środa, 7 maja 2014

Jemy, zwiedzamy, jemy, patrzymy czyli Hanoi ciąg dalszy
























Żadnego serka łososiowego i kiełków. Zero herbaty z mlekiem.
Nie, nie, rozpędziłam się, herbata była. Bez niej śniadanie się nie liczy.
Ale nie było serka i chleba (tzn były, ale mnie nie interesowały). Była za to zupa z wontonami i najlepsze ananasy jakie jadłam w życiu. I świeży sok z mango.
O, można rozpatrywać plan zostania tu na stałe, choćby dla samego jedzenia.
MMŻ miotał się pomiędzy zupką Pho a Nasi goreng.
Opowieść o zupie Pho powinna być tematem osobnego wpisu, bo to nie zupa. To świętość, tradycja, tajemnica i pokusa. Jedzenie jej na śniadanie, obiad i kolację nie jest ani nudne, ani pretensjonalne.
Za każdym razem smakuje inaczej. Nie ma jednego przepisu, nie ma jednej receptury. Rodziny przechowują swoje przepisy i nie lubią się dzielić tajemnicą. Kto wie jakie aromatyczne składniki nadają jej ten wyrazisty smak? Dodanie do gotowej miseczki soku z limonki powoduje całkiem inny efekt niż dodanie do tej samej bulionowej bazy pasty chilli.
Tym, co mnie zachwyciło w zupie Pho, to zarośla. Stoi sobie miska z bulionem i makaronem. Czasem leżą w niej kawałki kurczaka, wołowiny lub ryby. Obok stoją miseczki z sosami, czosnkiem, pokrojonym chilli, cząstkami limonki. A w wielkim koszu obok leżą zarośla. Cała wietnamska łąka. Nie czuję się na siłach rozszyfrować ich wszystkich. Znam bazylię. Ale ta jest fioletowa i smakuje inaczej. Kolendra jest podobna do naszej, ale tutaj leży razem z korzonkami. Czy to okrągłe to rukiew wodna? Mam wątpliwości. Na tym moja wiedza się kończy. Czerpię z tego kosza garściami, podpatrując co jedzą hanoiczycy(???).
Tylko w ten sposób mogę mieć nadzieję, że moja Pho będzie smakować jak trzeba.
I już w myślach zastanawiam się jak ugotuję ją w domu, nie mając wietnamskiej łąki za oknem.


zupka Pho w wydaniu restauracyjnym

Na zewnątrz nic się od wczoraj nie zmieniło. Rzeka pędzi z warkotem, niebo wisi szare, a powietrze jest jak ciepły budyń. To nawet przyjemne. A już na pewno lubią tę wilgoć moje włosy.
Czas poznać Hanoi. Nie ma znaczenia nasza obawa o życie. Kto nie ryzykuje, ten nie zwiedza.
Hałas, ścisk, klaksony, warkot silniczków, tak wygląda przeciętna ulica i uliczka w Hanoi. Na chodnikach oprócz martwych motorów (piszę „martwych”, bo żywe są w ciągłym ruchu), rowerów i samochodów, rozłożyły się gar kuchnie. Na chodnikowych płytach ustawia się niskie grille a na nich piecze się „coś”. Nie zawsze jestem w stu procentach pewna czym jest to „coś”. Obok bulgocze na palniku gar z bulionem. Założę się, że to baza zupy Pho.
Gary kipią, grill dymi, cała ulica pachnie nieziemsko.
Ślinka nam cieknie, choć od śniadania nie minęła godzina. Z upływem czasu zapachy przybierają na sile, bo maleńkich taborecików z maciupeńkimi stoliczkami przybywa. O zmroku każdy kąt i róg ulicy zajęty jest przez mikroskopijną kuchnię. Wokół kwitnie życie rodzinno towarzyskie. Dziadek się goli, babcia miesza w garze, dzieci odrabiają zadanie. Oszałamiające.
A dwadzieścia centymetrów od tego sielskiego, aromatycznego obrazka płynie nieprzerwanie rzeka pojazdów. Czy to miasto kiedykolwiek śpi?

                                       Hanoi nocą

Wiecie co jest w odwiedzaniu nowych miejsc najlepsze? Siedzenie na progu. Może nie dosłownie ale w przenośni. To taki stan, kiedy jest się w dwóch miejscach jednocześnie. To moment, kiedy siedzisz np. na parapecie. Masz za plecami świat wewnętrzny, a przed oczami zewnętrzny. Nie jesteś ani w środku, ani na zewnątrz. Jesteś i w środku, i na zewnątrz. Spróbujcie tego będąc kiedyś na skraju lasu. Miejcie go za plecami a przed sobą łąkę. Zobaczycie jaka to frajda.

Każdy przewodnik po Wietnamie powie wam więcej niż ja. Odhaczyliśmy kolejne punkty na naszej liście czyli Pagodę Quan Thanh i Tran Quok, Świątynię Literatury, Most Wschodzącego Słońca, Pagodę na Jednej Kolumnie (ta była zasłonięta kartonami), Teatr kukiełkowy na wodzie, mauzoleum Ho Chi Minha. Nawet więzienie Hao La czyli Hanoi Hilton zaliczyliśmy.
Dylemat czy kupić kapelusz czy może zamówić uszycie garnituru z jedwabiu zostawiliśmy sobie na później.
Najważniejsze było jedzenie. I kawa. Czy wiecie, że Wietnam jest czwartym na świecie producentem kawy? Ja nie wiedziałam. I nie wiedziałam, że wietnamska kawa jest tak świetna. Pija się ją na zimno z dodatkiem słodkiego mleka i kostek lodu. Po upalnym dniu taka kawa stawia na nogi jak zimny prysznic.
Tylko nie próbujcie wyjść wieczorem do miasta na drinka. Zapomnijcie. Zupka Pho tak, kawa tak, drinki nie. No, przy odrobinie szczęścia może znajdziecie piwo (na marginesie, wietnamski Tiger jest godny polecenia). Dla zdesperowanych pozostają hotelowe bary.

Kolejny wieczór w Hanoi dobiegł końca. Nogi nam odpadły, ale błogostan pojedzeniowy poszedł z nami spać.

Jutro lecimy do Laosu.

                   Po deszczu w Hanoi



Wygląda monumentalnie? Musi, bo to mauzoleum Ho Chi Minha

świątynia Tran Quok

Na pierwszym zdjęciu Świątynia Literatury

3 komentarze:

  1. Oh, oh, ahhh, wzdycham i.....napatrzeć się nie mogę, inne zycie, obyczaje, kultura.Cos niesamowitego.Do tego wspaniałe widoki, piękna roslinnosc, bonsai...wspaniale drzewa.I ta różnorodność wszystkiego.Dobrze, że nam to wszystko przekazujesz.Przepieknie:)))))czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam ciepło:))))

    OdpowiedzUsuń
  2. No ,no ,no .Wyobrażałam sobie calkiem inaczej to Hanoi ,w końcu to jak by nie było stolica. Czytając zawsze wydaje mi się , że też tam jestem i wyobrażam sobie całe otoczenie .Przyroda piękna .Czekam na resztę. Pozdrawiam.Majka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudne zdjęcia! Mam tak ochotę na Zupę Pho. A smak ananasów też wspominam, najlepsze!

    OdpowiedzUsuń