niedziela, 16 marca 2014

Dwa słowa o jedzeniu poza domem czyli Gliwice i Bielsko





















Pięć na dwa. Taka proporcja mnie zadowala. Pięć dni ja gotuję. Dwa dni dla mnie gotują.
Nie, nie. Nie myślcie, że w sobotę i niedzielę MMŻ przywdziewa fartuch i z błyskiem w oku przeistacza się w mistrza smaków. MMŻ jeżeli coś przywdziewa, to tylko zbroję.
Nie pisana tradycja jesiennych i zimowych miesięcy zakłada weekendowe testowanie kuchni okolicznych jadłodajni.
Od kiedy wróciliśmy do czasów bycia tylko we dwoje, możemy sobie pozwolić na takie fanaberie. Dawniej, kiedy byliśmy rodziną w pełnoetatowym znaczeniu, szukaliśmy raczej nieskomplikowanych ofert, zawierających frytki i kawałki kurczaka.
Patrząc na nasze Dzieci dzisiaj, trudno uwierzyć, że taki zestaw był ich podstawowym pożywieniem.
Kochani Rodzice niejadków, nie porzucajcie nadziei. Wasze pociechy jeszcze was zaskoczą.
Knajp w okolicy jest sporo. Do części wracamy, a niektóre omijamy szerokim łukiem. Słuchamy uważnie, co inni mają do powiedzenia.
Dziś dwie relacje. Jedna po sąsiedzku, druga z pewnej odległości.


















Zacznę od tej blisko. Wine Bar Lofty to miejsce o sporej sławie. Gliwice mają jakiś szczególny klimat jeżeli chodzi o bary i restauracje. Ta restauracja jest już znana od jakiegoś czasu i opinie o niej krążą w sieci. Co zobaczyłam? 



Bardzo klimatyczne, przestrzenne miejsce. Nie narzucający się wystrój. Skoro to wine bar, to wina powinny grać pierwsze skrzypce. I grają. Stoją w stosach, zapełniają półki i są ogólnie dostępne. Tablice z ofertą dnia są bardzo nowoczesne. Niestety wymagają ćwiczenia pamięci lub zamiłowania do wędrówek, jeśli chce się zamówić kilka potraw.
Tendencja do ruchomego menu powoduje, że nigdy nie wiadomo na co się trafi lub po trzech wizytach zaczyna być nudno. Sezonowość jest super, ale pod warunkiem, że nie chcesz przywiązać do siebie gościa. W świetnym skądinąd Manana Bistro w Chorzowie po czterech wizytach zaczyna wionąć nudą. Tablicy można się nauczyć na pamięć w czasie pierwszej wizyty. A co począć w trakcie następnych? Taka taktyka sprawdza się w miejscach o dużej rotacji kulinarnej. Ale w Chorzowie?
Po miesiącu zaczęliśmy się rozglądać za czymś nowym.
W gliwickich Loftach menu jest tak często zmieniane, że nuda nam nie grozi. Jednak trochę szkoda, że trzeba mieć zdrowe nogi, żeby wybrać swoje danie.
Jestem nieobiektywna, bo mnie chodzenie sprawia pewną trudność.
A jakie jest jedzenie? Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Czyli zapewne było niezłe, ale nie powalające. Jedliśmy małże, jakiś makaron. Były też przystawki, ale wyleciały mi z głowy. Czyli na pewno nie było źle.
O tym, jakie odniosłam wrażenie można wywnioskować ze zdjęć, które zrobiłam. Jeżeli nad strawą przeważa wnętrze, to wiadomo, że strawa przegrała.
Mam pewien sposób na ocenianie restauracji. Jeżeli myślę o powrocie, to znaczy, że było świetnie. W tym przypadku powrót jakoś mi nie wpadł do głowy. Za to wina były rewelacyjne. I jeżeli mogę wam coś doradzić, kupujcie butelkę. Wino na kieliszki będzie droższe od waszego obiadu.


















Drugim miejscem, o którym chce wam opowiedzieć jest Sushi Samuraj w Bielsku. Ten kto wymyślił nazwę tej restauracji ma już zapewnione miejsce w piekle. Za to jedzenie....oszałamiające. Nie jedliśmy sushi. Na nie przyjdzie pora kolejnym razem. To, co zobaczyłam i czego się dowiedziałam natchnęło mnie nadzieją. Kucharze zawijają swoje porcje ryżu na naszych oczach. To, co zawijają jest najwyższej próby.
I do Samuraja na pewno wrócimy. Dla miłośników surowej (i nie tylko) ryby to miejsce jest spełnieniem marzeń.



















Opowiem wam co jedliśmy. Na początek opalany tuńczyk w pieprzu. Jaki widok! To się nazywa dbałość o szczegóły. O smaku trudno opowiadać. Trzeba go po prostu spróbować. Tatar z łososia w niczym nie ustępował tuńczykowi. Choć był nieco mniej spektakularny.




































Tym co nas sprowadziło do Bielska i restauracji Samuraj była kaczka. MMŻ zamówił właśnie ją. Ja zamówiłam tuńczyka. Oba dania sous vide.
Kaczka okazała się bezkonkurencyjna. Delikatna, soczysta, nieco konsystencją przypominająca fois gras.
Mój tuńczyk zdecydowanie jej ustępował.
Za to marchewka, która towarzyszyła tuńczykowi sprawiła, że krew mi zawrzała. Czy to ponzu? Jak oni nasączyli te marchewki sosem? Nigdy dotąd nie jadłam niczego bardziej intrygującego.
MMŻ jadł jeszcze zupę i ona również była zachwycająca. Ilość wodorostów zadowoliłby nawet małą Syrenkę.
Potrawy na talerzach wyglądały jak wyrafinowane obrazy.
Na samym początku przemiła kelnerka uprzedziła nas, że trochę poczekamy i na osłodę przyniosła na koszt firmy pyszny zielony koktajl. Drobny gest a zrobiło się miło.
Restauracyjka jest nieduża i w weekendy dobrze jest zrobić rezerwację. W czasie naszego obiadu ani jeden stolik nie świecił pustkami.
Kto by pomyślał, że w centrum handlowym znaleźć można taką perłę.
W moim prywatnym, subiektywnym rankingu kuchni, japońska nie zajmuje żadnego z pierwszych trzech miejsc. Nasza wizyta w Bielsku spowodowała pewien zamęt w moim spokojnym i stabilnym światku.
Zapamiętajcie tę nazwę: Sushi Samuraj Bielsko Galeria Gemini. Jeżeli będziecie w okolicy, koniecznie odwiedźcie.




Dzisiaj niedziela i kolejny obiad „na mieście”. Dziś chyba poszukamy jedzenia w Krakowie. Wieczorem czeka nas koncert, więc połączymy kulturę muzyczną z kulturą jedzenia.

Smacznej niedzieli i może jakichś kulinarnych podróży życzę.

2 komentarze:

  1. Jakie pyszności, jakie fajne knajpy.Trochę mnie nie było a tutaj dowiaduje się, że jesteście w moich okolicach i ja nic o tym nie wiem.. Ah, Ah, Ah..No nic, trzeba czekać na kolejną okazję. Tymczasem się melduję i..mam nadzieję, że będę już...w miarę systematycznie:)Pozdrawiam Was ciepło i nie dajcie się wiatrom i deszczom i pozdrówcie ode mnie Kraków:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Marchewka rzeczywiscie prezentuje sie dosc zachecajaco! A jakie piekne polki z winami!

    OdpowiedzUsuń