czwartek, 16 lipca 2015

Kawa, wąż i pieczona ciecierzyca czyli zawsze można się czegoś dowiedzieć

























Dziś był dzień odkryć.
Po pierwsze kawa. 
Odkryciem było to, że jest co najmniej 21 powodów by pić kawę.
Czasami warto jest kupić gazetę, bo można się czegoś nowego dowiedzieć. Tak było w przypadku kawy.
Jest odchudzająca, działa przeciw depresyjnie, chroni przed Parkinsonem, Alzheimerem, cukrzycą, nowotworami, poprawia humor i pomaga w walce z zakwasami. Jeśli chcecie poznać szczegóły, poszukajcie środowej Wyborczej.
Najbardziej rewolucyjne było to, że nie podnosi ciśnienia. A całe życie straszono mnie, że po trzeciej kawie zejdę na zawał.
Zawsze zastanawiało mnie jak w świetle groźby wyginięcia, mają się do tej teorii Włosi.
Na szczęście, wszystkie wywrotowe tezy (szczególnie te dotyczące jedzenia) mają swoje wzloty i upadki. To, co było śmiertelnie niebezpieczne dekadę temu, dzisiaj jest wręcz niezbędne do życia.
Jak zwykle umiar i dystans są bardzo pożądane.

Obracając się w tematach zbliżonych do stołu, doszłam do odkrycia numer dwa. To pieczona ciecierzyca.
Ciecierzyca we wszystkich swoich wcieleniach jest super. Za hummus oddałabym wszystkie lody świata. Jednak czasami dobrze jest odkryć, przy cudzej pomocy, inną twarz czegoś, dobrze znanego.
Przygotowując dziś jagnięce kotlety, szukałam dodatku, który byłby odpowiednim uzupełnieniem obiadu.
I znalazłam. W książce „Jerusalem” Yotam'a Ottolenghi.
Nie będę opisywać doznań, bo każdy może je zafundować w 10 minut. Powiem tylko, że warto. na dowód podaję szczegóły niżej.

Trzecie odkrycie jest raczej odległe od stołu, choć są tacy, którzy powiedzieliby co innego.
Dawno naszego domu pod lasem nie odwiedził żaden egzotyczny gość. Mówiąc egzotyczny mam na myśli „egzotyczny” dla mnie.
Dziś odkryłam pod schodami, na środku ścieżki węża. Dużego, błyszczącego, zwiniętego jak strażacka sikawka, węża. Jeden z kotów był nim żywo zainteresowany. Nawet łapą go trącał.
Wąż odstawił numer z gatunku: jestem martwy i nawet śmierdzę.
Łopata, wielka pokrywka na garnek do weków i duża dawka optymizmu były moim orężem. Wąż został załadowany na łopatę i wyniesiony w zarośla. Leżał jak zdechła dętka i trochę się martwiłam czy scenka, którą odstawił przed domem nie była jednak rzeczywistością.
Kiedy wróciłam po dziesięciu minutach okazało się, że zaskroniec grą aktorską zawstydziłby niejedną gwiazdę. Nie było po nim śladu.
A ja nabyłam wiedzy o zaskrońcach. Krótko mówiąc dzień miałam bardzo pouczający. Niech mi nikt nie mówi, że wakacje są nudne.

Teraz wróćmy do odkrycie numer dwa, do pieczonej ciecierzycy.
Do jagnięcych kotletów ugotowałam też kaszę pęczak. Wszystko razem było fantastyczne.























Pieczona ciecierzyca z dodatkami:

puszka ciecierzycy (wiem, że jestem leniem, ale nie miałam czasu na nocne moczenie)
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka ziela angielskiego
pół łyżeczki kardamonu
pół łyżeczki soli
oliwa do smażenia

1 ogórek
1 pomidor,
1 mała cebula
1 mała czerwona papryczka (jeśli lubicie ostrości, to użyjcie chilli)
garść wężowej rzodkiewki* (lub z 6 zwykłych rzodkiewek)
1 łyżka posiekanej zielonej kolendry
1 łyżka posiekanej pietruszki

sos:
skórka starta z jednej cytryny
1 ząbek czosnku
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy z oliwek
sól do smaku

Mielimy w młynku lub ścieramy w moździerzu kumin, kardamon, ziele i sól. Dobrze odsączoną ciecierzycę posypujemy zmielonymi przyprawami i dokładnie mieszamy.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy ciecierzycę. Przez dwie, trzy minuty smażymy na mocnym ogniu, podrzucając ją by równo się opiekła.
Zdejmujemy patelnię z ognia i lekko studzimy.
W tym czasie przygotowujemy resztę dania.
Kroimy w kostkę ogórek, pomidor, rzodkiewki, cebulę i papryczkę. Dorzucamy kolendrę i pietruszkę. Mieszamy.
W słoiczku mieszamy składniki sosu (czosnek powinien być zmiażdżony) i wlewamy do warzyw.

Podajemy na jednym talerzu z pieczoną ciecierzycą. Kto lubi, może postawić obok miseczkę z gęstym jogurtem.




  • wężowa pietruszka to dziwna roślina. Wygląda trochę jak rzepak a rzodkiewki rosną na łodyżkach a nie pod ziemią. Absolutnie nie przypomina tego, co znacie pod nazwą „rzodkiewka” ale smakuje jak ona. Takie zaskoczenie. I jest zielona.

Pewnie nie kupicie jej w sklepie ale można ją sobie wyhodować z nasion. Skoro zdobyła ją moja teściowa, to każdy może.
Tym oto sposobem wróciłam do węża.
Oto "mój"zaskroniec w całej okazałości.


Smacznego

2 komentarze:

  1. Oj, jaka bestia egzotyczna. Ciecierzyca jest zdecydowanie mniej egzotyczna i przy niej chyba pozostane.

    OdpowiedzUsuń
  2. O mamuniu! Jakbym takiego wielkoluda zobaczyła w ogrodzie, to uciekałabym gdzie pieprz rośnie! Podziwiam, że załadowałaś go na łopatę :)
    A pieczoną ciecierzycę uwielbiam, ideał po prostu :)

    OdpowiedzUsuń