poniedziałek, 19 marca 2012

Pieróg z fetą po spacerze. Czyli czy to już naprawdę wiosna?



Ostatnie dwa dni powinny były rozwiać wszystkie wątpliwości.  O tym jak spragnieni jesteśmy zmiany, niech świadczą tłumy spacerujące wczoraj w WPKiW w Chorzowie.  Jak okiem sięgnąć las głów.  Małe dzieci wywiezione w wózkach. Te ledwo chodzące, zaliczały pierwsze kontakty z rowerzystami, niecierpliwymi spacerowiczami  lub rozbrykanym światem zwierzęcym.  Ten zaś, poczuł wolę bożą i też dał się ponieść zapachowi wiosny. Sądząc z ilości kup pozostawionych na trawnikach, następną wizytę w parku musi poprzedzić rzęsisty deszcz. 
Słońce, ciepełko, ptaszęta śpiewają, zakochani trzymają się za ręce (i nie tylko), mamusie dumnie prezentują światu potomstwo, a starsze pokolenie okupuje ławeczki.  A to dopiero pierwsza taka niedziela. Z każdą następną ilość ludzi w parku będzie rosła proporcjonalnie do rosnącej temperatury.
Park Kultury jest najłatwiej dostępny. Bez problemu można do niego dojechać  i wszędzie z niego blisko.  Był taki czas w moim życiu, że bywałam w nim codziennie.  I przyznam szczerze, że na początku zdarzyło mi się w nim zgubić.  Bywały nawet sytuacje, kiedy odkrywałam drobne parkowe tajemnice. Rzadko włóczyłam się po nim razem z niedzielnymi tłumami. Wolałam pory wcześniejsze , kiedy spacerowicze jeszcze śpią i spotkać można było tylko takie ranne ptaszki jak ja.  Ale najbardziej lubiłam deszczowe, mokre i mgliste dni. Wtedy wydawało mi się,  ze całą tą zieloność i przestrzeń mam tylko dla siebie.  Wszystkie znane mi kąty we mgle wyglądały inaczej.  I ta cisza. Mgła tłumiła nawet ruch uliczny, zazwyczaj docierający tu bez trudu. Alejki, krzaki, łąki, wiewiórki, wszystko to należało tylko do mnie i Jarvisa.  Nie chodziłam na spacery sama. Wyprowadzał mnie  na nie mój pies.  Najwspanialszy pies pod słońcem.
Pierwsze symptomy wiosny pojawiały się  na krzakach pod Planetarium. Będąc w Parku codziennie, bardzo dokładnie widziałam jak dzień po dniu wiosna nabiera rumieńców.
Wczoraj niepodważalnymi oznakami wiosny były tłumy, spacerujące po parku.  I nieważne, że dziś znów jest chłodniej i mokro. W następną sobotę  zapełnią się alejki, bo zima to może nam najwyżej pomachać z daleka.

Na orzeźwiającym  spacerze nie  fundujcie sobie frytek, smażonych na pamiętającym zeszły sezon tłuszczu. Nie kupujcie zapiekanek, odgrzewanych w mikrofali. Wróćcie do domu i zróbcie sobie brika.
Może nie będzie to brik w pełnym tego słowa znaczeniu, bo zrobiony z ciasta francuskiego, ale obiecuję, że będzie wam smakował.



Brik* lub pieróg z ciasta francuskiego z fetą i jajkiem
(na dwa pierogi)

opakowanie ciasta francuskiego
200g miękkiej fety (może być bryndza)
2 jajka
2 ząbki czosnku
kilka liści mięty
starta skórka z jednej cytryny
oliwa, pieprz, jajko do posmarowania

Zanim cokolwiek zrobicie, wyciągnijcie ciasto francuskie z lodówki, żeby miało pokojową temperaturę.  Zróbcie to wychodząc na spacer. Po powrocie oszczędzicie czas i skrócicie sobie męki oczekiwania.

Po powrocie, w miseczce zmieszajcie ser z przeciśniętym czosnkiem, pieprzem i posiekaną miętą i startą skórką z cytryny. Dobrze jest dolać kilka kropel oliwy.

Rozwałkujcie ciasto najcieniej jak się da.  Podzielcie je na dwa kwadraty.  Każdy kwadrat będziemy składali w trójkąty. Zanim to zrobimy, musimy na jedną połowę kwadratu położyć serowe nadzienie. Nakładamy łyżką ser i robimy w nim dołek. Do miseczki wybijamy jajko i oddzielamy żółtko od białka. Delikatnie, żeby nie uszkodzić żółtka, wyjmujemy je łyżeczką i kładziemy w dołku zrobionym w nadzieniu serowym.  Przykrywamy drugą połową kwadratu.  Starannie zaciskamy brzegi trójkątów, żeby nadzienie nam nie zwiało.  Krótko mówiąc, składamy po prostu pieróg. Smarujemy go rozmąconym jajkiem i przekładamy na blachę.

Piekarnik wcześniej rozgrzewamy do 180 stopni i wkładamy do niego blaszkę z brikami. Pieczemy 20-25 minut.

Na talerz połóżcie ulubioną sałatę, pokropcie sokiem z cytryny i oliwą, dodajcie kilka małych pomidorków i drobniutko posiekaną ćwiartkę kiszonej cytryny. Na ten zielony ogródek połóżcie  upieczony pieróg. Polejcie dobrą oliwą i zacznijcie planować kolejne wiosenne wyprawy. Może gdzieś dalej?


*Brik to rodzaj tunezyjskiego pieczonego pieroga z nadzieniem tuńczykowym i płynnym jajkiem. Główną różnicą  jest ciasto. Niestety, w moich okolicach ciasto na brika jest niedostępne. Nawet ciasto filo znam tylko teoretycznie. Potrzeba zjedzenia jednak była tak silna, że postanowiłam zaadaptować przepis na warunki dostępne.
Jeszcze jedno. Super efektowne jest płynne jajko w upieczonym pierogu. Moje nie całkiem wyszło, ale też ciasto francuskie piecze się zdecydowanie dłużej niż filo. Może kiedyś?


Wielkie ukłony,  radości wiosennych i smacznego 

4 komentarze:

  1. Na zdjęciu widzę piękny kwitnący podbiał lekarski, czyli wiosna już tuż tuż :) Ja też wolę chodzić po parku, gdy nie ma takich tłumów, wtedy jest znacznie przyjemniej i można skupić się na kontemplowaniu przyrody :)
    http://wlodarczyki.net/mopswkuchni/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutna prawda. A kontemplowanie w towarzystwie czterech łap to już powód do radości. Pozdrowienia i głaski dla Precla

      Usuń
  2. Czy ja widzę MOIKA?? To już?

    Jadlam takiego brika (taki brik?) niedawno i był super. W życiu i czymś takim wcześniej nie słyszałam i chyba wyprobuje odtworzyć. W mojej dzielnicy z filo łatwiej niż z ciastem kruchym. To ma swoje plusy i dodatnie i ujemne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moik jak najbardziej autentyczny. Podobnie jak jutrzejszy pierwszy dzień wiosny. A filo to ci zazdroszczę. No, ale każdy ma takiego brika jakiego jest w stanie wytworzyć. Buźka

      Usuń