sobota, 27 czerwca 2015

Czy Obcy lubią drożdżowe okruszki czyli cynamonowy warkocz z rodzynkami

Czy koty jedzą czereśnie? A morele? A może jedzą pomidory? Czy ktoś widział kota jedzącego z apetytem grejpfruta?
Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Chyba, że są to kocie upodobania.
Nasze koty jedzą swoje kocie puszki. Nie pogardzą świeżym mięskiem a czasem nawet same coś upolują.
Są jednak rzeczy, które muszę mieć na oku, bo koty tylko czyhają by się na nie połakomić. Na przykłada morele. Kot wgryzający się w mechaty owoc jest dość ciekawym zjawiskiem. Pomidora sama nie zje ale już rozkrojony na kawałki znika w tempie ekspresowym.
Oto scenka dziejąca się teraz.
Siedzę przed komputerem a za ekranem siedzi „Kota”. Przy prawej ręce postawiłam sobie miseczkę z czereśniami. „Kota” siedzi jak skamieniała i patrzy we mnie hipnotyzującym wzrokiem.
Siedzę i rozczulam się, że taka ta „Kota” wpatrzona we mnie z miłością.
Tylko dlaczego z taką uwagą śledzi każdy mój ruch z miseczki do ust? Jedna czereśnia, „Kota” ani drgnie. Druga czereśnia...czy mi się wydaje, czy „Kota” podsunęła się bliżej?
Kolejna czereśnia ...i już jestem pewna, że towarzystwo „Koty” zawdzięczam owszem głębokiemu uczucie, ale na pewno nie do mnie.
Spróbujmy
- Czy ty masz ochotę na czereśnie?
- Jak najbardziej - odpowiada mi wzrok mojej pieszczoszki – tylko ty człowieku, wolno myślący jesteś.
Podzieliłam się jedną czereśnią i uznałam, że wystarczy eksperymentów. Przecież koty nie jedzą czereśni! Moreli i pomidorów też nie. W takim razie czy moja „Kota” to kot?
Zastanówmy się. Temperaturę lubi bliską wrzenia. Kleszcze ani inne paskudztwa się jej nie imają.
Patrzy czasami tak, że aż ciarki przechodzą. I jada dziwne rzeczy. Mało kocie.
Może to nie „Kota” tylko „alien”?
Nawet jeżeli, to takich puchatych obcych mogłabym mieć więcej.
Pan Kot moreli i cytrusów nie lubi ale ciastka i owszem.
Zostawienie tortu jest proszeniem się o kłopoty.
Jednak nic go tak nie rusza jak ciasto drożdżowe. Warkot pełen zadowolenia, dochodzący z gardła Pana Kota przy zjadaniu drożdżowych okruszków słyszalny jest w każdej okolicznej mysiej dziurze.
Tak, koty to jednak Obcy.

Warkocz cynamonowy najpierw wzbudził mój zachwyt w jednym z ostatnich numerów Delicious. Potem oszalał na jego punkcie Pan Kot a następnie w jego pachnące cynamonem sidła wpadł MMŻ.
Podział był taki: ja upiekłam, MMŻ zjadł a Kot dostał okruszki.





Cynamonowy warkocz z rodzynkami

ciasto drożdżowe
500 g mąki pszennej
7 g suszonych drożdży
pół łyżeczki soli
1 łyżka cukru
1 jajko
230 ml mleka

oraz:
1/4 szklanki brązowego cukru
1 łyżka cynamonu
125 g masła
pół szklanki rodzynków

Ciasto drożdżowe z tego przepisu, w zależności od dodanych składników, może być na słodko lub słono. Ważna jest podstawa.

Do miski przesiewamy mąkę z drożdżami i cukrem.
Mleko podgrzewamy z solą do temperatury letniej.
Mleko mieszamy z rozmąconym jajkiem. Powoli wlewamy mleko do maki i wyrabiamy mikserem (lub brudzimy sobie rączki z braku miksera).
Wyrabiamy ciasto aż do uzyskania gładkiej, sprężystej kuli (czyli około 10 minut). Będzie się nieco kleiła ale posypanie rąk mąką skutecznie załatwi sprawę.
Przekładamy kulę ciasta do natłuszczonej miski i przykrywamy folią. Pozwalamy ciastu podwoić objętość co zajmie mu około godziny.
Do rondelka wkładamy masło. Podgrzewamy masło i wsypujemy cynamon i cukier. Mieszamy i odstawiamy do wystygnięcia.

Wyrośnięte ciasto przekładamy na posypany mąką stół lub stolnicę i rozwałkowujemy na grubość 1 cm. Smarujemy rozwałkowane ciasto masłem z cynamonem (wcześniej odlewamy 3 łyżki mieszanki cynamonowej do posmarowania góry ciasta) i posypujemy rodzynkami.

Teraz następuje pierwszy trudniejszy moment, bo trzeba ciasto zwinąć jak roladę. Robimy to ostrożnie, by ciasto się nie rozerwało i rodzynki nie powypadały.
Zawinięte ciasto lekko rozpłaszczamy rękę. Ważne by miało teraz szerokość 8-10 cm. Jego długość zależy od tego jak długą roladę zwinęliście.
Czas na drugi trudny krok czyli krojenie ciasta.
Wiecie jak wygląda warkocz przed zapleceniem? Składa się z trzech długich pasków.
I tak musimy pokroić spłaszczoną roladę.
Nie nacinamy od końca. Zostawiamy kilka centymetrów, bo one będą trzymały ciasto w całości.
I zaplatamy. Nie przejmujcie się kilkoma rodzynkami, które wam się wymknęły.
Ja musiałam swój warkocz podzielić po zapleceniu na pół, bo w wersji całościowej nie zmieściłby się w piekarniku.
Końcówkę warkocza podwijamy pod spód i delikatnie przekładamy ciasto na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia.
Smarujemy warkocz resztą masła z cynamonem, przykrywamy folią i odstawiamy na 45 minut by znów nieco podrósł.
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Podrośnięty warkocz pieczemy 30-35 minut . Jeżeli nabiera zbyt szybko brązowego koloru, przykrywamy go folią aluminiową.
Upieczony warkocz studzimy na kratce a potem zajadamy na podwieczorek.


Smacznego  

środa, 24 czerwca 2015

Wyleniały lew i tunezyjski brik z jajkiem


Życzenia czasami się spełniają.
Kiedyś, dawno temu zimowe ferie spędzałyśmy w Tunezji. Było rewelacyjnie. Większość czasu spędzałyśmy w autobusie a to jadąc na spotkanie z pająkami w jakiejś odległej oazie, a to mknęłyśmy na spotkanie z scenerią z Gwiezdnych Wojen, a to ruszałyśmy w środku nocy by przywitać na pustyni słońce.
Najlepiej z tej wycieczki zapamiętałam obicie fotela przede mną. Było niebieskie w różowy wzorek.
Pamiętam też różowe kamienie koloseum w El Dżem, kiedy oświetliło je wschodzące słońce.
Film, nakręcony wówczas (to były czasu VHS-ów) pokazuje również jaką nonszalancją się wtedy odznaczałam, by nie powiedzieć głupotą. Dziecku młodszemu pozwoliłam jakieś włochate ośmionogie paskudztwo wielkości kota wziąć do ręki.
Szczytem były kadry przedstawiające leniwie zbliżającego się do operatora (czyli mnie) lwa. Rzecz miała miejsce w klatce. Tak, tak, dobrze mówię. Zarówno lew jak i ja znajdowaliśmy się w klatce. Jednej. Mgliście pamiętam, że klatka zamykała się na skobelek...i ja ten skobelek wyjęłam. Po to, by zrobić dobre zdjęcia. No, cóż, głupota ludzka jest bezbrzeżna.
Pamiętam również, że MMŻ, który odbierał nas z lotniska marudził, bo przepadł mu w Spodku koncert Genesis. A droga z Warszawy była jednym wielkim lodowiskiem.
Od tego wyjazdu minęło dobrych kilkanaście lat. Cała masa faktów wyparowała z mojej pamięci. Zdjęcia pokazują, że zazwyczaj było chłodno a basen przy hotelowy był dla nas raczej dekoracją.
Dzieci na igraszki w wodzie nie miały czasu, bo targałam je we wszystkie możliwe tunezyjskie strony.
Jednak jedno wspomnienie ciągle do mnie wracało. Wracało z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że mnie oczarowało. Po drugie dlatego, że było zagadką.
Sprawa dotyczyła stołu. Na której z wycieczek zabrano nas na kolację, gdzie na talerzach pojawiło się to coś.
Ni to pieróg, ni to naleśnik, złożony jak harcerska chusta. Było chrupiące i delikatne jak muślin.
Po wbiciu widelca, okazało się, że w środku jest jajko. Nie na twardo, nie sadzone. Płynne.
Odleciałam. Chciałam wiedzieć już, natychmiast, jak to jest zrobione.
Niestety moja ciekawość została wystawiona na wieloletnią próbę.
Pierwsze samodzielne podejścia do odtworzenia smakołyku pokazałam tutaj. Jednak ciasto francuskie nie spełniło moich oczekiwań. Potem eksperymentowałam z filo. Było lepiej...ale daleko do ideału.
Aż do dnia, kiedy znalazłam w sklepie osiedlowym (!!!!) ciasto brik.
Wyobrażacie sobie?
Trzymałam w ręce opakowanie ciasta i sama sobie zadawałam pytanie, gdzie tu jest zasadzka.
Nie można od tak sobie, wejść do sklepu i kupić coś, co latami śniło się po nocach.
Przyniosłam skarb do domu i Wielki Dzień nadszedł.
Zrobiłam tunezyjskiego brika z płynnym jajkiem w środku.
Już dawno nie byłam tak zachwycona swoim talerzem.
Nie mówcie, że nie warto czekać.
W przypadku brika, na pewno warto.
Jedząc brika, wyjęłam album ze zdjęciami z Tunezji. Lew na nich jest nieco wyleniały, oaza bardziej szara niż zielona ale pająk na dziecięcej ręce tak samo obrzydliwy jak kiedyś.
Tylko brik i wspomnienie po nim cudnie się zsynchronizowały.


Brik z jajkiem
(dla dwóch osób)

Ciasto na brik jest muślinowo cienkie ale o dziwo wytrzymałe na eksperymenty. Nie to co filo.
Druga różnica między filo a brikiem polega na tym, że filo używamy kilka arkuszy, nałożonych jeden na drugi. Aby zrobić brika z jajkiem czy tuńczykiem (bardzo popularne) wytarczy jeden arkusz.
Kruchość takiego pieroga jest zachwycająca.
Podobnie jak w przypadku ciasta filo, ciasto na brik trzymamy przykryte wilgotną ściereczką. Jeśli zostawimy je bez przykrycia, zeschnie i do niczego nie będzie się nadawać.

2 płaty ciasta na brik
2 jajka
4 ziemniaki ugotowane, drobno pokrojone
1 czerwona cebula
1 łyżka pietruszki

1 łyżka zielonej kolendry
1 łyżka zielonej cebulki
pół łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki kurkumy
szczypta soli
2 łyżki harissy
2 plastry fety

olej do smażenia

Płat ciasta brik rozkładamy na płasko. Smarujemy środek harissą.  Brzegi smarujemy płynnym masłem. Na środku formujemy z ziemniaków okrąg. Troszkę to wygląda jak mały dmuchany basenik do ogródka. Ten basenik musi utrzymać w ryzach płynne jajko.
Do środka basenika dajemy posiekaną zieleniną przyprawy i pokrojoną czerwoną cebulę. Ostrożnie wbijamy surowe jajko. Posypujemy je pokruszoną fetą i pietruszką.

Najtrudniej jest złożyć ciasto. Ja porzuciłam perfekcyjne złożenie pieroga. Poskładałam go jak naleśnik i przeniosłam na rozgrzaną patelnię.
Nie ukrywam, za pierwszym i drugim razem nie udało mi się. Coś tam dziabnęłam widelcem i jajko zamiast grzecznie siedzieć w jamce, wymknęło się spod kontroli.
Ale trzeci raz był idealny.
Warto było pielęgnować w pamięci muślinową kruchość brikowego ciasta. A tak swoją drogą, wiecie, że kruchość jest tym, co w jedzeniu lubimy najbardziej.





Smacznego chrupania  

sobota, 20 czerwca 2015

Rozmowa na dobry początek i torcik truskawkowo bzowy




Założę się, że myśli większości z nas krążą już w okolicach ciepłych plaż, górskich szlaków, wygodnego leżaka, lub zapachu lotniska.
Wakacje. Kto z nas nie lubi tego słowa? Ile w nim słońca, radości, wolności i tajemnicy.
Im mniej lat tym przyjemniejsze skojarzenia. Wiadomo. Tornistry w kąt, świadectwa do szuflady a mundurki do szafy. Gdyby jeszcze rodzice pozwolili spędzić wakacje po swojemu.
Zamiast do babci do Kopalina dali zielone światło na biwak w nieznane. Albo, żeby nie wlekli ze sobą na jakiś koszmarny turnus tylko zgodzili na autostop do Rumunii. A najlepiej, żeby rodzice na czas wakacji zniknęli. Tylko przeszkadzają w cieszeniu się wolnym czasem. Co oni mogą wiedzieć o tym jak spędzać wakacje.
Myśleliście tak choć raz w życiu?
Młodzi widzą świat inaczej. Trudno się temu dziwić. Ja widzę go przez pryzmat iluś tam nałożonych na siebie szkiełek. To tak, jakby założyć wielowarstwowe okulary, w których każda warstwa szkła jest innego koloru i jest innym życiowym doświadczeniem.
Błoga nieświadomości” ktoś kiedyś powiedział. I miał rację.
W innym razie nic nie sprawiałoby przyjemności, bo pętał by nas bezustanny strach.
Dzieci kochane, weźcie czasem pod uwagę, że rodzic też człowiek i swoje uczucia ma.
Martwi się czasem, przymyka oko często. Większość zdziwień zachowaniem tzw potomstwa tłumaczy nieśmiertelnym „kiedyś z tego wyrośnie” A wszystko dlatego, że po prostu kocha swoje dziecko.
Mama nie truj”, daj ciasto bo przy cieście łatwiej się rozmawia na trudne tematy. Może zamiast autostopu do Transylwanii zaliczymy samochodową podróż na ścianę wschodnią?
To są pierwsze oznaki kompromisu.
Takie oto hipotetyczne dialogi odbywają się bezustannie przed wakacjami.

Zanim podejmiemy decyzje czy uwięzić dziecko na obozie łowienia na muchę czy zawlec do cioci Ani na żniwa usiądźmy i pogadajmy. Rozmowa to dobry początek.
Najlepiej w towarzystwie ciasta.







Truskawkowo bzowy torcik w paski
2 blaszki o rozmiarze 28x36 cm

biszkopt:
4 jaja
4 łyżki cukru pudru
4 łyżki mąki pszennej
2 łyżki mąki ziemniaczanej

krem:
250 g mascarpone
200 ml kremówki
1 łyżka soku z cytryny
3 łyżki cukru pudru


polewa:
1,5 tabliczki białej czekolady
100 ml kremówki

Robienie ciasta zaczynamy od przygotowania polewy.
Aby ją zrobić zagotowujemy kremówkę i zdejmujemy z ognia. Połamaną czekoladę wrzucamy do kremówki. Mieszamy do rozpuszczenia się tej pierwszej.
Schłodzoną czekoladę przykrywamy folią i wstawiamy na kilka godzin do lodówki.

Upieczenie ciasta rozpoczynamy od ubicia białek. Do sztywnych białek wsypujemy po łyżce cukier i miksujemy do rozpuszczenia się cukru.
Powinniśmy mieć przed sobą błyszczącą pianę jak na bezy. Do niej dodajemy żółtka, wciąż ubijając.
Wyłączamy mikser i delikatnie łączymy pianę jajeczną z przesianymi przez sito mąkami.
Dwie blaszki 28 na 36 cm wykładamy papierem do pieczenia. Wylewamy ciasto na dwie blaszki, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Pieczemy 15 minut. Wyjmujemy gorące ciasto i kładziemy pleckami do góry (czyli papierem do góry) na ściereczkę posypaną cukrem pudrem. Delikatnie zdejmujemy papier i rolujemy ciasto razem z ściereczką jak roladę. Zostawiamy do wystygnięcia.

Chłodne ciasto odwijamy ze ściereczki i rozprostowujemy.
Smarujemy konfiturą a potem kremem.
Kroimy każdą blaszkę na trzy paski (kroimy wzdłuż dłuższego boku).
Pierwszy pasek zwijamy wokół środka jak spiralę. Następne owijamy wokół pierwszego. Krem będzie działał jak klej. Nie ma obaw by ciasto się rozpadło.
Po zawinięciu wszystkich pasków otrzymamy piękny, okrągły tort.
Wkładamy go do lodówki na godzinę.

Wyjmujemy polewę z lodówki i ubijamy krótko mikserem. Ubitym kremem czekoladowym smarujemy górę i boki ciasta. I znów schładzamy godzinę w lodówce.
Przed podaniem dekorujemy truskawkami.




Pięknie taki torcik wygląda i smakuje truskawkami i bzem.


Smacznego  

wtorek, 16 czerwca 2015

Jak u Hitchcocka i konfitura truskawkowo bzowa na osłodę.

























Dwa tygodnia temu wychodzę rano by przywitać się ze słońcem i wydaje mi się, że coś się zmieniło.
Zastygam w bezruchu i próbuję znaleźć przyczynę mojego niepokoju.
Mija chwila i już wiem.
Po pierwsze: ruch. Jest go zdecydowanie więcej niż wczoraj. Nad świeżo skoszoną łąką unosi się kilka szarych obłoczków. Raz w górę, raz w dół. Z prawa na lewo. I po skosie. Raz obłoczki maleją, za chwile rosną. I są w ciągłym ruchu.
Mam jeszcze niezbyt przytomne spojrzenie i latające po polu szare chmurki wydaja mi się częścią snu.
Zaraz, zaraz, coś tu zgrzyta. Czy chmury skrzeczą? Grzmią, burczą, mruczą, pomrukują tak. Ale skrzeczącej chmury nigdy dotąd nie spotkałam.
Nagle chmura rozpadła się na kilkadziesiąt części i już wiem, że mój spokój się skończył.
Beztroskie poranki odeszły w przeszłość.
Teraz zacznie się liczenie strat.
Nastąpiła inwazja i ja jestem w jej obliczu bezradna. Przeczesałam internet od początku do końca. Jak Chuck Norris. Na nic. Nikt nie wie jak walczyć z wrogiem.
A szpaki żarłoczne są jak szarańcza. Póki zostanie jedna nędzna wisienka na drzewie one będą siedziały, czekając aż się nieco zaróżowi.
Nie mam z nimi szans, chyba, że postanowię spać pod drzewem. Jakby tego było mało, czego nie zauważą szpaki, to dojedzą sójki.
Rada by wziąć leżak i schłodzone piwo (jak w przypadku walki z kretem) jest niezbyt trafiona. O cierpliwości i braniu na przeczekanie nie ma mowy.
W końcu dla kogo ja hoduję te czereśnie śliwki i brzoskwinie? Wygląda na to, że do słoików będę pakować owoce kupione na targu.
A chciałbym przynajmniej spróbować czereśni z własnego sadu. Niestety z szpakami pertraktować się nie da.
Nowa grządka truskawek też została zauważona. I ani się obejrzałam, po truskawkach zostały wspomnienia. Na szczęście ten kawałek podłogi jest na tyle mikroskopijny, że da się go zabezpieczyć siatką.
Może to i nędzna satysfakcja, ale nie macie pojęcia z jakim triumfem obserwuję te trzy biedne truskawki schowane za kratkami. Może i są uwięzione ale za to bezpieczne. A szpaki mogą się tylko oblizywać.
Konfitura jest z rosnącego po sąsiedzku czarnego bzu i, niestety, z nie moich truskawek.
Ale wcale nie smakuje inaczej. Smakuje bosko. Jak kwintesencja czerwca.
Robi się ją w kwadrans. Użyta do naleśników, porannej kanapki czy przełożenia ciasta jest po prostu genialna.
Spróbujcie bo wszystko trwa tylko chwilę...i truskawki, i kwitnący bez, i czerwiec.
Na szczęście szpaki są też chwilowe.



pół kg truskawek
3 łyżki cukru żelującego
2 łyżki zwykłego cukru
4 baldachimy bzu
Odcinamy nożyczkami kwiaty od łodyżek. Truskawki obieramy i kroimy na połowę.
Mieszamy owoce z cukrami i zostawiamy na 15 minut. Potem stawiamy na ogniu i gotujemy 5 minut. Dorzucamy obcięte kwiaty i gotujemy kolejne 5 minut. Zdejmujemy i wkładamy do słoików.





Następnym razem zapraszam na ciasto z konfiturą truskawkowo bzową.


Smacznego

środa, 3 czerwca 2015

Przepraszam, usterka czyli szparagi w tempurze z aioli i jajkiem w koszulce

Właściwie mogłabym zatytułować swoje kilka minionych dni jako dni ognia i wody.
Najpierw zepsuło się w łazience. Mokre nogi w czasie mycia zębów mogą być niepokojące. Z paszczy do kolan jest jednak daleko.
Najprostszym rozwiązaniem jest podłożenie miski.
Źródło przecieku nie trudno było znaleźć... to sparciała uszczelka w syfonie.
Miska załatwiła sprawę, ale po dwóch dniach zaczęła kłuć w oczy.
Można ją nawet jakiś czas ignorować a zęby myć na łonie (natury, oczywiście).
Jako, że ja dzielna kobieta jestem, położyłam się pod umywalką i zabrałam za rozkręcanie ustrojstwa. Cóż....wszystko szło nieźle. Nawet poczułam coś na kształt dumy, że niby ja, taka wszechstronna jestem... dopóki jedna śrubka nie rozbiła mojego dobrego samopoczucia. Żaden z ośmiu śrubokrętów nie dał jej rady. Reaktywowałam nawet wiertarkę! Też na nic. Śrubka jak zaklęta stała na drodze do mojego szczęścia.
Nie macie pojęcia jak trudno jest się przyznać do porażki.
Na szczęście inny kłopot sprawił, że miska zeszła na drugi plan.
Zepsuta umywalka otwierała dopiero worek z problemami.
Kolejnego dnia piec, zamiast grzecznie ogrzewać i cieszyć, postanowił przejść do funkcji „wędzenie”. Ilość dymu jaka rozpełzła się po kuchni z dwóch szczap drewna zadziwiłaby nawet kominiarza.
Naprawa pieca nie jest pracą łatwą. Najpierw potrzebna jest cierpliwość. Bo piec musi ostygnąć.
Potem trzeba się uzbroić w rękawice i z pogrzebaczem w ręce ruszyć do pracy.
Tak też zrobiłam.
Rękawice okazały się zupełnie niepotrzebne. Jedyne miejsce na mnie, w którym nie znalazłam popiołu i sadzy nie nadaje się do opisywania, bo skromność mi nie pozwala.
Włosy miałam sztywne a między zębami chrzęściło. Wydłubałam spod blach każdy okruch popiołu i odkryłam ze trzy tajemnicze komory, wypełnione po brzegi sadzą.
Wygarnęłam dodatkowo dwa wiadra tajemniczego pyłu i pełna nadziei na obiad odtrąbiłam zwycięstwo.
Przedwcześnie! Piec jak dymił tak dymi a umywalka jak przeciekała tak przecieka.
Nie dość, że nie będzie obiadu, to na dodatek jedynym sposobem by odzyskać ludzki wygląd jest prysznic.
Fachowcy, do których udało mi się dodzwonić, już zaczęli długi weekend. Empatia i chęć zarobku nie były ich motorem napędowym.
Nie mówcie mi, że ludzie szukają pracy! To praca szuka ludzi!
Na szczęście (to się nazywa optymizm) jest piękna pogoda, a obiad ugotowałam na kuchence gazowej. Trzeba było przypomnieć sobie czasy, kiedy gotowało się pod gołym niebem.
I przy tym chyba powinnam pozostać. Robić to, co umiem a to, na czym się nie znam, zostawić fachowcom. Szkoda tylko, że fachowcy do poniedziałku ogłosili wolne.



Szparagi w tempurze z jajkiem w koszulce

wiązka szparagów
garnek wrzącej lekko osolonej wody

Gotujemy szparagi trzy minuty i odsączamy.

ciasto do tempury:

100 g mąki
100 ml lodowatej wody
2 szczypty soli
olej do smażenia

Mieszamy mąkę z lodowatą wodą (to ważne by była naprawdę lodowata). Ciasto powinno mieć gęstość kwaśnej śmietany. Nie mieszamy ciasta zbyt dokładnie, grudki są dobrze widziane.
Ugotowane szparagi dobrze osuszamy i moczymy w cieście.
Rozgrzewamy olej i do gorącego oleju wkładamy szparagi. Smażymy je minutę z obu stron i wyjmujemy na papierowy ręcznik.

sos aioli:

2 ząbki czosnku
1 żółtko
120 ml oliwy z oliwek
1 łyżeczka soku z cytryny
sól, pieprz do smaku

Rozcieramy czosnek z solą. Dodajemy żółtko i dalej ucieramy. Następnie powoli wlewamy cienką strużką oliwę. Trochę to przypomina robienie majonezu. Gdy sos zgęstnieje wlewamy sok z cytryny. Doprawiamy solą i pieprzem.

jajko w koszulce:

2 jajka
woda
2 łyżki octu

Do rondla wlewamy wodę i wlewamy ocet. Zagotowujemy wodę. Musi tylko delikatnie „mrugać”.
Jajka wbijamy do miseczki (przygotowujemy po jednym jajku) i delikatnie wlewamy do rondla z wodą.
Gotujemy 3 minuty lekko zgarniając białko na żółtko. Wyjmujemy jajko kiedy całe białko jest ścięte a żółtko w środku płynne.
Delikatnie odsączamy i kładziemy na szparagach.
Polewamy wszystko sosem
Absolutna wiosenna pycha.





Smacznego i cudnego weekendu