Pięć na dwa. Taka proporcja mnie
zadowala. Pięć dni ja gotuję. Dwa dni dla mnie gotują.
Nie, nie. Nie myślcie, że w sobotę i
niedzielę MMŻ przywdziewa fartuch i z błyskiem w oku przeistacza
się w mistrza smaków. MMŻ jeżeli coś przywdziewa, to tylko
zbroję.
Nie pisana tradycja jesiennych i
zimowych miesięcy zakłada weekendowe testowanie kuchni okolicznych
jadłodajni.
Od kiedy wróciliśmy do czasów bycia
tylko we dwoje, możemy sobie pozwolić na takie fanaberie. Dawniej,
kiedy byliśmy rodziną w pełnoetatowym znaczeniu, szukaliśmy
raczej nieskomplikowanych ofert, zawierających frytki i kawałki
kurczaka.
Patrząc na nasze Dzieci dzisiaj,
trudno uwierzyć, że taki zestaw był ich podstawowym pożywieniem.
Kochani Rodzice niejadków, nie
porzucajcie nadziei. Wasze pociechy jeszcze was zaskoczą.
Knajp w okolicy jest sporo. Do części
wracamy, a niektóre omijamy szerokim łukiem. Słuchamy uważnie, co
inni mają do powiedzenia.
Dziś dwie relacje. Jedna po sąsiedzku,
druga z pewnej odległości.
Zacznę od tej blisko. Wine Bar Lofty
to miejsce o sporej sławie. Gliwice mają jakiś szczególny klimat
jeżeli chodzi o bary i restauracje. Ta restauracja jest już znana
od jakiegoś czasu i opinie o niej krążą w sieci. Co zobaczyłam?
Bardzo klimatyczne, przestrzenne miejsce. Nie narzucający się wystrój. Skoro
to wine bar, to wina powinny grać pierwsze skrzypce. I grają. Stoją
w stosach, zapełniają półki i są ogólnie dostępne. Tablice z
ofertą dnia są bardzo nowoczesne. Niestety wymagają ćwiczenia
pamięci lub zamiłowania do wędrówek, jeśli chce się zamówić
kilka potraw.
Tendencja do ruchomego menu powoduje,
że nigdy nie wiadomo na co się trafi lub po trzech wizytach zaczyna
być nudno. Sezonowość jest super, ale pod warunkiem, że nie
chcesz przywiązać do siebie gościa. W świetnym skądinąd Manana Bistro w Chorzowie po czterech wizytach zaczyna wionąć nudą. Tablicy
można się nauczyć na pamięć w czasie pierwszej wizyty. A co
począć w trakcie następnych? Taka taktyka sprawdza się w
miejscach o dużej rotacji kulinarnej. Ale w Chorzowie?
Po miesiącu zaczęliśmy się
rozglądać za czymś nowym.
W gliwickich Loftach menu jest tak
często zmieniane, że nuda nam nie grozi. Jednak trochę szkoda, że
trzeba mieć zdrowe nogi, żeby wybrać swoje danie.
Jestem nieobiektywna, bo mnie chodzenie
sprawia pewną trudność.
A jakie jest jedzenie? Szczerze mówiąc,
nie pamiętam. Czyli zapewne było niezłe, ale nie powalające.
Jedliśmy małże, jakiś makaron. Były też przystawki, ale
wyleciały mi z głowy. Czyli na pewno nie było źle.
O tym, jakie odniosłam wrażenie można
wywnioskować ze zdjęć, które zrobiłam. Jeżeli nad strawą
przeważa wnętrze, to wiadomo, że strawa przegrała.
Mam pewien sposób na ocenianie
restauracji. Jeżeli myślę o powrocie, to znaczy, że było
świetnie. W tym przypadku powrót jakoś mi nie wpadł do głowy. Za
to wina były rewelacyjne. I jeżeli mogę wam coś doradzić,
kupujcie butelkę. Wino na kieliszki będzie droższe od waszego
obiadu.
Drugim miejscem, o którym chce wam
opowiedzieć jest Sushi Samuraj w Bielsku. Ten kto wymyślił nazwę
tej restauracji ma już zapewnione miejsce w piekle. Za to
jedzenie....oszałamiające. Nie jedliśmy sushi. Na nie przyjdzie
pora kolejnym razem. To, co zobaczyłam i czego się dowiedziałam
natchnęło mnie nadzieją. Kucharze zawijają swoje porcje ryżu na
naszych oczach. To, co zawijają jest najwyższej próby.
I do Samuraja na pewno wrócimy. Dla
miłośników surowej (i nie tylko) ryby to miejsce jest spełnieniem
marzeń.
Opowiem wam co jedliśmy. Na początek
opalany tuńczyk w pieprzu. Jaki widok! To się nazywa dbałość o
szczegóły. O smaku trudno opowiadać. Trzeba go po prostu
spróbować. Tatar z łososia w niczym nie ustępował tuńczykowi.
Choć był nieco mniej spektakularny.
Tym co nas sprowadziło do Bielska i
restauracji Samuraj była kaczka. MMŻ zamówił właśnie ją. Ja
zamówiłam tuńczyka. Oba dania sous vide.
Kaczka okazała się bezkonkurencyjna.
Delikatna, soczysta, nieco konsystencją przypominająca fois gras.
Mój tuńczyk zdecydowanie jej
ustępował.
Za to marchewka, która towarzyszyła
tuńczykowi sprawiła, że krew mi zawrzała. Czy to ponzu? Jak oni
nasączyli te marchewki sosem? Nigdy dotąd nie jadłam niczego
bardziej intrygującego.
MMŻ jadł jeszcze zupę i ona również
była zachwycająca. Ilość wodorostów zadowoliłby nawet małą
Syrenkę.
Potrawy na talerzach wyglądały jak
wyrafinowane obrazy.
Na samym początku przemiła kelnerka
uprzedziła nas, że trochę poczekamy i na osłodę przyniosła na
koszt firmy pyszny zielony koktajl. Drobny gest a zrobiło się miło.
Restauracyjka jest nieduża i w
weekendy dobrze jest zrobić rezerwację. W czasie naszego obiadu ani
jeden stolik nie świecił pustkami.
Kto by pomyślał, że w centrum
handlowym znaleźć można taką perłę.
W moim prywatnym, subiektywnym rankingu
kuchni, japońska nie zajmuje żadnego z pierwszych trzech miejsc.
Nasza wizyta w Bielsku spowodowała pewien zamęt w moim spokojnym i
stabilnym światku.
Zapamiętajcie tę nazwę: Sushi
Samuraj Bielsko Galeria Gemini. Jeżeli będziecie w okolicy,
koniecznie odwiedźcie.
Dzisiaj niedziela i kolejny obiad „na
mieście”. Dziś chyba poszukamy jedzenia w Krakowie. Wieczorem
czeka nas koncert, więc połączymy kulturę muzyczną z kulturą
jedzenia.
Smacznej niedzieli i może jakichś
kulinarnych podróży życzę.
Jakie pyszności, jakie fajne knajpy.Trochę mnie nie było a tutaj dowiaduje się, że jesteście w moich okolicach i ja nic o tym nie wiem.. Ah, Ah, Ah..No nic, trzeba czekać na kolejną okazję. Tymczasem się melduję i..mam nadzieję, że będę już...w miarę systematycznie:)Pozdrawiam Was ciepło i nie dajcie się wiatrom i deszczom i pozdrówcie ode mnie Kraków:)))
OdpowiedzUsuńMarchewka rzeczywiscie prezentuje sie dosc zachecajaco! A jakie piekne polki z winami!
OdpowiedzUsuń