzyło?
Najczęściej jednak ludzie udają, że uśmiechu nie widzą. Szybciutko uciekają wzrokiem, starając się nie patrzeć uśmiechniętemu natrętowi w twarz.
Mam wrażenie, że uśmiech jest bardziej niestosownym od używania słów powszechnie uważanych za obelżywe. Łatwiej usłyszeć na ulicy słowo na k… niż zobaczyć uśmiechających się do siebie przechodniów.
Czy jest na to lekarstwo? 
A gdyby tak rozpętać wiosenną akcję pod znakiem uśmiechu. Można by zacząć od planu obdarzenia uśmiechem bezinteresownie trzech osób dziennie. Kto wie? Może okaże się on zaraźliwy. Epidemie i zarazy od wieków nawiedzają ludzkość. Ta byłaby najsympatyczniejszą epidemią świata.

A gdy już zarazimy optymizmem najbliższe kręgi, zróbmy ciasto, które też jest jak uśmiech. Nie trudne, słodkie i poprawiające nastrój.


Ekspresowy sernik na zimno z nutą limonki:

200 g serka kremowego
¾ szklanki słodzonego zgęszczonego mleka
400 ml kremówki
1 łyżka esencji waniliowej
otarta skórka z dwóch limonek
3 łyżki żelatyny
3 łyżki mleka
130 g ciastek owsianych
50 g miękkiego masła
Dla formy o średnicy 20 cm


Etap pierwszy: spód
W blenderze rozdrabniamy ciastka na piasek i dodajemy miękkie masło. Miksujemy aż otrzymamy mokry piasek. Cała operacja trwa około 1, 5 minuty. Wylepiamy dno formy okruchami i wstawiamy formę na 15 minut do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Wyjmujemy ciasto i studzimy.
Etap drugi: żelatyna
W miseczce mieszamy żelatynę z zimnym mlekiem. Odstawiamy na kilka minut, żeby żelatyna napęczniała. Potem stawiamy miseczkę na garnuszku z gotującą się wodą. Żelatyna się rozpuści.  Płynną żelatynę lekko studzimy.
Etap trzeci: masa serowo śmietanowa
Ubijamy kremówkę. Cieniutką strużką, ciągle miksując, wlewamy jeszcze ciepłą żelatynę.
W misie miksera miksujemy serek, mleko zgęszczone, wanilię i startą skórkę z limonek.
Do miksowanej śmietany z żelatyną wlewamy masę serową. Mocno miksujemy przez minutę.
Potem wlewamy masę serową na podpieczony spód. Wstawiamy do lodówki.
Po godzinie ciasto jest gotowe do podania z popołudniową kawą.
Posypałam je kolorowymi groszkami, które zawsze się sprawdzają kiedy nie ma już czasu na wymyślne ozdoby, a kawa stygnie. Równie dobrze można je polać stopioną czekoladą lub obsypać czekoladowymi wiórkami.



Uśmiechniętej soboty i smacznego

czwartek, 21 marca 2013

Wołowina z pieprzem syczuańskim i świąteczna punktacja





Robię podsumowanie. Przed świętami. Bez tego ani rusz. Plany i podsumowania  wprowadzają w moje życie spokój i równowagę. To moja metoda na dodawanie sobie otuchy.

Punkt pierwszy: szynka. Wstawiłam do solanki. I zapomniałam o niej. Z braku miejsca wylądowała na balkonie i pies z kulawą nogą do niej nie zaglądał. W poniedziałek mnie olśniło. Moje szynka! A ona leży sobie w przerębli lodowej. Zalecenie by ją obracać musi poczekać aż puszczą lody. Ciekawe, co mówią przepisy o zamrażaniu peklowanej szynki.

Punkt drugi: kiszenie żurku. Słoik postawiłam na szafce w kuchni poza zasięgiem wzroku. MMŻ przy którymś śniadaniu zauważył, że czosnek nam się wymknął spod kontroli, bo zapach jest wszechobecny. O zgrozo!  To chyba mój żurek! Poszukałam i znalazłam. Zawartość słoika wskazuje na pełną gotowość.

Punkt trzeci: zbieranie cebulowych łupinek. W toku od trzech tygodni. Czyli jaja będą kolorowane.

Punkt czwarty: …. Brakło mi pomysłów.

Na razie musi mi wystarczyć lista trzy punktowa. Entuzjazm mój śpi chyba jeszcze snem zimowym. Dziś co prawda pierwszy dzień wiosny ale kto by się tym przejmował. W poniedziałek była stu procentowa zima. Na mojej wsi cisza i biel po horyzont. Choć kurczaczki malusieńkie  u znajomych w kuchni dobrze wróżą.

We wtorek coś w kwestii nadziei drgnęło. Takiego słońca już dawno nie widziałam. Aż z wrażenia kupiłam sobie wiaderko i konewkę.



A dziś jest jak zwykle. Szaro i mokro. Znów wróciłam do marudzenia i ostrożnego planowania świąt.
Lecz zamiast grzecznie zająć się pracą, zrobiłam sobie herbaty i wpełzłam w książki. Żeby to jeszcze była literatura na czasie czyli Polska Wielkanoc albo  Serniki świąteczne. Gdzie tam. Plecy pokazałam swoim planom i podsumowaniom. Teraz liczy się tylko Ishiguro i Pejzaż w kolorze sepii.

Na szczęście obiad jest prawie gotowy.


Smażona wołowina z pieprzem syczuańskim:

5 plastrów cienko pokrojonej polędwicy wołowe
2 łyżeczki pieprzu syczuańskiego
2 łyżki oleju
limonka

marynata:


2 łyżki wina ryżowego
2 łyżki kecap manis (trzeba odwiedzić supermarket lub sklep z chińską żywnością)
2 łyżki cukru
2 łyżki drobno posiekanego imbiru
1 łyżeczka drobno posiekanego chili
2 ząbki czosnku, drobno pokrojone
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka sosu ostrygowego (również supermarket)
1 łyżka octu ryżowego
pół łyżeczki oleju sezamowego

Mieszamy składniki marynaty i wkładamy do niej plastry mięsa. Przykrywamy i chowamy w lodówce na co najmniej godzinę.
Zamarynowane mięso wyjmujemy z lodówki. Rozgrzewamy olej na patelni lub w woku. Kiedy jest gorący smażymy plastry wołowiny około 30 sekund z każdej strony.
Najlepiej podzielić smażenie na dwa razy, żeby na patelni nie było tłoku.
Wyjmujemy plastry z patelni i odkładamy na bok, na papierowy ręcznik. Odlewamy nieco oleju z patelni tak, żeby została jedna łyżka. 
Stawiamy patelnię z powrotem na ogień i wlewamy marynatę. Mieszamy, zagotowujemy i  wkładamy na 10 sekund wołowinę. Obracamy plastry, żeby się pokryły marynatą i szybciutko podajemy z sałatką z kiełków i pokrojoną w ćwiartki limonką.


Zupełnie nienastrajające świątecznie danie. Ale mamy jeszcze prawie 10 dni do godziny zero.

Pogody ducha i smacznego

poniedziałek, 18 marca 2013

Chlebek turecki i jak nie zwariować z nudów





Nieprawdopodobnie trudno jest gotować dla dwóch osób i nie oszaleć z nudów. Obiady nie są problemem. Zwłaszcza, że ich ilość jest minimalistyczna. Z zupą mam kłopot, bo jej zawsze się ugotuje ilość hurtowa. Choćbym nie wiem jak się starała i ograniczała składniki, to w efekcie końcowym i tak garnek jest zapowiedzią obiadu dla minimum czterech osób.
Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Schody zaczynają się, gdy myślę o śniadaniu. Jeśli upiekę chleb, to jedząc jedną kromkę dziennie, możecie sobie wyobrazić ile czasu trwa zjedzenie całego bochenka. Wieki całe. Zamrażanie pokrojonego chleba praktykuję od zawsze, ale to nie rozwiązuje sprawy nudów.
MMŻ, pierwszy wyznawca domowego pieczywa, w dniu dzisiejszym ogranicza się jedynie do powąchania kromki. I tyle. Do jogurtu i sałatki z ananasa chleb mu niepotrzebny. A ja jem i jem, i jem te swoje kromki i już mi się marzy zmiana repertuaru. Każdy przepis dzielę na pół. To jeszcze za dużo. Więc dzielę na trzy. I tak jem dwa tygodnie.
Dziś padło na chleb lekko dymny w smaku za sprawą melasy i nieco słodkawy dzięki rodzynkom. W moich ulubionych połączeniach śniadaniowych czyli ser plus pomidory sprawdził się świetnie. Nawet ser typu brie pasuje do niego rewelacyjnie. Jeśli jesteście porannymi zjadaczami ryby lub salcesonu, to wątpię czy ten rodzaj pieczywa was usatysfakcjonuje. W każdym innym przypadku polecam.



Chlebek turecki (malutki)

300 g mąki pszennej
1 łyżeczka suchych drożdży
1 łyżka masła
¾ szklanki mleka
1 łyżka ciemnego miodu lub melasy
 1 łyżka kawy rozpuszczalnej
1 łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki soli
2 łyżki rodzynków
1 łyżka orzechów (dowolnych)
1 jajko do posmarowania

W mleku rozpuszczamy miód lub melasę, masło i sól. Studzimy. Do misy sypiemy wszystkie suche składniki oprócz rodzynków i orzechów. Mąkę przesiewamy przez sito.
Do suchych składników wlewamy letnie mleko z dodatkami i mieszamy a potem wyrabiamy (najlepiej mikserem z hakiem). Jeśli ciasto jest za luźne, dosypujemy łyżkę mąki. Ja nigdy nie wiem jaka ilość płynu będzie idealna. Moja rada, to nie wlewać całego płynu na raz, tylko partiami. Wtedy mamy pewną kontrolę nad tym, ile mąka tego płynu potrzebuje.
Wyrabiamy dokładnie ciasto. Przykrywamy miskę i pozwalamy ciastu urosnąć. Powinno podwoić swoją objętość. Potem wyjmujemy chleb z miski, składamy jak kopertę (lekko naciągamy boki i składamy do środka). Formujemy bochenek i znów odstawiamy pod przykryciem do wyrośnięcia. Po około 1,5 godziny w cieple chlebek powinien być gotowy do pieczenia. Przed włożeniem do piekarnika nacinamy go z góry i smarujemy roztrzepanym jajkiem.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i pieczemy chleb około 35 minut.


Pięknie pachnie, dobrze wygląda i ciągle jest go za dużo. Przede mną tydzień z pieczywem tureckim. 


Całkiem udanego tygodnia życzę i może już w końcu wiosny

piątek, 15 marca 2013

No shit Sherlock czyli czerwony nos, kawiarka i muffiny marchewkowe




Dzień zaczął się od sukcesu.
Zaraz, zaraz. Ja wiem, że to dobrze brzmi, ale niekoniecznie jest prawdą,
Zacznę jeszcze raz.
Dzień zaczął się od czerwonego nosa. Kiedy do sypialni wpełzło nieco szarości z zewnątrz, MMŻ z troską i do bólu szczerze tak mnie przywitał: nos masz tak samo czerwony jak wczoraj.

No shit Sherlock.
A jaki mam mieć? Od trzech dni smarkam i psikam! Zdecydowanie odbiegam wyglądem od kobiecego ideału w jedwabnej bieliźnie.  Na razie dyżurują wełniane skarpety, ciepła piżamka i jako wisienka (ha, ha, ha) na torcie, czerwony nos. Bardzo pociągający obrazek. Na wszelki wypadek postanowiłam się nadąsać. Na trzy minuty.
Reszta poranka była już sukcesem.
Kobieta unieruchomiona w domu, to kobieta żądna czynu. Szczególnie kiedy jej choroba jest z gatunku katar i zaziębienie.
Kiedy już wszystko w zasięgu wzroku stoi na swoim miejscu, porządki w papierach zrobione, pralka walczy z praniem po raz piąty, koty schowane do szafy, bo szaleję ze szczotką, a plan na najbliższe dni mam opracowany w szczegółach, nadchodzi moment kiedy mogę się napić kawy. Aha, żelazko z premedytacją omijam wzrokiem.
Tu pojawia się wyzwanie. Zepsuta kawiarka. Od momentu, kiedy ją wyprowadziliśmy na nowe miejsce, odmówiła współpracy.
W mojej obecnej, mikroskopijnej kuchni wygląda jak dźwig portowy w osiedlowym markecie.
Rozebrałam więc czorta na części. Co będzie marnować przestrzeń. Dziś nadszedł dzień jej ostatniej szansy.
I wiecie, że po rozłożeniu jej na kawałeczki, wyczyszczeniu i ataku paniki na widok wszelkich kawiarkowych wnętrzności, udało mi się ją nie dość, że poskładać (przechowujcie instrukcje obsługi!), to na dodatek odpalić.
Na początku wyła i zgrzytała jak wrota piekielne ale po chwili zapachniało świeżo parzoną kawą.
Pełny sukces! Kawiarka ocaliła skórę a ja spuchłam z dumy. To nawet pasowało do mojego czerwonego nosa. Nie spodziewałam się, że chorowanie może być takie twórcze.



W lodówce mam schowane muffiny, więc w perspektywie czeka mnie para idealna: kawa i ciastko. Muffiny są co prawda przeznaczone na  inny cel niż prosta domowa konsumpcja, ale jeden mniej….


Marchewkowe muffiny z kremem pomarańczowym

Ciasto
(na 8-9 sztuk)

2 jajka
1 szklanka mąki
1/3 szklanki mielonych migdałów
pół szklanki cukru
1/3 szklanki oleju
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
1 szklanka tartej drobno marchewki (ścieramy ją na oczkach nieco większych od tych używanych przy tarciu ziemniaków)


Krem pomarańczowy

1 opakowanie Philadelphii
¾ kostki miękkiego masła
pół szklanki cukru pudru
kieliszek likieru pomarańczowego (niekoniecznie)
1 łyżeczka esencji pomarańczowej
otarta skórka z jednej wyszorowanej pomarańczy

Z mufinami sprawa jest prosta. Dzielimy składniki na dwie miski. W jednej suche: mąka, cukier, proszek, soda, cynamon kmin, migdały. W drugiej mokre czyli jajka rozbełtane, olej, marchewka.
Do miski z pomieszanymi składnikami suchymi dodajemy miskę z pomieszanymi składnikami mokrymi. Do połączenia zawartości obu misek używamy łyżki lub widelca. I robimy to raczej niedbale. Zbyt pieczołowicie wymieszane ciasto będzie niestety gumowate.
Przygotowujemy blaszkę do pieczenia babeczek. Wykładamy ją papilotkami. A do papilotek nakładamy ciasto (do ¾ wysokości foremki).
Piec rozgrzewamy do 180 stopni i kiedy jest gorący, umieszczamy w nim blachę. Pieczemy około 20-25 minut.
Studzimy babeczki i robimy krem.

Bardzo miękkie masło ubijamy na puch z cukrem pudrem. Trochę to trwa, ale opłaca się uzbroić w cierpliwość.
Kiedy masło jest już bielutkie i lekkie jak chmurka dodajemy (ciągle miksując) po łyżce serek. A następnej kolejności likier, esencję i startą skórkę pomarańczową. Pamiętajcie, żeby serek miał temperaturę masła.
Po kilku minutach powinniśmy mieć przed sobą miskę pysznego, kalorycznego kremu pomarańczowego. Jego konsystencja jest idealna do formowania.
Kiedy więc muffinki stygną, włóżcie krem do lodówki. Potem możecie z nim robić, co chcecie.




Moje zdolności cukiernicze ciągle jeszcze są mało rozwinięte, więc i efekty mojej pracy są średnio zachwycające. Za to smak jest przepyszny.

Mam kawę, mam ciastko, mam w zasięgu wzroku wszystko pod kontrolą. I ja miałbym się przejmować czerwonym nosem?



Zadowalającego piątku, leniwej soboty i udanej niedzieli. I oczywiście smacznego.

wtorek, 12 marca 2013

Rozmrożony szpinak i różne sposoby podróżowania



12 godzin autobusem. Potem krótka (!) podróż samolotem do Madrytu. Tam strajk pracowników lotniska. I już można wsiadać do samolotu lecącego do Bogoty. Stamtąd niecałe 4 godziny samolocikiem na wyspę. Szybka kalkulacja i wyszło mi, że potrzeba marnych 40 godzin, żeby dołączyć do chłopców z Medelin. To nic, że długo. To nic, że w ostatniej chwili. To nic, że bagaż za ciężki. Na miejscu czeka upał, palmy, morze rumu i dreszczyk emocji.

Niektórzy potrafią sobie zorganizować życie.

Zanim wyjadę w podróż jakąkolwiek, kupuję kilkanaście opracowań naukowych, okopuję się w Internecie i wysysam wiedzę z wszechświata na wszelkie możliwe sposoby. No tak, ale ja mam wpisane do karty zdrowia: „uwaga, ona musi wiedzieć wszystko”.
Dlatego z taką ciekawością przyglądam się innym, wyruszającym w świat. 
Nasi znajomi w piątek wybierali się do Kolumbii. Przy lampeczce wina opowiadali, że jeszcze nie zdecydowali, że może za jakiś czas. W sobotę zadzwonili, żeby się pożegnać, bo lecą. W niedzielę.
Pojechaliśmy poobserwować ich zmagania z bagażem i odstawić na dworzec. Chyba nie bardzo wierzyliśmy, że oni tak serio.
A oni spakowali dwa plecaki, dwie walizki, zabrali butelkę żubrówki i kanapki, i zniknęli. Odezwą się w okolicy środy. Oczywiście jeśli prosto z lotniska nie porwie ich jakaś kokainowa banda.

Ciągle jestem pod sporym wrażeniem. Dziś decyzja, jutro realizacja. Ludzie jednak są różni. I chyba dobrze. Jest się czemu dziwić.

Po naszych podróżnikach zostało pudełko lukrecji (nie zdążyli zjeść), Żołądkowa Gorzka (zdecydowanie obciążyła bagaż), paczka w połowie rozmrożonego szpinaku (wyłączyli lodówkę).
Z lukrecji najbardziej lubię…imię. Jako cukierek jest nieakceptowalna. Żołądkowa poczeka do szczęśliwego powrotu a szpinak wyląduje na talerzu.


Makaron ze szpinakiem, serkiem i wędzonym łososiem
na dwie porcje

paczka mrożonego szpinaku w liściach
szklanka jakiegoś ulubionego makaronu
2 ząbki czosnku
opakowanie serka philadelphia
100 dkg łososia wędzonego
2 łyżki masła
sól
pieprz
nieco startego parmezanu

Zaczynamy od przygotowania sobie bazy czyli szpinaku.
Rozmrożony szpinak wykładamy na sitko by ociekł z nadmiaru wody.
Na patelni rozgrzewamy masło i dodajemy odsączony szpinak i przeciśnięty przez praskę czosnek. Smażymy, mieszając przez 5-7 minut. Dokładamy serek i solimy do smaku. Zagotowujemy szpinak z philadelphią. Wyłączamy ogień.
Pora na makaron. Do sporego gara z gotującą się wodą z łyżeczką soli wkładamy makaron i gotujemy al dente (lub jak kto lubi). Gotowy makaron odcedzamy i wkładamy do rondla ze szpinakiem. Mieszamy. Rwiemy na kawałki łososia i dodajemy do makaronu.
Nakładamy porcje na talerze i posypujemy parmezanem i świeżo zmielonym pieprzem.




I wracamy myślami do różnych sposobów podróżowania.
Smacznego

niedziela, 10 marca 2013

Jak osiągnąć minimum czyli biszkopcik makowy z kremem orzechowym




Ciasta, ciastka, ciasteczka, desery, torty, musy, tarty. Wszystkie w rozmiarze XL. Jak upiec ciasto na raz? Na dwie porcje. Oto zadanie jakie postawiłam przed sobą.
Przełożenie przepisu dla wielopokoleniowej rodziny na przepis minimalistyczny nie jest proste. Jak podzielić żółtko na pół? Surowe.
Jak nakłonić mikser do zauważenia 50 ml śmietanki? Rozsmarowanie jej po ściankach misy tylko utrudnia zadanie.
Jak ubić na krem 1 łyżkę masła? No właśnie.
Zazwyczaj piekę ciasta z połowy przepisu. Ale dzień odpustu słodyczowego jest tylko w niedzielę. Nawet nie będąc geniuszem matematycznym łatwo sobie policzyć, że niedziela równa się dwa kawałki ciasta. Co zrobić z resztą? Szczególnie jeśli jest kremowa.
Sernik mogę zamrozić. Drożdżowe wysuszyć na okruchy lub upiec pudding (tylko kto go zje?). Tarta ma nieco dłuższy termin przydatności. Ale kremowe? Ono jest na tu i teraz.
Zazwyczaj upieczonym ciastem tuczę w poniedziałek ekipę z pracy MMŻ. Ale to średnio satysfakcjonujące. A po drugie nieco ich rozleniwia.
Ćwiczę ten minimalizm i ćwiczę i szczerze powiem, że efekty są mierne.


Biszkopt, który upiekłam miał być kolejnym krokiem w zapanowaniu nad ilością. Jaki jest wynik moich starań?
Powiem tylko, że jeszcze długa droga przede mną. Albo do naszej rodziny dołączy z sześć dodatkowych osób, lubiących słodycze.

Makowe biszkopty z kremem orzechowym

ciasto  biszkoptowe:

foremka 34 x 22

2 jajka
szczypta soli
5 dkg drobnego cukru
3 łyżki pszennej mąki
1 łyżka zmielonych migdałów
1 łyżeczka proszku do pieczenia
3 łyżki maku

Zaczynamy od oddzielenia białek od żółtek. Białka ubijamy na sztywno ze szczyptą soli. Dosypujemy cukier (nie cały od razu, ale po łyżeczce) nadal ubijając. Potem do miksowanych białek dorzucamy po kolei żółtka. Miksujemy.
W osobnej misce mieszamy wszystkie suche składniki i już za pomocą własnej ręki i łyżki łączymy białka z resztą składników. Ten proces robimy ostrożnie i stopniowo, żeby białka nam nie oklapły.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i kładziemy do piekarnika na pół godziny.
Po upieczeniu studzimy ciasto a potem kroimy na dwa placki. Najlepiej zrobić to następnego dnia po upieczeniu.

poncz orzechowy:

pół szklanki likieru orzechowego (dobrze smakuje też z Żołądkową Gorzką)
1/3 szklanki przegotowanej, chłodnej wody
Nasączamy placki mieszanką ponczem i zajmujemy się kremem.

krem orzechowy:

1 szklanka masy krówkowej (z puszki)
pół szklanki miękkiego masła
3 łyżki likieru orzechowego
2 łyżki mielonych orzechów (laskowych lub włoskich)

do dekoracji:
tarta biała czekolada

Ubijamy na puch masło i dodajemy do niego, ciągle miksując, masę krówkową. Dosypujemy orzechy i wlewamy wolniutko likier.
Nasączone blaty biszkoptowe smarujemy kremem i kładziemy jeden na drugim. Wkładamy na godzinę do lodówki.


Ja tę moją blaszkę najpierw przekroiłam wzdłuż na dwa biszkoptowe spody a potem podzieliłam na dwie części. Czyli miałam cztery warstwy ciasta. Wydawało mi się, że nareszcie osiągnęłam pewne minimum w ilości ciasta. Ale to było złudzenie. Ciasto nie było szerokie ale za to wysokie.
Z poskładanego ciasta wycięłam krążki i posypałam na końcu tartą białą czekoladą.

Mój prywatny poligon doświadczalny, w postaci MMŻ, powiedział krótko: genialne!
Ale nie udało mi się zmieścić w ambitnym planie. Znów zamiast ciasta dla dwojga wyszło mi ciasto dla czterech.
Może wy macie jakąś receptę gwarantującą sukces w tej dziedzinie?


Na razie życzę pięknej niedzieli i smacznego

P.S.
Jak wasze przygotowania do świąt? Szynka wymasowana?

środa, 6 marca 2013

Zgubne skutki roztargnienia czyli kremowe curry pomidorowe




Tak utonęłam dziś w słowach grzebiąc w słowniku, że zapomniałam o całym świecie. I tylko jakaś cząstka mojej świadomości pozostała obojętna na ekscytujące znaczenie słowa exaggerate, za to wyczulona na subtelne zmiany w otoczeniu. Coś się zmieniło. Co?
Wciąż z niezbyt przytomnym spojrzeniem i ołówkiem w zębach próbowałam znaleźć źródło zmiany w otoczeniu. Hm… Pachnie ziemniakami. Gotowanymi. Nie, nie gotowanymi. Przypalonymi. Komuś właśnie przypala się obiad. Ciekawe skąd w mojej kuchni zapach czyichś ziemniaków?
I nagle rozum ogarnął całą grozę sytuacji. Kobieto, to twój obiad właśnie zmienia stan skupienia! I było już za późno i dla ziemniaków, i dla garnka.
Za to słówko exaggerate na zawsze utkwi mi w głowie. Chwila zapomnienia i trzeba było zrewidować swoje plany obiadowe.
Do czego potrzebne były te ziemniaki? No tak, do rybnych kotlecików.
Cóż, kotleciki będą kiedy indziej. Przyjdzie mi zamknąć pomoce naukowe i zajrzeć do lodówki.
W takich wypadkach (bardzo trafne słowo) niezastąpione jest curry. Jest go tyle rodzajów, że nigdy się nie nudzi.
Dzisiejsze będzie kremowe, lekko pomidorowe. Pycha. Już nie żałuję ziemniaków.


Kremowe curry pomidorowe

pół kalafiora
szklanka zielonej fasolki szparagowej (mrożona jest całkiem niezła)
1 marchewka
1 cebula
2 ziemniaki
3 łyżki oleju
5 nasion zielonego kardamonu (wyłuskanych ze strączka)
2 liście laurowe
2 cm świeżego imbiru (pokrojonego)
1 łyżka kolendry
pół łyżki kuminu
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki chili
szklanka pomidorów z puszki
1 łyżeczka soli
¾ szklanki wody
¾ szklanki śmietanki kremówki

Cała sztuka w przygotowaniu tego dania polega na szybkim obgotowaniu warzyw. Zarówno kalafior jak i fasolkę wkładamy do lekko osolonego wrzątku na 3 minuty.  Marchewkę na 4 minuty. Potem przelewamy zimną wodą, żeby przerwać proces gotowania. Ziemniaki obieramy, kroimy w kostkę i również obgotowujemy przez 5 minut.
W rondlu rozgrzewamy olej i smażymy kardamon i liście laurowe. Po pół minucie dodajemy cebulę i imbir i smażymy kolejne 5 minut na niewielkim ogniu. Nie zapominamy o mieszaniu, bo z cebuli zastaną gorzkie skwarki. Już wystarczy, że spaliłam garnek.
Dosypujemy kolendrę, kumin, chili i kurkumę. Po pół minucie smażenia dolewamy wodę i pomidory. Zagotowujemy i po minucie dodajemy warzywa. Najpierw marchewkę i ziemniaki a po 5 minutach resztę warzyw. Solimy. Gotujemy jeszcze 3 minuty i dolewamy śmietankę. Znów zagotowujemy i po 3 minutach powinno być po wszystkim.



W przerwach miedzy wyjmowaniem kalafiora a pilnowaniem cebulki, przygotowujemy naany. Jeśli chcecie się popisać, to zróbcie je sami. Ale zaznaczam, że ich zrobienie będzie wymagało wolnego popołudnia.
Ja nie zawracałam sobie głowy zabawą z drożdżami. Kupiłam naany w Lidlu. Też były dobre. Opiekłam je w piekarniku i po 5 minutach wszystko było gotowe i pachnące.


Smacznego i bądźcie czujni





wtorek, 5 marca 2013

Mało jedzenia, dużo radości




Niech mówią co chcą. Niech straszą końcem tygodnia. Niech zapowiadają śniegi. Niech nie wierzą.
Ja tam swoje wiem. I mam dowód na to, że moja wiara to nie tylko pobożne życzenia.

Drugi dzień świeci słońce. I to nie jakieś tam mgliste słoneczko. Świeci słońce pełną gębą. Aż mnie świerzbiły palce, żeby ten nadmiar szczęścia wykorzystać. Zaprzęgłam mojego rączego rumaka i skoro świt pognałam dziś na wieś. Domek odwiedzić, włości zlustrować, oko nasycić wiosną.
Oj, ale się zdziwiłam. Wieś śniegiem zasypana, droga jak lodowisko, temperatury poranne w okolicy minus ośmiu. Ale słońce świeciło tak samo upojne jak w mieście. Więc promyczek nadziei nie zniknął.
Wróciłam do domu nieco rozczarowana, bo wydawało mi się, że dwa dni słońca są w zupełności wystarczające, żeby drzewa zakwitły. Głupia czy naiwna? Ani jedno ani drugie.

Kiedy sobie maszerowałam środkiem mego brudnego city, kątem oka coś mi mignęło zupełnie nie w kolorze okolicy. To coś było kolorowe, świeże i całkowicie optymistyczne.
Oto dowód na to, że moje poszukiwania wiosny nie były niedorzeczne.


Zrobiłam je nie całą godzinę temu. To nie fotomontaż, ani zdjęcia z zeszłego roku. Ręczę swoim honorem.


I powiem wam jeszcze, że do mojej jeszcze śniegowej wsi też już dotarła wiosna. Słyszałam skowronka. Wyobrażacie sobie? Skowronka!

                                            ten tajemniczy przybysz rósł sobie obok krokusów


To by było na tyle. Trzeba wyciszyć ekscytację i pomyśleć o obiedzie. Żegnam was, wybaczcie brak przepisu, ale dziś pochłonęły mnie krokusy. 

sobota, 2 marca 2013

Czekoladowa dekadencja czyli w sobotę można zaszaleć



Dzień dobry wszystkim tym, którzy wstali bladym sobotnim świtem i tym, którzy dopiero co otwarli jedno oczko.
Ja należę dziś do obu grup jednocześnie.
6.10, mój prywatny terrorysta z bojowym okrzykiem stawia mnie na nogi. Nogi mnie niosą do kuchni a ręce napełniają miseczki. Nie pytajcie mnie czym. Równie dobrze moglibyście mnie zapytać o kolor zorzy polarnej na biegunie północnym. O 6.10 w sobotę mój rozum może co najwyżej obrócić się  na drugą półkulę (mózgową).
Nogi i ręce muszą sobie poradzić bez sterowania odgórnego. Na szczęście droga z kuchni do sypialni jest prosta i bez progowa. Dotarłam bez problemów. Sądząc po tym, że koty mają się dobrze a kuchnia tonie w spokoju,  tym razem rozumowi się upiekło. Nie nastąpiła żadna katastrofa.
Kolejne obudzenie miało już miejsce o zdecydowanie cywilizowanej porze. I od razu wiedziałam, że dziś wystąpię w roli kusicielki.
Kto nie kocha czekolady, ten niech daruje sobie dalsze czytanie. Dalej już będzie tylko o czekoladzie.
Tych, którzy bez tego drobiazgu nie wyobrażają sobie życia zapraszam na absolutnie dekadenckie łasuchowanie.



To ciasto nawet trudno nazwać ciastem. Występują w nim tylko dwie łyżki mąki. Główną rolę gra czekolada. I o to mi chodziło. Na początek marca, na pozytywnego kopa, na wczesne wstawanie, na marudzące koty, na co tylko chcecie. Potężna porcja optymizmu czyli ciasto totalnie czekoladowe.

ciasto czekoladowe
forma o średnicy 20 cm

2 tabliczki gorzkiej czekolady
1 kostka masła
5 jajek
2 łyżki mąki pszennej
4 łyżki cukru
szczypta soli
2 łyżki likieru pomarańczowego (lub rumu czy brandy)

na biały krem

1 tabliczka białej czekolady
200 ml kremówki
skórka starta z jednej pomarańczy
2 łyżki likieru pomarańczowego (niekoniecznie)

Nagrzewamy piekarnik  do 190 stopni.
Dno foremki wykładamy papierem do pieczenia.
Do miski postawionej na garnku z gotującą się wodą (pamiętamy, żeby dno miski nie dotykało powierzchni wody) wkładamy pokrojone masło i połamaną czekoladę. Rozpuszczamy mieszając. Zdejmujemy z garnka i mieszając dolewamy alkohol. Studzimy.
W dużej misie ubijamy na puch jajka z cukrem i solą. Kiedy są już puchate jak wielkanocne kurczaczki, wsypujemy przesianą mąkę. Wyłączamy mikser i cieniutką strużką wlewamy roztopioną czekoladę. Mieszamy ostrożnie, zgarniamy masę od dołu, żeby nie przestraszyć jajek. Bo opadną.  
Przelewamy ciasto do formy i pieczemy 30 minut. Powinno być mokre i  nieco drżące w środku. Dłuższe pieczenie je wysuszy. 
Zostawmy je w piekarniku aż nie wystygnie.



Ciasto opadnie spektakularnie, ale po obcięciu wystających boków, otrzymamy piękny kawałek czekoladowej orgii. Obcięte kawałki, leżące na talerzu znikają jakoś tak mimo woli.

Robimy biały krem.
Rozpuszczamy białą czekoladę z 1/3 szklanki kremówki w podobny sposób jak robiliśmy to z gorzką czekoladą. Studzimy ją i dodajemy likier i startą skórkę pomarańczową.
Ubijamy kremówkę i jedną łyżkę mieszamy z czekoladą. W ten sposób następuje zawarcie znajomości. Potem możemy już bez obaw zmieszać śmietanę z czekoladą.
Biały krem wykładamy na czekoladowe ciasto, przykrywamy i odstawiamy w chłodne miejsce na godzinkę. Potem kombinujemy dekorację i już możemy oddać się czekoladowemu wyuzdaniu.


Czekoladowo czekoladowe ciasto na sobotnie popołudnie jest jak najbardziej odpowiednie.
Dużo słońca, czekolady i uśmiechu życzę.



I smacznego