środa, 14 maja 2014

Nazywa się Ha Long. Zatoka Ha Long.
























Zorganizowane wycieczki, a do takiej należał nasz wyjazd do zatoki Ha Long, mają tę smutną cechę, że trzeba wstawać wcześnie, pamiętać o zegarku i jeść, co dają. Margines wolności i samostanowienia jest niewielki.
Jeżeli jedziemy zwiedzać grotę, to w jednym czasie i wszyscy. Co gorsza, inne zestawy wycieczkowe wpadają na ten sam pomysł dokładnie wtedy, co my. Czyli tłok i kolejka na schodach, żeby zobaczyć kolejny skalny naciek. Kosze na śmieci są jedyną ekscytującą atrakcją. Ten, kto je wybrał i umieścił w zaułkach grot zatoki Ha Long miał niebywałe poczucie humoru. Kosze są pingwinami. Radość z tego widoku zrekompensowała nam poczucie klaustrofobii i lęk przez zgnieceniem.
Wolnością zostaliśmy obdarzeni przy wspinaczce na szczyt góry. Widoki były warte wspinaczki ale droga zdecydowanie nie spełniała wymogów BHP dla turystów. Już nie będę z politowaniem patrzeć na zakopiańskich turystów górskich w klapkach. Tutaj wszyscy mieli klapki, stromą kamienistą ścieżkę pod górę i karkołomny powrót.
Przewodnik, przezornie, został na dole, w barze z zimnym piwem.
Kiedy wróciliśmy na plażę, szczęście z udanego powrotu ze śmiertelnej wyprawy było tak wielkie, że nawet kiepska kolacja nam nie przeszkadzała. Trzy butelki wina z powodzeniem uspokoiły skołatane nerwy.
Wrócę jednak do początku, czyli do pobudki przed wyruszeniem do Ha Long.
O 7.30 stawiliśmy się w busiku jadącym do zatoki. Dzień wcześniej wróciliśmy z Laosu a nad Hanoi przywitały nas ciemne chmury. Niby nic nadzwyczajnego, bo od pierwszego dnia pobytu tutaj nie widzieliśmy słońca, ale tym razem z chmurami przyszła burza. Widzieliście kiedyś tropikalną burzę? Ja do tego dnia też nie. Ta była żywiołem. Wszystko w niej było wielkie. I błyskawice, i grzmoty, i ulewa, i czas. Trwała całą noc i powitała nas rano.
Zaczyna się pora deszczowa, więc burza nie powinna mnie dziwić, ale ilość wody tak.
Zniknęły ulice. Zostały zamienione w rzeki. Woda do kolan na najbardziej ruchliwych skrzyżowaniach to standard. Określenie „niebo, spadło nam na głowy” było jak najbardziej na miejscu.
Cały ten kataklizm nie miał żadnego wpływu na ruch uliczny. Wietnamczycy błyskawicznie wyjęli ubranka przeciwdeszczowe. Ubrali w nie siebie i swoje pojazdy, i ruszyli jak gdyby nigdy nic w strugach wody. A ulewa trwała. W naszym pięknym kraju nad Wisłą taka jedna ulewa załatwiła by nas skuteczniej niż wszyscy politycy razem wzięci.
Do Ha Long jedzie się około trzech godzin. Droga bywa świetna, dobra, kiepska bądź nie ma jej wcale. Szybkość 60 km na godzinę jest normą. Z nami jechał cały konwój podobnych do naszego busików, wiozących portfele pełne dolarów i dongów.
Turystyka. Pod tym słowem kryje się cały kosmos. Wszechświat kombinowania jak najwięcej wyciągnąć i jak najmniej wydać. W Ha Long widać, że biznes się kręci. Niestety często bez oglądania się na jakość.


























Patrzę przez okno w naszej kajucie na zastępy statków i łódek, krążących między wysepkami Ha Long. Duże, małe i wszystkie pełne turystów. Każdy chce zobaczyć ten kolejny cud świata. Zresztą, kto nie oglądał Bonda? Przecież wszyscy wiemy jak wygląda Ha Long. Ale zobaczyć ją własnymi oczami? Muszę się uszczypnąć, żeby uwierzyć.
Jak opisać słowami nieopisywalne? Włączcie komputer, wpiszcie hasło "Ha Long grafika", a sami zobaczycie.
Zatoka jest po prostu...piękna. Mimo że początkowo padał deszcz i niebo było szare, woda usłana zielonymi, wyrastającymi z wody skałami sprawiała magiczne wrażenie.
I przestały mi przeszkadzać zastępy innych łodzi i mknące motorówki.
Wieczorem się rozpogodziło. Po wspomnianej wycieczce do groty wskoczyliśmy do wody. Była słona. No, nie, naprawdę!? Przecież to zatoka Tonkińska! Jakieś braki w geografii się objawiły. Wisienką na torcie było wieczorne łowienie kalmarów. Nic, że złowiliśmy jednego i był wielkości konika polnego. I tak wszyscy (nawet ci, którzy tylko moczyli wędki) pękali z dumy.
O winie już wspomniałam? A tak, już było.
Na koniec okazało się, że towarzystwo sąsiadów ma swoje dobre i widowiskowe strony. Dookoła ciemność, taka totalna, bez taryfy ulgowej. Przecież jest pochmurno. I w tej ciemności błyszczą światła sąsiednich łodzi. Bajka.



Następnego dnia pobudka o 7.00. Bez nas. My odmawiamy współpracy. Reszta niech idzie wiosłować.
W drodze powrotnej kolejny raz zachwycamy się nieograniczoną pomysłowością natury. Wyspy wyłaniają się jedna po drugiej. Jedne ciągną się nieregularnym łańcuchem, inne sterczą samotnie. To grzbiet zanurzonego w wodzie smoka.
Warto było dać się zorganizować i zawieźć do zatoki. Na przystani trwa nieustanna wymiana tych, którzy widzieli na tych, którzy są jeszcze nieświadomi.

My wracamy do Hanoi. Musimy zdążyć na popołudniowy samolot do Cam Ranh.






5 komentarzy:

  1. Można powiedzieć ,że też tam byłam .Twoje barwne opisy są wspaniałe nic dodać nic ująć .Byłam tam oczywiście czytając Ciebie ,no ale zdrowie to trzeba mieć i kondycję ,nie wspomnę o tych klapkach.Przypomniało mi się jak byliśmy przed maturą w Zakopanem no ja oczywicie w spodniach ale do tego w cudnych nowych srebrnych szpileczkach amerykańskich -szał.Wchodziliśmy na górę po schodach a ja w pewnym momencie zaczęlam nie wiem co się stało ,zjeżdżać po tych schodach w dól bo były po prostu śliskie.Cale szczęście ,że łapano mnie co 2, lub co 3 schodki bo szybkość stawala się coraz większa i obawiam się ,że może teraz nie bylo by mnie tutaj w jednym kawałku .No ale opowiadać było co przez długi czas ,uśmialiśmy się zdrowo..Ale szpilki zostały pokazane -codzilam do bardzo rygorystycznej szkoły gdzie obowiązywały odpowiednie długosci spódnić ,sukienek ,fartuszków .Ojej ale się rozmarzylam ,przepraszam.Gorąco ściskam Majka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to się pięknie wpisujesz w obcasowych i klapkowych turystów:)) Takie przygody każdy ma na sumieniu. Dobrze, że wyszliśmy z nich cało:))
      A co do szkoły... Lubię takie z mundurkami, tarczami i brakiem biżuterii. Nasza wychowawczyni wywalała z klasy za najmniejszy ślad makijażu a pomalowane paznokcie groziły wywaleniem ze szkoły. Ale to dawno temu było...

      Usuń
  2. Limonko, mam troszke zaleglosci po braku internetu ale czytam i czytam i naczytac sie nie moge. Zdjecia cudne, historie super. Az bym wsiadla w samolot (mimo, ze sie boje)! "Droga bywa świetna, dobra, kiepska bądź nie ma jej wcale" - perelka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciasteczko kochane. Relacje nie zające, będą czekać. A ty sobie spokojnie ciesz wyborami (ha, ha, ha) i KA:)))

      Usuń
  3. Limonko, dziekuję za barwne opisy, za wspaniale slowa, ktore cudnie przedstawiaja Waszą wycieczke.I te zdjecia...Dzieki Wam i ja tam bylam.....Dobrze, ze po przerwie moge wrocic i...zanużyć się w opowiadaniach....Cudo:)

    OdpowiedzUsuń