sobota, 19 listopada 2011

Sobotnie śniadanie



Z wszystkich posiłów tygodnia, najbardziej lubię sobotnie i niedzielne śniadania. Może dlatego, że kojarzą mi się z wakacjami, spędzanymi gdzieś daleko. Poranki latem, w innych klimatach mają leniwy, nieśpieszny rytm. Na wyjeździe zawsze jest niedziela. Późne wstawanie, nakrywanie do stołu w ogrodzie, mnóstwo rąk do pomocy. Jedni kroją pomidory, inni rozkładają talerze, ktoś stawia kawiarkę na ogniu, a zapach kawy zwleka z łóżek nawet najbardziej odpornych. Niektórzy uważają się odpowiedzialni za konwersację a co gorliwsi otwierają pierwszą butelkę Asti. Bo kto to widział rozpoczynać dzień bez szampana? Nie obowiązuje dress code, tu piżama, tam szlafrok.
Ale nie tylko ten rodzaj śniadań wspominam, choć te chyba kocham najbardziej.
Te, które jadaliśmy w hotelach były zupełnie innego charakteru. Były.. luksusowe. Nie w znaczeniu podawanych czy jedzonych potraw. Były luksusowe pod względem traktowania gościa. Naszym jedynym obowiązkiem, było po prostu przyjść. Cała reszta działa się sama. Stoł nakrywał się sam, naczynia same się wymieniały, kawa parzyła się sama. Nam pozostawał do  rozwiązania dylemat czy zjeść omlet, czy tost francuski. Co było cechą wspólną obu rodzajów porannych posiłków? Czas przy nich spędzony. Te śniadania się celebrowało. Trwały i trwały. Nikomu nie wpadło do głowy wrzucić kawałek sera na kromkę chleba i wypić kawę na stojąco. Po co?  Siedzieliśmy, jedliśmy, gadaliśmy, planowaliśmy kolejne dni i wydawało się, że taka sielanka nigdy się nie kończy.
Trochę z klimatu takich poranków mamy latem w domu pod lasem. Tam też centralnym miejscem życia rodzinnego jest taras. Spędzamy na nim większość dnia, ale to poranki są magiczne. Herbata nie smakuje już potem tak dobrze, jak podczas śniadania. Koty wystawiają brzuszki do słońca, pachną kwiaty, brzęczą muchy, jest zielono i spokojnie. Czyli, nie trzeba wyjeżdzać za morza i góry, żeby śniadanie było udane? Oczywiście, że nie. Ale dobrze jest dojść do wniosku, że nieważne gdzie i  nieważne co. Ważne z kim dzieli się śniadanie. Życzę wam, aby wszystkie wasze śniadania były zapowiedzią udanego dnia.
Zakładam, że macie czas w sobotni poranek i możecie ucieszyć siebie i innych czymś przełamującym śniadaniową rutynę. Zróbcie może placuszki z syropem klonowym, albo jajka po benedyktyńsku. Zaparzcie herbatę lub kawę.

Jaja po benedyktyńsku
jajka (ile kto chce)
zimne masło (po pół łyżeczki na jajko)
garnek z wodą
łyżeczka octu

To danie nie jest fanaberią. To po prostu poczciwe jajko na miękko, tylko pozbawione pancerza. Taki rycerzyk w alkowie. Wiem, że można zjeść jajko po bożemu. Ale dlaczego ma być zawsze tak samo? Zaskoczcie siebie i jeszcze kogoś czymś niby znajomym, ale jednak innym. Na szczęście jajka ma w lodówce każdy. Więc namawiając was do popełnienia tego dania, nie sugeruję wam wyprawy na inny kontynent. Trzeba tylko odwiedzić lodówkę. I oczywiście obudzić w sobie w porannym rozmemłaniu otwartość na coś nowego.
Nastawcie czajnik na herbatę lub powołajcie do życia kawiarkę. A w czasie, kiedy po kuchni zaczną się  rozpełzać rozkoszne aromaty, wy nalejcie do płaskiego rondla wody na trzy palce. Niech się zagotuje, wtedy dodacie do niej małą łyżeczkę octu. Nie bójcie się, nie wyczujecie go w jajkach.
Nie będę oryginalna mówiąc, że najlepsze są jajka od kur, które znacie osobiście. Bądźmy jednak realistami. Ilu z nas ma takie znajomości?
Więc niech będą po prostu świeże i umyte. Wybijamy jajko na płaski spodeczek. Z niego łatwo jest je zsunąć do gotującej się wody. I to robimy. Delikatnie, bez pośpiechu, nerwów. Pamiętajcie,że nasz rycerzyk jest goły.
Jajko chlupnięte do wody momentalnie się zetnie. Odczekajcie minutkę i łyżką cedzakową wyjmijcie je na talerz. Na pięknie ścięte jajko nakładacie zimne masło, które momentalnie się rozpuszcza. Razem komponują się rozkosznie. Jak to zjeść?
Dróg jest kilka. Możecie takie jajo zjeść na grzance, super smakuje w szklance. Jest idealnym dodatkiem do wędzonego łososia. Posypcie, jeśli chcecie szczypiorkiem. Całkiem udane jest posypanie drobno pokrojonym chili. Wasz wybór.
Macie kawę, jajka po benedyktyńsku, pieczywo, jakiś dżem, perspektywę soboty przed sobą. Usiądźcie i cieszcie się towarzystwem i spokojną atmosferą śniadania. To się nazywa dobry początek dnia.


Smacznego

3 komentarze:

  1. To się nazywa IDEALNY początek dnia. Uwielbiam sobie w sobotę zrobić takie jajko. Wtedy wiem, że mam weekend ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozwolę sobie zacytować fragment, który zafundował mi prawdziwy atak śmiechu:

    "Nie będę oryginalna mówiąc, że najlepsze są jajka od kur, które znacie osobiście. Bądźmy jednak realistami. Ilu z nas ma takie znajomości?"

    No właśnie. Żadne jajka nie smakują i nigdy nie będą smakowały tak dobrze, jak te od kur, które poznałam w Morsku. Uważam to za naprawdę niesamowite doświadczenie.
    I niech będzie, że znów jedynie przytakuję, ale faktycznie nie ma nic lepszego od śniadań, przy których nie trzeba się spieszyć. Celebrowanie wspólnych posiłków doceniam właściwie dopiero teraz, kiedy już spotkania w takich okolicznościach nie należą do codzienności. Dlatego pewnie tego rodzaju śniadania mają w sobie aż tyle z lata i wakacji. Nawet jeśli mamy tylko szary, późnojesienny weekend.

    Piękne zdjęcia i świetny przepis - aż trudno uwierzyć, że gdzieś umknął mi pomysł zjedzenia jajka po benedyktyńsku. Koniecznie trzeba to nadrobić w kolejny weekend!

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje ulubione tez sa sniadania. Te wloskie, te hotelowe i te serwowane do lozka. I jak pisze Fox - takie jajka po benedyktynsku (szczegolnie z sosem holenderskim i lososiem!) to najlepszy znak ze jest weekend i nigdzie nie trzeba sie spieszyc.

    Swoja droga moje niedzielne sniadanie to byly takie jajka jak w poscie powyzej wlasnie! Mniam!

    OdpowiedzUsuń