Co wybrać? Gorącą zupę kokosową czy chrupiące panini?
Zapachy wdzierają się do nosa czy tego chcesz czy nie. Oczy atakowane są
huraganem kolorów, kształtów a dookoła brzęczy różnojęzyczny gwar. Lekko nie
jest.
Zapuszczamy się w alejki wszelakiego dobra. I zaraz na początku staję jak zamurowana
przed stosami warzyw i owoców. Niby nic, po prostu pomidory, bakłażany, dynie,
szparagi, morele, truskawki. Ale są też okazy, których nie umiem nazwać. Rzepa
melonowa? Melon rzepowy? Kolor porażający. Pachnie…jak melon. Wygląda jak…sami
zobaczcie.
Bakłażany kocham miłością bezkrytyczna. A tu leżą ich różne
wcielenia. Prawie mdleję z podniecenia. I już postanawiam, że za rok wyhoduję
sobie takie na grządce.
Szparagi nie leżą w smętnych pęczkach. Leżą w stosach. Są
ich całe ciężarówki. A wśród nich dzikie szparagi. Bladozielone, smukłe, o
połowę mniejsze od swoich oswojonych kuzynów. Wiedzieliście, że szparagi mają
swoją dziką stronę?
Obok Włosi przekrzykują się zachwalając trufle. Odwracam
głowę i widzę schowane w słojach czarne i białe bulwy. Są duże i zapewne
kosztują majątek. Zamyślam się nad ich unikalnością.
I w tym momencie świat na ułamek sekundy zastyga. Jeden z
roześmianych sprzedawców uchyla szklane wieczko. Wszystkie głowy jak za
przyciśnięciem niewidzialnego guzika odwracają się w kierunku włoskiego
stoiska. A ze słoika wypływa strumień truflowego powietrza. Prawie je widać.
Chłoniemy zapach nosem, ustami. Sprzedawca jest całkowicie usatysfakcjonowany
spektaklem, który nam zafundował. To tak jakby na moment uchylił nam drzwi do
innego wymiaru.
Wszystko trwa kilka sekund i wieczko opada przywołując nas
do rzeczywistości. Tłum rusza do kupowania miodów truflowych, serów z dodatkiem
tego rarytasu i aromatyzowanej oliwy.
Z truflami sąsiaduje kolejny Włoch. To stoisko z wypiekami.
Focaccie piętrzą się jak schody do nieba. Jedne są z oliwkami, inne z
peperoncino, te są z rozmarynem, a tamte
z anchois. I chleby. Ogromne, pękate i pachnące. Już zapomniałam o
zapachu trufli. Teraz chcę chleba. Poproszę ze świeżo skrojonym prosciutto.
Ale, zaraz, zaraz. Pachnie morzem. Krok w lewo i jestem w
raju. Teraz już na pewno nie ruszę się z miejsca. Stworzenia morskie wszelakiej
maści. Krewetki znane mi i nie znane.
Małże, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Próbowaliście małży brzytw? Tu
możecie spróbować. Chcecie miecznika? Jest. Marzy wam się okoń morski? Proszę
bardzo.
Jest zimno i pada, a prosecco leje się strumieniami. Zbliża
się pora lunchu i stoisko ze świeżymi ostrygami jest oblegane. Otwieranie
muszli odbywa się przy akompaniamencie głośno śpiewanego „O sole mio”. Kilka kropli cytryny i chlup, ostryga ląduje
w ustach. Jeszcze łyk wina i błogi uśmiech wypełza na twarz. Jak tu się nie
uśmiechać.
Idziemy dalej. Trudno dostrzec do czego następna kolejka. W
końcu docieramy do lady. Przed nami długi sznur musztard. Już wiem, że na pewno
którąś kupię. Tylko którą? Może z figami, albo dyniową. Tajemnicze wow wow też
robi wrażenie. Szczególnie na kubkach smakowych. Każdej musztardy można
spróbować.
Zresztą, ta zasada jest na targu obowiązująca. Próbuj i
kupuj. Nie jesteś pewien czy wolisz pecorino sześcio czy trzydziestocztero
miesięczne? Spróbuj. Nie wiesz jak może smakować beza z kandyzowanymi malinami ?
Zjedz kawałek i kup torbę.
Są nawet przybysze z innej planety. Gwiezdne wojny jak na
dłoni. Enoki to grzyby ale czy ich nazwa nie daje do myślenia?
Zapachy, smaki, kolory, dźwięki składają się na
nieprawdopodobny patchwork. To połączenie uderza do głowy jak najlepsze
bąbelki.
Potrzebuję kawy. I chwili spokoju, żeby umysł ogarnął to
wszystko, czego przed chwilą był świadkiem.
Idziemy na lunch a ja w końcu decyduję się na pachnącą trawą
cytrynową zupę kokosową.
Borough Market w Londynie najlepiej odwiedzić rankiem, kiedy
jeszcze nie jest zatłoczony lub krótko przed zamknięciem. Wtedy na dodatek ceny
spadają na łeb na szyję, bo przecież towary trzeba sprzedać.
Opuszczamy targ. Jeszcze tylko krótka wizyta na stoisku z
najbardziej egzotycznymi gatunkami mięsa i z żalem idziemy do metra.
Nie miałam pojęcia, że pyton jest jadalny. A zjedzenie zebry
wydaje mi się równie niezrozumiałe jak zjedzenie własnego psa. Sądząc z kolejki
przed stoiskiem, niektórzy nie mają takich rozterek. Ja zostanę przy
bakłażanach i małżach.
Ostatnią sobotę maja spędziłam w miejscu tak obfitującym w
doznania, że kolejny tydzień nie wyściubiałam nosa z lasu. Musiałam sobie
poukładać wrażenia i dojść do ładu z poczuciem niesprawiedliwości. W tę
ostatnią sobotę walczyłam z pokusą porzucenia kraju nad Wisłą i zamieszkania w
kartonie na którejś stacji londyńskiego metra.
Na szczęście każde uczucie jest przemijające. Zdrowy
rozsądek dogonił mnie na Oxford Street.
Postanowiłam tu wrócić i nie marudzić na nieobecność świeżej lukrecji w moim warzywniaku.
W końcu od tego są podróże.
Tyle na dzisiaj. Zero przepisów ale za to ogrom wrażeń. Teraz czas wrócić do truskawek i groszku cukrowego.
Wszystkie piękne zdjęcia zrobiła MidnightCookie.
Wszystkie piękne zdjęcia zrobiła MidnightCookie.
Smacznego
Nie ma zmiluj, w sobote pedze na Borough Market. Oj, za dlugo juz tam nie bylam :)
OdpowiedzUsuńAle u Ciebie apetycznie, egzotycznie i ...wspaniale, jak zawsze.Piękne zdjęcia, cudny opis spowodował, że czułam się jakbym była na Borought Market...póki co w marzeniach, które być może się kiedyś spełnią...Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTe makaroniki wyglądają bosko!
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja, czułam się tak jakbym czytała książkę z pieknymi zdjęciami ; )
OdpowiedzUsuńPozdrawiam !
Ach, aż zgłodnialam od samego czytania. Targ opisalas Limonko dokładnie taki jakim jest! Po prostu pięknie!
OdpowiedzUsuńZaczarowałaś mnie swoją relacją. Przez moment poczułam, aż zapach trufli.... tez tam chcę :)))
OdpowiedzUsuńSzkoda, że u mnie w okolicy nie ma takich miejsc...
OdpowiedzUsuń