Zorganizowane wycieczki, a do takiej
należał nasz wyjazd do zatoki Ha Long, mają tę smutną cechę, że
trzeba wstawać wcześnie, pamiętać o zegarku i jeść, co dają.
Margines wolności i samostanowienia jest niewielki.
Jeżeli jedziemy zwiedzać grotę, to w
jednym czasie i wszyscy. Co gorsza, inne zestawy wycieczkowe wpadają
na ten sam pomysł dokładnie wtedy, co my. Czyli tłok i kolejka na
schodach, żeby zobaczyć kolejny skalny naciek. Kosze na śmieci są
jedyną ekscytującą atrakcją. Ten, kto je wybrał i umieścił w
zaułkach grot zatoki Ha Long miał niebywałe poczucie humoru. Kosze
są pingwinami. Radość z tego widoku zrekompensowała nam poczucie
klaustrofobii i lęk przez zgnieceniem.
Wolnością zostaliśmy obdarzeni przy
wspinaczce na szczyt góry. Widoki były warte wspinaczki ale droga
zdecydowanie nie spełniała wymogów BHP dla turystów. Już nie
będę z politowaniem patrzeć na zakopiańskich turystów górskich
w klapkach. Tutaj wszyscy mieli klapki, stromą kamienistą ścieżkę
pod górę i karkołomny powrót.
Przewodnik, przezornie, został na
dole, w barze z zimnym piwem.
Kiedy wróciliśmy na plażę,
szczęście z udanego powrotu ze śmiertelnej wyprawy było tak
wielkie, że nawet kiepska kolacja nam nie przeszkadzała. Trzy
butelki wina z powodzeniem uspokoiły skołatane nerwy.
Wrócę jednak do początku, czyli do
pobudki przed wyruszeniem do Ha Long.
O 7.30 stawiliśmy się w busiku
jadącym do zatoki. Dzień wcześniej wróciliśmy z Laosu a nad
Hanoi przywitały nas ciemne chmury. Niby nic nadzwyczajnego, bo od
pierwszego dnia pobytu tutaj nie widzieliśmy słońca, ale tym
razem z chmurami przyszła burza. Widzieliście kiedyś tropikalną
burzę? Ja do tego dnia też nie. Ta była żywiołem. Wszystko w
niej było wielkie. I błyskawice, i grzmoty, i ulewa, i czas.
Trwała całą noc i powitała nas rano.
Zaczyna się pora deszczowa, więc
burza nie powinna mnie dziwić, ale ilość wody tak.
Zniknęły ulice. Zostały zamienione w
rzeki. Woda do kolan na najbardziej ruchliwych skrzyżowaniach to
standard. Określenie „niebo, spadło nam na głowy” było jak
najbardziej na miejscu.
Cały ten kataklizm nie miał żadnego
wpływu na ruch uliczny. Wietnamczycy błyskawicznie wyjęli ubranka
przeciwdeszczowe. Ubrali w nie siebie i swoje pojazdy, i ruszyli jak
gdyby nigdy nic w strugach wody. A ulewa trwała. W naszym pięknym
kraju nad Wisłą taka jedna ulewa załatwiła by nas skuteczniej niż
wszyscy politycy razem wzięci.
Do Ha Long jedzie się około trzech
godzin. Droga bywa świetna, dobra, kiepska bądź nie ma jej wcale.
Szybkość 60 km na godzinę jest normą. Z nami jechał cały
konwój podobnych do naszego busików, wiozących portfele pełne
dolarów i dongów.
Turystyka. Pod tym słowem kryje się
cały kosmos. Wszechświat kombinowania jak najwięcej wyciągnąć i
jak najmniej wydać. W Ha Long widać, że biznes się kręci.
Niestety często bez oglądania się na jakość.
Patrzę przez okno w naszej kajucie na
zastępy statków i łódek, krążących między wysepkami Ha Long.
Duże, małe i wszystkie pełne turystów. Każdy chce zobaczyć ten
kolejny cud świata. Zresztą, kto nie oglądał Bonda? Przecież
wszyscy wiemy jak wygląda Ha Long. Ale zobaczyć ją własnymi
oczami? Muszę się uszczypnąć, żeby uwierzyć.
Jak opisać słowami nieopisywalne?
Włączcie komputer, wpiszcie hasło "Ha Long grafika", a sami
zobaczycie.
Zatoka jest po prostu...piękna. Mimo
że początkowo padał deszcz i niebo było szare, woda usłana
zielonymi, wyrastającymi z wody skałami sprawiała magiczne
wrażenie.
I przestały mi przeszkadzać zastępy
innych łodzi i mknące motorówki.
Wieczorem się rozpogodziło. Po
wspomnianej wycieczce do groty wskoczyliśmy do wody. Była słona.
No, nie, naprawdę!? Przecież to zatoka Tonkińska! Jakieś braki w
geografii się objawiły. Wisienką na torcie było wieczorne
łowienie kalmarów. Nic, że złowiliśmy jednego i był wielkości
konika polnego. I tak wszyscy (nawet ci, którzy tylko moczyli wędki)
pękali z dumy.
O winie już wspomniałam? A tak, już
było.
Na koniec okazało się, że
towarzystwo sąsiadów ma swoje dobre i widowiskowe strony. Dookoła
ciemność, taka totalna, bez taryfy ulgowej. Przecież jest
pochmurno. I w tej ciemności błyszczą światła sąsiednich łodzi.
Bajka.
Następnego dnia pobudka o 7.00. Bez
nas. My odmawiamy współpracy. Reszta niech idzie wiosłować.
W drodze powrotnej kolejny raz
zachwycamy się nieograniczoną pomysłowością natury. Wyspy
wyłaniają się jedna po drugiej. Jedne ciągną się nieregularnym
łańcuchem, inne sterczą samotnie. To grzbiet zanurzonego w wodzie
smoka.
Warto było dać się zorganizować i
zawieźć do zatoki. Na przystani trwa nieustanna wymiana tych,
którzy widzieli na tych, którzy są jeszcze nieświadomi.
My wracamy do Hanoi. Musimy zdążyć
na popołudniowy samolot do Cam Ranh.
Można powiedzieć ,że też tam byłam .Twoje barwne opisy są wspaniałe nic dodać nic ująć .Byłam tam oczywiście czytając Ciebie ,no ale zdrowie to trzeba mieć i kondycję ,nie wspomnę o tych klapkach.Przypomniało mi się jak byliśmy przed maturą w Zakopanem no ja oczywicie w spodniach ale do tego w cudnych nowych srebrnych szpileczkach amerykańskich -szał.Wchodziliśmy na górę po schodach a ja w pewnym momencie zaczęlam nie wiem co się stało ,zjeżdżać po tych schodach w dól bo były po prostu śliskie.Cale szczęście ,że łapano mnie co 2, lub co 3 schodki bo szybkość stawala się coraz większa i obawiam się ,że może teraz nie bylo by mnie tutaj w jednym kawałku .No ale opowiadać było co przez długi czas ,uśmialiśmy się zdrowo..Ale szpilki zostały pokazane -codzilam do bardzo rygorystycznej szkoły gdzie obowiązywały odpowiednie długosci spódnić ,sukienek ,fartuszków .Ojej ale się rozmarzylam ,przepraszam.Gorąco ściskam Majka.
OdpowiedzUsuńNo to się pięknie wpisujesz w obcasowych i klapkowych turystów:)) Takie przygody każdy ma na sumieniu. Dobrze, że wyszliśmy z nich cało:))
UsuńA co do szkoły... Lubię takie z mundurkami, tarczami i brakiem biżuterii. Nasza wychowawczyni wywalała z klasy za najmniejszy ślad makijażu a pomalowane paznokcie groziły wywaleniem ze szkoły. Ale to dawno temu było...
Limonko, mam troszke zaleglosci po braku internetu ale czytam i czytam i naczytac sie nie moge. Zdjecia cudne, historie super. Az bym wsiadla w samolot (mimo, ze sie boje)! "Droga bywa świetna, dobra, kiepska bądź nie ma jej wcale" - perelka!
OdpowiedzUsuńCiasteczko kochane. Relacje nie zające, będą czekać. A ty sobie spokojnie ciesz wyborami (ha, ha, ha) i KA:)))
UsuńLimonko, dziekuję za barwne opisy, za wspaniale slowa, ktore cudnie przedstawiaja Waszą wycieczke.I te zdjecia...Dzieki Wam i ja tam bylam.....Dobrze, ze po przerwie moge wrocic i...zanużyć się w opowiadaniach....Cudo:)
OdpowiedzUsuń