czwartek, 23 lipca 2015

Sprawa kołyski i pierogi z bobem i fetą
























Zbliża się dzień naszej wędrówki na wschód. Jeszcze tylko jedno wesele, jedna potyczka z kamieniarzem, jedna wyprawa na lotnisko, jedna lekcja angielskiego i kilka pomniejszych spraw i można zapakować przewodnik i ruszyć w kierunku Kazimierza.
Moje oczekiwania są ogromne. A ciekawość jeszcze większa. No i ciekawe czy wytrzymamy ze sobą 24 godziny na dobę.
Kiedy rezerwowałam spanie w Białowieży zamówiłam pokój dla trzech osób. Na pytanie czy przyjadę z dziećmi, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że owszem, z córkami. Pani po drugiej stronie telefonu zaoferowała mi kołyskę do pokoju.
Najpierw zaniemówiłam, a potem głośno roześmiałam. Sprostowałam, że żadna z moich córek chyba już nawet nie pamięta czasów kołyskowych.
Przyjadą trzy dorosłe kobiety, z których dwie są moimi córkami.
Jak trudno jest zmienić sposób myślenia. Dziecko to dziecko. Bez różnicy ile ma lat. Tak myślą zazwyczaj rodzice.
Trochę trwało zanim wyćwiczyłam w sobie nowy nawyk „nie matkować” za wszelką cenę.

Moja Mama do dziś wprawia świat dookoła w konsternację mówiąc do mnie publicznie „dziecko”.
A wierzcie mi, już dawno wkroczyła do świata seniorów.

Wyruszamy w babskim towarzystwie i planujemy dobrze się bawić, gadać do upadłego i wędrować gdzie fantazja poniesie.
Przyszły tydzień będzie okresem ciszy na blogu. Za to kiedy wrócę, pokażę zdjęcia i opowiem wam jak dałyśmy radę ze sobą wytrzymać.

Póki co zrobiłam pierogi z bobem.
Bób z soczyście zielonego zaczyna zmierzać w kierunku żółci. Nie jest już tak delikatny jak dwa tygodnie temu, a to najlepszy dowód na to, że czas jego przemija.
Pora zrobić coś wyjątkowego z jego udziałem, taki „grande finale”






















Pierogi z bobem i fetą

farsz:

pół kilograma ugotowanego i obranego bobu
3 łyżki twardej fety
1 cebula
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki otartej skórki z cytryny
odrobina drobno posiekanej papryczki chilli (niekoniecznie)
kilka liści świeżej mięty (ta daje piękny zielony akcent)
1 łyżeczka suszonej mięty (ta jest bardziej aromatyczna)
pieprz
oliwa

ciasto na pierogi:

szklanki mąki pszennej
łyżeczka oliwy
1 jajko
sól
niecała szklanki wrzątku

Zaczniemy od przygotowania farszu. Na oliwie podsmażamy pokrojoną drobno cebulkę i czosnek. Dorzucamy ewentualnie chilli.
Zdejmujemy z ognia i studzimy. Bób rozdrabniamy blenderem ale nie do końca. Nie robimy bobowej papki. Mielimy bób tak, by chociaż część przypominała fasolki bobu.
Mieszamy z podsmażoną cebulką i czosnkiem. Dodajemy obie pokruszoną suszoną miętę i posiekaną świeżą. Na koniec mieszamy z pokruszoną fetą i skórką cytrynową. Jeżeli trzeba, solimy i pieprzymy farsz.

Zagniatamy ciasto, dolewając wodę po pierwsze ostrożnie, a po drugie partiami. Na początku, dobrze jest się posłużyć widelcem. Raz potrzeba mniej wody, innym razem więcej. Jeżeli ciasto jest zbyt kleiste, dosypujemy odrobinę mąki. Jeżeli ciasto jest za twarde, dolewamy wody.

Ciasto powinno być elastyczne i zdecydowanie nie twarde jak na makaron.

Rozwałkowujemy ciasto na płasko i wykrawamy szklanką (lub foremką) kółeczka. Wielkość zależy od twórcy.
Na środek nakładamy łyżeczkę farszu i sklejamy pierogi dokładnie.
Te pierogi są z rodzaju nie sprawiających kłopotów, bo farsz jest zwięzły i nie ucieka z pierogów (jak np. jagody).
W garnku zagotowujemy wodę z odrobiną soli i do gotującej się wody wrzucamy pierogi. Kiedy wypłyną na wierzch, można je wyciągać.
Możemy je polać masełkiem lub oliwą i posypać tartym parmezanem. Możemy je delikatnie podsmażyć na patelni i podać z ogórkami w jogurcie.
Możemy również podać je z rukolowym pesto czyli:
wziąć garść liści rukoli, 1 ząbek czosnku, 2 łyżki pistacjowych orzechów, duży chlust oliwy, sól i pieprz. Wszystko ładujemy do blendera i mielimy na grudkowatą pastę. 
Jeżeli trzeba, dolewamy oliwy i otrzymujemy rukolowy sos. 







Tym przepisem żegnam bób w tym sezonie.

Smacznego

wtorek, 21 lipca 2015

Grudniowy ogórek czyli jak zrobić perfekcyjne kiszone

























Znani mi faceci kompletnie nie mają pojęcia jak robi się ogórki kiszone. Ale wszyscy wiedzą jak powinny takie ogórki smakować. U każdego pojawia się natychmiast rozmarzony wyraz twarzy, kiedy wspominają takie ogórki w chwilach zupełnie nie ogórkowych, np. w grudniu.
Nie jestem facetem, ale moje pojęcie jak osiągnąć kiszonego ogórka w słoiku po trzech miesiącach leżakowania było zerowe. Wydawało mi się, że po prostu się nie da.
Tkwiłam w tym przekonaniu do chwili, aż jeden z naszych znajomych od zimowych, piątkowych wypraw do pubu nie przyniósł słoika z pięknie mętną cieczą, pachnącą czosnkiem i koprem.
Towarzystwo przy barze natychmiast się skupiło wokół słoika. Każdemu błyskawicznie przypomniało się dzieciństwo i ogórki u babci, wyciągane z beczki w sierpniowe popołudnie.
Popatrzcie, taka niepozorna z wyglądu rzecz: słoik, a ile wspomnień uruchomiła.
Ogórki smakowały nieziemsko dobrze. Były twarde, pełne aromatu i zupełnie nie grudniowe.
Jak robi się takie cuda?
Niestety, znajomy był ekspertem jedynie od degustacji. Autorem mistrzowskich ogórków była mama szanownego kolegi. Zaczęłam regularne podchody w uzyskaniu przepisu.
I tak minęła zima, wiosna. Przepis był ciągle nieuchwytny.
Zaczął się sezon ogórkowy i doszłam do wniosku, że czas wziąć sprawy w swoje ręce.
Małosolne wychodzą mi świetnie.
Od tego postanowiłam zacząć. Kolejnym krokiem były przepisy niezastąpionych blogerek. Na końcu sięgnęłam po Szymanderską. Podumałam się nad procesami chemicznymi oraz znaczeniem wysokiej temperatury i w rezultacie wsadziłam pierwsze trzy kilo ogórków do słoików.

Z tej krynicy wiadomości wyszła pierwsza partia ogórków kiszonych na zimę.
Zrobiłam je dwa tygodnie temu i nie mogłam się doczekać, żeby jeden ze słoików poddać egzaminowi.
Wczoraj okazało się, że ogórki wyszły perfekcyjnie. Nic dodać, nic ująć.
Trzy kilogramy niedużych ogórków zajęły 9 litrowych słoików.
Bierzcie ze mnie przykład i ruszajcie do kiszenia ogórków na zimę.



Ogórki kiszone w słoikach na zimę
(na 9 litrowych słoików)

3 kg małych, twardych ogórków gruntowych
korzeń chrzanu (do każdego słoika 5 centymetrowy kawałek)
zielony koper (najlepiej baldachimy)
czosnek (po dwa ząbki na słoik)
liście czarnej porzeczki lub dębu albo wiśni
sól (jedna łyżka soli niejodowanej* na litr wody)
woda

Ogórki musimy dokładnie umyć. Najlepiej zanurzyć ogórki na godzinę w zimnej wodzie a po godzinie umyć je i odcedzić.
Słoiki, do których chcemy włożyć ogórki, musimy najpierw wyparzyć. W tym celu zagotowujemy je w garnku lub wkładamy do zimnego piekarnika i pieczemy je w 180 stopniach 15 minut. Tylko pamiętajcie: słoiki wkładamy do zimnego piekarnika.

Do wyparzonych słoików wkładamy przyprawy: baldachim kopru, 2 ząbki czosnku, kawałek chrzanu, dwa liście porzeczki lub wiśni (na jeden słoik) i układamy ciasno ogórki.

Podobno jaśniejsza strona powinna być u góry. Przekornie, zrobiłam kilka słoików odwrotnie. Jaki będzie efekt tej zamiany, przekonam się za kilka miesięcy.

W garnku zagotowujemy 5 litrów wody. Sypiemy pięć łyżek soli.
Gorącą wodą z solą zalewamy ogórki (nie powinny wystawać). Nakładamy nakrętki ale ich nie zakręcamy.
Słoiki umieszczamy np. w kartonie i zostawiamy w spokoju na trzy dni.
Po trzech ciepłych dniach (obecnie nie ma problemu z temperaturą) sprawdzamy co słychać u naszych zakiszeńców.
Woda powinna być mętno żółtawa a zapach oszałamiający.
Zakręcamy nakrętki ile sił w rękach i wstawiamy słoiki do garnka, którego dno wykładamy ściereczkami i wlewamy zimną wodę, do trzech czwartych wysokości słoika. Włączamy piec i powoli zagotowujemy wodę w garze.
Nie odchodźcie za daleko. Od momentu zagotowania, z zegarkiem w ręku, odliczamy jedną minutę i zdejmujemy gar z ognia.
Słoiki muszą w tym garze wystygnąć.
Chłodne słoje pełne ślicznych ogórków zanosimy do spiżarni, gdzie ciemno i chłodno.

Potem czekamy z niecierpliwością dwa tygodnie i przeprowadzamy pierwszą próbę. Jeśli wyjdzie zadowalająco, to jest szansa, że i w grudniu kiszone ogórki będą pod ręką.

  • sól niejodowana podobno jest tu konieczna. Dla małosolnych nie ma chyba znaczenia ale w przypadku ogórków o przedłużonej trwałości już tak. Niestety, 99% soli w sklepach ma napis „jodowana”. W końcu, w jednym z marketów kupiłam worek, który wystarczy mi chyba do końca życia.Widziałam też torebki z napisem „sól do kiszenia ogórków”. I ta występowała w mniejszych porcjach.
























Polecam bardzo

piątek, 17 lipca 2015

Agrestowe clafoutis z geranium czyli i kwaśne może być dobre

























Gdybym robiła listę ulubionych owoców, na pierwszym miejscu znalazły by się morele. Potem czarna porzeczka i wiśnie.
Na drugim końcu tej listy umieściłabym rabarbar. Przedostatnie miejsce zarezerwowałam dla agrestu.
Czasami działam wbrew sobie i biorę się za zrobienie deseru z niezbyt lubianych przeze mnie owoców.
I mimo całkiem zadowalających rezultatów (patrz tutaj), na jednej próbie się kończy.
Rabarbar zostaje rabarbarem, kwaśnym i włóknistym. Nic nie jest w stanie sprawić, żeby zmienił się w malinę.
Do agrestu nie podchodziłam z wiadomych powodów. Nic dobrego z agrestu nie może wyjść.
Krzaczek agrestu mijam kilka razy dziennie. I widzę, że obrodził pięknie. Nawet czasem zerwałam jedną kwaśną kuleczkę. Chyba tylko po to, by się przekonać jak bardzo ich nie lubię.
Ale z każdym dniem kuleczki nabierały słodyczy.
Kiedy dziś rano zobaczyłam jak stado szpaków obrabia ten jedyny krzak agrestu, coś mnie tknęło.
Lubię przecież clafoutis z wiśniami. Agrest jest równie okrągły i mniej kwaśny (o dziwo!) od wiśni.
Czyli nadaje się idealnie.
Na targu kupiłam w zeszłym tygodniu staroświeckie geranium. Połączenie tych dwóch smaków w jednym garnku pobudziło wyobraźnię.
To może się udać” - pomyślałam
I udało się. Z kulką lodów waniliowych jest perfekcyjnie.
Co więcej, żałuję, że zerwałam cały agrest, bo zrobiłabym jeszcze lody agrestowe z nutą geranium.























Clafoutis agrestowe z geranium
(na dwie kokilki o średnicy 12 centymetrów)

pół szklanki mleka
3 liście geranium
3 łyżki cukru
2 łyżki kremówki
2 jajka
szczypta soli
3 łyżki mąki pszennej
1 szklanka agrestu

Zagotowujemy mleko z liśćmi geranium.
Studzimy.
Obieramy agrest i wsypujemy do wysmarowanych masłem naczyń do zapiekania. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
W misce ubijamy wszystkie składniki czyli mleko, cukier, kremówkę, jajka, sól. Dodajemy mąkę i mieszamy.
Wlewamy masę (będzie bardzo rzadka) do naczyń z agrestem i wstawiamy do piekarnika.
Pieczemy 35-40 minut.
Po wyjęciu posypujemy cukrem pudrem i podajemy z lodami waniliowymi.







Smacznego

czwartek, 16 lipca 2015

Kawa, wąż i pieczona ciecierzyca czyli zawsze można się czegoś dowiedzieć

























Dziś był dzień odkryć.
Po pierwsze kawa. 
Odkryciem było to, że jest co najmniej 21 powodów by pić kawę.
Czasami warto jest kupić gazetę, bo można się czegoś nowego dowiedzieć. Tak było w przypadku kawy.
Jest odchudzająca, działa przeciw depresyjnie, chroni przed Parkinsonem, Alzheimerem, cukrzycą, nowotworami, poprawia humor i pomaga w walce z zakwasami. Jeśli chcecie poznać szczegóły, poszukajcie środowej Wyborczej.
Najbardziej rewolucyjne było to, że nie podnosi ciśnienia. A całe życie straszono mnie, że po trzeciej kawie zejdę na zawał.
Zawsze zastanawiało mnie jak w świetle groźby wyginięcia, mają się do tej teorii Włosi.
Na szczęście, wszystkie wywrotowe tezy (szczególnie te dotyczące jedzenia) mają swoje wzloty i upadki. To, co było śmiertelnie niebezpieczne dekadę temu, dzisiaj jest wręcz niezbędne do życia.
Jak zwykle umiar i dystans są bardzo pożądane.

Obracając się w tematach zbliżonych do stołu, doszłam do odkrycia numer dwa. To pieczona ciecierzyca.
Ciecierzyca we wszystkich swoich wcieleniach jest super. Za hummus oddałabym wszystkie lody świata. Jednak czasami dobrze jest odkryć, przy cudzej pomocy, inną twarz czegoś, dobrze znanego.
Przygotowując dziś jagnięce kotlety, szukałam dodatku, który byłby odpowiednim uzupełnieniem obiadu.
I znalazłam. W książce „Jerusalem” Yotam'a Ottolenghi.
Nie będę opisywać doznań, bo każdy może je zafundować w 10 minut. Powiem tylko, że warto. na dowód podaję szczegóły niżej.

Trzecie odkrycie jest raczej odległe od stołu, choć są tacy, którzy powiedzieliby co innego.
Dawno naszego domu pod lasem nie odwiedził żaden egzotyczny gość. Mówiąc egzotyczny mam na myśli „egzotyczny” dla mnie.
Dziś odkryłam pod schodami, na środku ścieżki węża. Dużego, błyszczącego, zwiniętego jak strażacka sikawka, węża. Jeden z kotów był nim żywo zainteresowany. Nawet łapą go trącał.
Wąż odstawił numer z gatunku: jestem martwy i nawet śmierdzę.
Łopata, wielka pokrywka na garnek do weków i duża dawka optymizmu były moim orężem. Wąż został załadowany na łopatę i wyniesiony w zarośla. Leżał jak zdechła dętka i trochę się martwiłam czy scenka, którą odstawił przed domem nie była jednak rzeczywistością.
Kiedy wróciłam po dziesięciu minutach okazało się, że zaskroniec grą aktorską zawstydziłby niejedną gwiazdę. Nie było po nim śladu.
A ja nabyłam wiedzy o zaskrońcach. Krótko mówiąc dzień miałam bardzo pouczający. Niech mi nikt nie mówi, że wakacje są nudne.

Teraz wróćmy do odkrycie numer dwa, do pieczonej ciecierzycy.
Do jagnięcych kotletów ugotowałam też kaszę pęczak. Wszystko razem było fantastyczne.























Pieczona ciecierzyca z dodatkami:

puszka ciecierzycy (wiem, że jestem leniem, ale nie miałam czasu na nocne moczenie)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka ziela angielskiego
pół łyżeczki kardamonu
pół łyżeczki soli
oliwa do smażenia

1 ogórek
1 pomidor,
1 mała cebula
1 mała czerwona papryczka (jeśli lubicie ostrości, to użyjcie chilli)
garść wężowej rzodkiewki* (lub z 6 zwykłych rzodkiewek)
1 łyżka posiekanej zielonej kolendry
1 łyżka posiekanej pietruszki

sos:
skórka starta z jednej cytryny
1 ząbek czosnku
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek
sól do smaku

Mielimy w młynku lub ścieramy w moździerzu kumin, kardamon, ziele i sól. Dobrze odsączoną ciecierzycę posypujemy zmielonymi przyprawami i dokładnie mieszamy.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy ciecierzycę. Przez dwie, trzy minuty smażymy na mocnym ogniu, podrzucając ją by równo się opiekła.
Zdejmujemy patelnię z ognia i lekko studzimy.
W tym czasie przygotowujemy resztę dania.
Kroimy w kostkę ogórek, pomidor, rzodkiewki, cebulę i papryczkę. Dorzucamy kolendrę i pietruszkę. Mieszamy.
W słoiczku mieszamy składniki sosu (czosnek powinien być zmiażdżony) i wlewamy do warzyw.

Podajemy na jednym talerzu z pieczoną ciecierzycą. Kto lubi, może postawić obok miseczkę z gęstym jogurtem.




  • wężowa pietruszka to dziwna roślina. Wygląda trochę jak rzepak a rzodkiewki rosną na łodyżkach a nie pod ziemią. Absolutnie nie przypomina tego, co znacie pod nazwą „rzodkiewka” ale smakuje jak ona. Takie zaskoczenie. I jest zielona.

Pewnie nie kupicie jej w sklepie ale można ją sobie wyhodować z nasion. Skoro zdobyła ją moja teściowa, to każdy może.
Tym oto sposobem wróciłam do węża.
Oto "mój"zaskroniec w całej okazałości.


Smacznego

sobota, 11 lipca 2015

Gdzie jest ziemia obiecana czyli letnie ciasto z kremem waniliowym i wiśniami
























Jakie piękne słońce świeci. Jakie piękne 14 stopni pokazuje termometr. Tydzień temu przemilczałam upały ale koniec tego dobrego. Jak dziesiątego lipca może być siedem stopni o poranku?
Już wolę milczeć o upałach niż z przerażeniem szukać szalika w lipcu.

Zagrzebałam się w mapach. Czas rozpracować trasę wycieczkową, zaplanowaną na koniec miesiąca.
Z grubsza wiem dokąd jadę i jakie chcę miejsca odwiedzić, jednak pomiędzy Białowieżą i Lublinem jest jakieś 240 km i pewnie niejedno do obejrzenia.
Jak mało człowiek wie o tym, co za miedzą.
Jeździłam oglądać jakieś stare kamienie na krańcu świata a nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby pojechać w Polskę. A może to tak działa? Żeby zatęsknić za tym, co mamy na wyciągnięcie ręki, trzeba spojrzeć na to z daleka?
Ktoś kiedyś powiedział, że ziemia obiecana jest zawsze po drugiej stronie pustyni.

Tym razem padło na Ścianę Wschodnią. Dla mnie to egzotyka porównywalna do wycieczki na Islandię.

Ludzie wymieniają się planami wakacyjnymi. Ci jadą na Sardynię, inni do Turcji, kolejni planują włóczęgę po Chorwacji. Na szczęście wszyscy nasi znajomi wykazali się zdrowym rozsądkiem i ani im w głowach Tunezje i Egipty. Nawet nasza zagorzała fanka egipskich plaż, słodka Agnieszka, w tym roku powiedziała „nie” faraonom. Mądra dziewczyna.
Jak co roku, część naszych znajomych martwi się pogodą nad Bałtykiem. Jeśli macie skłonności do hazardu, to możecie próbować obstawiać ilość ciepłych dni w lipcu nad morzem.
Wiecie, że w Toskanii można znaleźć agroturismo w cenie porównywalnej do kwatery w Jastarni?

Pewnie większość ma już bardzo sprecyzowane plany na spędzenie urlopu. Może ktoś się wybiera pod koniec miesiąca do Białowieży? Może spotkam po drodze kogoś znajomego? Lub może ktoś ma w planach Roztocze?
Moja wędrówka będzie nieco chaotyczna i dyktowana oczami. Jedziemy gdzie oczy poniosą.
Tak jeszcze nie podróżowałam ale jestem przekonana, że będzie niecodziennie.
Na razie jednak studiuję mapy, bo spontan spontanem, ale mapę mieć trzeba.

Na mroźną lipcową sobotę mam ciasto obłędnie letnie. Wiśnie teraz smakują niezależnie od słupka rtęci. Są soczyste i aromatyczne. Kilogram mieszka już w słoiku razem ze spirytusem .
Te co zostały na drzewku, wykorzystałam do ciasta.
Zapraszam




Kruche ciasto z kremem waniliowym i frużeliną wiśniową

ciasto:
2 szklanki pszennej mąki
1/4 kostki masła
2 łyżki smalcu
1 żółtko
1 łyżka cukru pudru
3 łyżki lodowatej wody
szczypta soli

Szybciutko siekamy składniki. Potem jeszcze szybciej zagniatamy składniki i formujemy kulę. Przekładamy ciasto do folii, rozpłaszczamy dłonią (łatwiej się potem rozwałkuje) i wkładamy do lodówki na minimum godzinę.

W czasie kiedy ciasto się chłodzi, przygotowujemy krem waniliowy.

krem waniliowy:
pół litra mleka
1 laska wanilii
5 żółtek
1/4 szklanki drobnego cukru
2 łyżki (płaskie) mąki pszennej
1,5 łyżki mąki kukurydzianej

Żółtka ucieramy z cukrem na jasną masę a potem mieszamy z mąkami. Mleko zagotowujemy i powoli wlewamy do masy jajecznej. Mieszamy i stawiamy na malutkim ogniu. Mieszamy aż masa zacznie się gotować (delikatnie). Gotujemy jeszcze minutę ciągle mieszając.
Zdejmujemy garnek z pieca i przykrywamy krem folią spożywczą by nie zrobił się kożuch. Lekko studzimy.
Wyjmujemy spód ciasta z lodówki i wylewamy na niego krem waniliowy.
Studzimy ciasto i na masę waniliową wykładamy frużelinę wiśniową.

frużelina wiśniowa:
2 szklanki wydrylowanych wiśni
pół szklanki cukru
1,5 łyżeczki żelatyny
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej

Wiśnie zasypujemy cukrem i zostawiamy na kwadrans. Po kwadransie zagotowujemy je na małym ogniu. W szklance mieszamy odrobinę wody z mąką ziemniaczaną i wlewamy do gotujących się wiśni. Mieszamy by masa zgęstniała i po jej zagotowaniu zdejmujemy z pieca. Do gorącej masy wlewamy rozpuszczoną żelatynę i dokładnie mieszamy.
Studzimy frużelinę ( może być ciepła ale nie gorąca) i wylewamy na krem waniliowy.

Komu mało atrakcji może każdą porcję udekorować łyżką bitej śmietany.
Ale pycha!






















Smacznego

czwartek, 9 lipca 2015

Czytając cudze listy czyli bób w wersji zapiekanej

























Lada moment lipiec osiągnie swoja połowę. Lato niby jest ale niezbyt zdecydowane. Zostać czy nie? Odpalić upały na dłużej czy może schłodzić aurę jak dobre białe wino?
Do niczego nie wolno się przywiązywać, bo pogoda jest równie niestała w uczuciach jak nastolatka.
Wakacje mają jedną (ale nie jedyną ) zaletę. Czytanie.
I nie jest ono szczególnie związane z pogodą. Kiedy leje czytanie jest oczywiste. Kiedy świeci słońce nic nie stoi na przeszkodzie by na leżak zabrać dobrą książkę.
Najfajniejsze są te, na które nie mogę się doczekać cały dzień. Te, które czytając, niechętnie odkładam.
Dziś rano wróciłam do książki, którą odłożyłam kilka dni temu. I z przerażeniem zauważyłam, że zakładka jest włożona dużo dalej niż się spodziewałam.
Są takie książki, do których tęsknię zanim je jeszcze skończę. Czytając martwię się, że już niedługo książka się skończy. I będę za nią tęsknić.
Kiedy trafiam na taki egzemplarz, czytam zachłannie aż nie zdaję sobie sprawy, że im szybciej czytam, tym prędzej skończę. Niedobrze!
Nie chcę szybko dojść do ostatniej strony. Chcę czytać jak najdłużej. Najlepiej od początku. Lecz czytanie od początku nie ma niestety posmaku „pierwszego razu”.
Do skończenia książki, o której wspomniałam zostały mi (słownie) 4 strony.
Kiedy przeczytałam pierwsze cztery, gorączkowo zaczęłam się zastanawiać komu dam tę książkę w prezencie. Najlepiej wszystkim moim znajomym. Obiecałam sobie, że będę czytać powoli. Porcjami.
Konstrukcja tej książki wręcz nakłania do takiego czytania. Po fragmencie. Ta książka to „Listy niezapomniane” Shaun'a Ushera.
Zapomnijcie o tajemnicy korespondencji. Zresztą, żadnych tu tajemnic autor tego zbioru nie naruszył.
Idea powstania „Listów” jest tak prosta, że aż dziwne, że nikt wcześniej na nią nie wpadł.
Listy kiedyś pisali wszyscy. Dla tych co to tylko maile i sms-y, wyjaśnienie: list to kawałek kartki, na którym jedna osoba pisze do drugiej osoby na tematy absolutnie dowolne. Kiedyś mówiło się, że przelewa się myśli na papier.
Na listy się czekało dłużej niż na sms-a.
Staroświeckie listy rzadko się wyrzucało, a po latach przewiązywało wstążką i chowało do szuflady.
W „Listach niezapomnianych” jest wszystko co literatura może zaoferować: romans, science fiction, dramat, komedia, kryminał, horror i poezja.
Wywołuje wszystkie uczucia towarzyszące czytaniu dobrej literatury. Tylko tutaj nie trzeba sięgnąć po kolejną książkę, by znaleźć się w innym świecie. Tutaj wystarczy przewrócić stronę i zacząć czytać kolejny list.
Nie mogłam się powstrzymać przed czytaniem jej na głos. To ten rodzaj książki, którą chce się wynieść z domu i podstawiać pod nos każdemu po drodze:
chcesz posłuchać?”
nie chcesz?”
to posłuchaj”...
Uwielbiam takie książki. I z ogromnym żalem patrzę za okno. Leje i wiem co zrobię z resztą popołudnia. Skończę „Listy” a potem będę się martwić, że to stało się znów za szybko.

Listy” zaczynają się kulinarnie. Pierwszy z nich to list Królowej Elżbiety do prezydenta Roosevelta z przepisem na ciasteczka.
Nie zniechęcajcie się sielankowym wstępem. Potem, dla równowagi, znajdziecie utrzymany również w  kulinarnym stylu list od Kuby Rozpruwacza. Udane połączenie, prawda?

Moja kulinarna propozycja to ani ciastka (choć przepis Królowej wykorzystam na pewno) ani danie mięsne.
W lipcu oprócz wakacji panuje bób i to on będzie dziś podstawą gotowania.






















Bobowe kuku wg Yotama Ottolenghi
(naczynie na zdjęciu ma średnicę 18 cm)

1 szklanka ugotowanego i obranego z łupinek bobu
2 łyżki suszonych owoców berberysu (zastąpiłam je suszonymi morelami ale można użyć suszonych wiśni)
3 łyżki kremówki
szczypta szafranu
2 łyżki wody
1 łyżeczka cukru
1 cebula
2 ząbki czosnku
3 jajka
1 łyżka mąki pszennej
ćwierć łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta chilli
1 łyżka suszonej mięty
1 łyżka świeżej mięty
olej do smażenia
sól, pieprz

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Wkładamy do niego naczynie żaroodporne, w którym będziemy piec danie.

Zaczynamy od namoczenia w kremówce szafranu. Kremówkę wlewamy do rondelka, dorzucamy szafran i zagotowujemy. Odstawiamy do wystygnięcia.

Na małą patelnię wlewamy wodę i sypiemy cukier. Zagotowujemy i gotujemy kilka minut. Niech się część wody odparuje. Kroimy na kawałki morele i wrzucamy do syropu cukrowego. Gotujemy minutę i zdejmujemy z ognia. Studzimy.

Na oliwie podsmażamy pokrojoną cebulę i czosnek. Dodajemy ugotowany bób i smażymy minutę. Zdejmujemy z pieca i studzimy.

Do szafranowej kremówki wbijamy jajka i mieszamy. Wsypujemy mąkę z proszkiem i znów mieszamy. Dodajemy chilli, obie mięty oraz sól i pieprz.
Łączymy z bobem i cebulą.

Wracamy do włożonego do piekarnika naczynia.
Wyjmujemy je ostrożnie z piekarnika i wlewamy łyżkę oliwy. Wkładamy ponownie do piekarnika. Bądźcie bardzo ostrożni. Wszystko jest bardzo gorące.
Do gorącego naczynia wlewamy bób z masą jajeczną. Na górze rozkładamy kawałki moreli.
Przykrywamy wierzch folią aluminiową i pieczemy 10 minut. Potem zdejmujemy folię i dopiekamy jeszcze 15 minut.

Danie jest spektakularne i pyszne. Do niego wspaniale smakuje sałatka z ogórka, ale o niej kiedy indziej.
Korzystajcie z bobu, za chwilę straci swoją niewinną zieloność i stanie się smutno żółty. Ja przygotowałam jeszcze dla was pierogi z bobem. Będą już wkrótce.

Na razie się żegnam i wracam do listów.





Smacznego

piątek, 3 lipca 2015

Kluczowe słowo "woda" i kruche ciasto na oliwie z kremem kokosowym i truskawkami w żelu



Ani słowa o upałach. Bardzo współczuję mieszkańcom Wrocławia bo oni dziś nie będą mieli lekko. I jutro, i pojutrze chyba też.
Cała reszta narodu musi sobie radzić jak umie. Basen, kąpielisko, jeziorko, morze, a w ostateczności prysznic lub fontanna.
Gorzej jeśli w kranie sucho.
Z węża w ogrodzie woda nie leci tylko pełznie. Wąż ma pod górkę i to pewnie też nie ułatwia sprawy. A pomidorki i ogórki pić muszą.
Uzbrojona w cierpliwość i kapelusz poszłam sączyć wodę do beczki. Na wieczór będzie jak znalazł. Pomidorki się ucieszą. Nie tylko pomidorki.
Rano obserwuję całe stada ptaszków, przepychających się nad beczką. Położyłam w poprzek deskę i mam teraz pewność, że żaden nieostrożny skrzydlaty nie utonie.
Pamiętajcie, żeby w te upały wystawić pojemnik z wodą. Ale pamiętajcie też, żeby ptaki miały na co się wspiąć w przypadku wypadku. Krawędzie beczek czy garnków potrafią być dla nich pułapką.
Powoli na wieś naszą zjeżdżają miastowi. Wszyscy się śpieszą. I ci w samochodach, i ci na rowerach, i ci na quadach, i ci pieszo. Po co? Przecież weekend się zaczął.
Wszyscy, bez wyjątku są w naszym zakątku zabłąkani. Nasza droga prowadzi donikąd. A turyści pędzą i pędzą by po 30 metrach dowiedzieć się, że dalej to już tylko ekstrema. Wracają potem jak niepyszni, bo przecież nawet dzień dobry nie powiedzą. Co bardziej zdesperowani robią zwrot w prawo i brną w chaszcze. Krzyż im na drogę i mur z tarniny.
Ludzie dziwni są. Nieuprzejmi, naburmuszeni. A przecież jest weekend, świeci słońce, ptaszęta śpiewają, problemy greckie ich nie dotyczą. Może oni wszyscy z miasta bez wody przyjechali i błądzą w poszukiwaniu studni?
Niektórzy rozłożą grille na polanach i jutro rano w trawie oprócz rosy będą błyszczały puste butelki i folia aluminiowa.
Oj, marudzę. Czas spojrzeć na świat nieco przychylniej. Dla mnie też zaczął się weekend, słońce świeci, ptaszki śpiewają. No i mam wodę. Może nieco ciurkającą i leniwą, ale mam.

Na grządkach reszta truskawek jest słodka jak miód i z żalem godzę się z faktem, że ich czas minął.
Na pożegnanie błysną jeszcze w ostatniej tarcie i ustąpią miejsca wiśniom i porzeczkom.



Tarta z kokosowym kremem i truskawkami w żelu
dla formy o średnicy 25 cm

kruche ciasto z oliwą

75 ml oliwy extra vergin
350 g mąki
150 g cukru
3 jajka
pół łyżeczki proszku do pieczenia
skórka z jednej cytryny

Wszystko razem zagniatamy w zgrabną kulę. Potem rozwałkowujemy i wykładamy formę do tart. Nie musimy ciasta schładzać jak w przypadku tart z użyciem zimnego masła.
Formę z ciastem wkładamy do rozgrzanego do 180 stopni na 30 minut.
Upieczoną tartę zostawiamy do wystygnięcia.

Krem kokosowy

1 puszka mleczka kokosowego
250 g mascarpone
2 łyżki likieru Malibu
3 łyżki drobnego cukru
Wszystkie składniki kremu muszą być schłodzone.
Ubijamy mascarpone z cukrem i dodajemy śmietankę kokosową*.
Ubijamy jeszcze chwilkę i dolewamy Malibu

*Kiedy otworzymy puszkę mleczka, wyjmujemy tylko gęstą warstwę. To co płynne używamy np. do drinka. 

Wykładamy krem na tartę i wkładamy do lodówki.

Truskawki w żelu

miseczka truskawek (chyba więcej niż pół kilograma)
3 łyżki cukru
pół opakowania żelfixu 3:1
Umyte truskawki zasypujemy cukrem i żelfixem. Zostawiamy na 10 minut po czym delikatnie zagotowujemy. Tylko zagotowujemy, nie gotujemy. Chcemy, żeby truskawki wyglądały jak truskawki a nie jak miazga.
Studzimy lekko truskawki i nie całkiem zimne wykładamy na krem kokosowy.
Znów wkładamy ciasto do lodówki na godzinkę.




Pycha nie tylko na upalną sobotę.
Smacznego i kranów pełnych wody



czwartek, 2 lipca 2015

Jak przeżyć upały i nie zwariować czyli paneer



























Najczęstszy temat rozmów od wczoraj to jak długo utrzyma się lato.
Wierzę, że to znaczy, iż większych problemów nie mamy. Kłopoty greckie mogą nas zainteresować tylko w przypadku wykupionych w marcu wakacji na Korfu.
Wyścig rozgrywający się między autobusem a pendolino również rozgrzewa tylko dziennikarzy i tych, którzy zamiast szpiku kostnego mają płynną politykę.
Ktoś tam pochylił się nad prawie 40% maturzystów, którzy biedni polegli z matematyki. Ale nawet ten temat zaistniał jakoś tak blado i nie przekonywająco, bo przecież Czesi mają gorzej.
Dyżurnego wakacyjnego Potwora w żadnym jeziorze jeszcze nikt nie nakrył a meszki i komary póki co, nie zorientowały się, że świeże, turystyczne mięsko przyjechało.
Czym się więc tu podniecać?
Upały nadciągają! Zabójcze, mordercze, nieludzkie!- Grzmią w prasie.
Szykujmy się na najgorsze – ostrzegają w prognozach pogody, jakby lato w tym roku przyszło w styczniu.
Lipiec jest, to musi być ciepło
Może niektórzy nie pamiętają ale w zeszłym roku o tej porze też było lato. Co dziwniejsze, dwa lata temu również. ,
Nic tak nie nakręca kontaktów towarzyskich jak słupek rtęci. Na przystanku o pogodzie, w biurze o temperaturach i tych biednych Francuzach. Na urodzinach u cioci o skutecznych sposobach walki z upałem.
Trawestując wyświechtany do znudzenia cytat pewnego amerykańskiego prezydenta trudno zrozumieć dlaczego coś, na co mamy tak mały wpływ, zajmuje nam tak dużo czasu w dyskusjach?

I tylko nad tymi co udają Greka nikt się nie pochyla, bo nad grecką tragedią „sza”.

Włączając się aktywnie w wymyślanie skutecznych sposobów na przeżycie tych obiecanych trzech gorących dni ( na razie mam ubrany sweter) polecam waszej uwadze serwatkę.
Nic tak skutecznie nie gasi pragnienia. Może nie wygląda jak ósmy cud świata ale po pierwsze: dobrze smakuje, po drugie: gasi pragnienie, po trzecie: jest skarbnicą samych mineralnych dobroci i zrobi z nas piękność skończoną (bez względu na to czy ją wypijemy, czy się w niej wykąpiemy), po czwarte: po wypiciu możemy się cieszyć jej skutkiem ubocznym czyli paneerem lub twarogiem.

Sama nie wiem co tu jest produktem ubocznym. Czy twaróg a serwatka jest gwiazdą? Czy serwatka to numer jeden a twaróg powstaje przy okazji?
Obie rzeczy są świetne. I leżą w zasięgu naszych umiejętności.
Mam kłopot z paneerem, bo nijak nie widzę różnicy między nim a naszym poczciwym twarogiem. Jakie to jednak ma znaczenie? Jak zwał tak zwał, byle by było pyszne.




Paneer 
1,5 litra mleka pełnotłustego (zaprzyjaźniona krowa mile widziana lub mleko z "automatu" czy "mlecznej budki", minimum 4% tłuszczu)
sok z połowy cytryny 

Twaróg
1,5 litra mleka pełnotłustego (patrz wyżej)
sok z połowy cytryny 

Zarówno w przypadku egzotycznym jak swojskim mleko wlewamy do garnka z grubym dnem. Zagotowujemy i wyłączamy ogień. Wlewamy sok z cytryny i zostawiamy w spokoju przez 2 minuty. Potem, w momencie kiedy zaczyna oddzielać się serwatka, delikatnie mieszamy.
Pozwalamy wystygnąć. W tym czasie w garnku powinny oddzielić się od siebie serwatka i skrzepy twarogu.
Przygotowujemy czystą gazę lub lnianą ściereczkę i kładziemy ją na sito. Wlewamy zawartość garnka. Twaróg zostaje na gazie a serwatka wpływa do garnka pod sitem. Mamy dwie pyszne potrawy.
Lekko odciskamy ser w ściereczce. Jeżeli chcemy użyć ozdobników w postaci ziół, płatków chili czy ziaren kuminu, to teraz jest ten moment. Zawijamy ser w zgrabny tobołek i zostawiamy do odsączenia na 15 minut.
Potem nie wyjmując sera z tobołka formujemy krążek. Kładziemy go na deseczce i przyciskamy czyś ciężkim np. słoikiem ogórków.
Zostawiamy go tak na godzinę a potem robimy z nim co dusze zapragnie.

Dodatek świeżych owoców w wersji twarogowej jest mile widziany.
W odsłonie indyjskiej czyli paneeru, sos kremowo pomidorowy z jego dodatkiem i naany są obiadem doskonałym.
Wybór należy do was.
Smacznego i wypatrujcie upałów ze szklanką zimnej serwatki.




Aha, zapomniałam napisać, że mój ser jest z trybulą.
Smacznego