W ciągu ostatnich czterech dni zużyłam
ponad pięć kilo mąki, upiekłam 6 chlebów, miskę churros,
wykorzystałam wszystkie moje kuchenne ściereczki, kupiłam nowy
durszlak i ze dwanaście razy zamiatałam kuchnię.
Całkiem niezły wynik. Wspólnym
mianownikiem wszystkich tych czynności była mąka. Jeżeli
piekliście kiedykolwiek chleb, to zdajecie sobie sprawę, że nie
jest to czynność dla pedantów.
Chyba, że ja jestem wyjątkowym
bałaganiarzem (nad tym muszę się głębiej zastanowić). Wszystko
w kuchni i najbliższej okolicy było umączone. Jeżeli bałagan
robi jeden chleb, to pół tuzina jest totalnym zamieszaniem.
Zastanawiam się, czy mając większą powierzchnię kuchenną do
dyspozycji, ilość rozgardiaszu byłaby do niej proporcjonalna.
Jestem zdolna i śmiem twierdzić, że i stadion piłkarski jestem w
stanie zaprószyć mąką i zastawić garami.
Malutkim pocieszeniem był fakt, że
chleby piekłam w dwóch etapach. Najpierw dwa a potem cztery.
Jakoś tak się składa, że kiedy
sytuacja wymaga produktu najwyższej jakości, to dochodzi do głosu
element chaosu i coś zaczyna się sypać.
Pierwsze dwa chleby, na użytek domowy,
upiekły się jak marzenie. Nie zawracałam sobie głowy precyzją w
składaniu i pilnowaniu czasu. Nawet pozostawienie ich na kilka
godzin bez opieki nie miało najmniejszego wpływu na ich końcową
urodę.
Inaczej sprawa się miała z czwórką,
obiecaną na śledzia.
Tu zależało mi na perfekcji i bez
wpadkowym efekcie. Wszystko odbywało się dokładnie i według
harmonogramu. Do każdej miski przyklejona była karteczka z
godzinami składania. W początkowym zamierzeniu chleby miały być
trzy, jeden na żytnim zakwasie, dwa na pszennym. W poniedziałek
wszystko było gotowe do pieczenia. Tylko chleby pszenne średnio
rosły. Żytni nie sprawiał kłopotów. Miski z ciastem pszennym
napawały mnie obawą. Chleby miały noc spędzić w lodówce, ale w
przypływie paniki jeden z nich włożyłam do piekarnika wieczorem.
Upiekł się i owszem, ale jakiś taki płaski był, oklapły.
Panika rosła a ja już mieszałam
awaryjny zaczyn na dzień następny.
We wtorek, kiedy na zmiany polityki już
nie było czasu, zaczęłam wsłuchiwać się uważnie w samą
siebie. Może mam objawy rozwijającej się choroby? Albo wzrosła mi
temperatura? Lub jakaś ratunkowa sprawa będzie wymagała mojej
obecności na drugim krańcu województwa? Krótko mówiąc, szukałam
pretekstu, żeby uniknąć wyjścia na „śledzia”.
Jak na złość wszystko wokół
toczyło się swoim spokojnym nurtem. Po początkowym spadku formy
musiałam wziąć na klatę zobowiązania i przestać się mazać.
Chleb nocny upiekł się przyzwoicie
ale bez szału. Taki sobie, niezbyt efektowny bochenek.
Miałam więc dwa akceptowalne chleby,
jeden płaski placek i jeden zaczyn, gotowy do współpracy.
Wykorzystałam go do ostatniej
chlebowej próby. Zagniotłam, dwa razy poskładałam, przykryłam i
wyszłam z domu.
Kiedy do niego zajrzałam po kilku
godzinach, miał się całkiem nieźle. Poskładałam go znów nie
przejmując się czasem, włożyłam do formy i dałam dwie godziny
na wyrośnięcia. Potem upiekłam, wyjęłam z pieca i zobaczyłam
najpiękniejszy bochenek.
I po co było się tak starać? Po co
było to całe logistyczne zacięcie? Jak się okazało chleb to nie
księżniczka na ziarnku grochu. Nie trzeba mu było cieplarnianych
warunków. Wystarczyło mu tylko nie przeszkadzać.
Gorący chleb zapakowałam w ściereczkę
i z jego dwoma mniej udanymi braćmi powędrowaliśmy na śledzia.
Smakowały wszystkim i nikt nawet się
nie zająknął, że któryś z bochenków jest za niski lub zbyt wypieczony. Zresztą, ten najbardziej plackowaty miał po przekrojeniu
piękne dziury i odpowiednią wilgotność. Tylko zamiast w górę,
wybrał drogę na boki.
Chleb na zakwasie pszennym z czarnuszką
pół szklanki zakwasu pszennego,
odświeżonego 12 godzin wcześniej*
50 g mąki pszennej
50 g mąki pszennej pełnoziarnistej
100 ml letniej wody
Mieszamy wieczorem, przykrywamy i
zostawiamy na noc na kuchennym blacie.
Rano:
cały zaczyn
450 g mąki pszennej
50 g mąki pszennej pełnoziarnistej
370 g wody
10 g soli
1 łyżeczka czarnuszki
Mieszamy wszystko do połączenia się
składników i odstawiamy na pół godziny, przykryte ściereczką.
Potem wyrabiamy gładkie ciasto. Wyrabiamy około 10 minut, pod
koniec dodając sól i czarnuszkę.
Wyrobione ciasto przekładamy do miski
wysmarowanej olejem i przykrywamy folią. Po 45 minutach składamy
ciasto jak kopertę. Po kolejnych 45 minutach robimy to znowu.
Następne składanie powinno się odbyć po godzinie. A po kolejnej
jeszcze jedno. W sumie ciasto 3,5 godziny leży sobie w misce. Po
tym czasie wyjmujemy je z miski i składamy ostatni raz, formując je
na kształt bochenka lun przekładając je do formy do wyrastania. U
mnie służy do tego durszlak. Wykładam go bawełnianą ściereczką
i obficie obsypuję mąką. Całość wkładam do worka foliowego na
co najmniej dwie godziny do wyrośnięcia. Kiedy ciasto urośnie,
rozgrzewamy piekarnik do 250 stopni. Umieszczamy w nim pojemnik z
wodą, żeby nam się naparował. Kiedy piec jest gorący wkładamy
do niego chleb (ja przekładam go na blachę do pieczenia pizzy) i
pieczemy najpierw 15 minut w temperaturze 250 stopni a potem
zmniejszamy ją do 210 i dopiekamy chleb 30 minut.
Można też wyrastający chleb zostawić
na noc w lodówce a rano wyjąć, poczekać z godzinkę i potem piec
jak wyżej.
Wypróbowałam obu sposobów ale
znaczących różnic nie znalazłam. Chleb był jednakowo świetny w
smaku i miał genialnie chrupką skórkę.
*zakwas pszenny najlepiej zrobić na
bazie zakwasu żytniego. Do dwóch łyżek żytniego zakwasu wsypać
trzy łyżki mąki pszennej razowej i trzy łyżki wody. Wymieszać i
zostawić na 12 godzin. Potem znów dosypać mąkę i dodać wodę.
Wymieszać i zostawić na 12 godzin. Powtórzyć wszystko jeszcze dwa
razy. Potem już można piec chleby na pszennym zakwasie.
Smacznego
Wspaniała, świeża pajda chleba z masłem i solą..mmmmmmmm-jeszcze taka ciepła. Marzenie..:)A czasem tak jest,że jak się staramy i chcemy bardzo, żeby się wszystko się udało to..różnie bywa. Gratuluję wszystkich pięknych bochenów, bo są niesamowite..i zazdroszczę nieziemskiego..zapachu w całym domu.Pozdrawiam Was serdecznie:))
OdpowiedzUsuńMam tak samo Limoneczko, im bardziej mi na czymś zależy im bardziej się staram i zachowuję się jak kwoka nad kurczakami to wtedy wszystko się chrzani i ni tylko rwać włosy z głowy.Natomiast gdy coś robię ot tak sobie na luzie o to wtedy jest głośne wow ale wyszło ,super .Chyba chodzi o stres,ktory jest w nas.Całuski.Majka.
OdpowiedzUsuńAch, jakie piekne! Pamietaj Limonko Julie Child: "Never apologise!". No i Galaxy Quest: "Never give up, never surrender!" :-)
OdpowiedzUsuńtygrysy cudne chyba się ucieszyły z wycieczki.Majka
OdpowiedzUsuń