Zamiast stać w kolejce do wjazdu na
parking supermarketu, wybraliśmy drogi jak najbardziej oddalone od
wszelakich sklepów, karpia i sztucznych choinek.
Pojechaliśmy na wycieczkę. Naszym
głównym kryterium był czas. I ilość godzin z odrobiną chociaż
słońca. Założyliśmy, że cel musi znajdować się nie dalej niż
półtorej godziny drogi od domu. Poznawanie nowych miejsc w
ciemnościach nie było brane pod uwagę.
Wiecie jak to się robi? Zatacza się
krąg dookoła miejsca startu i już. Kiedyś wbijało się cyrkiel.
Teraz robi to google maps. Nam przypadła losowo wyprawa na zachód.
Dzień jest krótki by nie powiedzieć
skarlały. Deszcz padał od rana a na dodatek wiało. Czyli warunki
niezbyt zachęcające do wycieczek w Polskę.
Im dalej na zachód, tym niebo stawało
się bardziej niebieskie. Szarości i deszcze zostawiliśmy za
Kędzierzynem. Potem pojawiło się słońce.
Świat w ogóle nie wyglądał jakby
się przejmował nadchodzącym Bożym Narodzeniem. Pola zielone, lasy
przysypane brązami i rudością. Niebo po deszczu wyczyszczone jak
okna na święta.
A słońce? Już dawno takiego nie
widziałam.
Jechaliśmy prostą jak drut drogą
przez lasy opolskie. Było niedzielne południe i wokół panowała
pustka. Miasteczka przez które przejeżdżaliśmy jakby spały. W
kałużach przeglądały się opuszczone bocianie gniazda i
wspinające się po drabinkach Mikołaje. Nie zauważyłam ani jednej
kolejki, ani jednego supermarketu.
Wpadliśmy na kawę do Głogówka i w
dwie minuty obeszliśmy błyszczący pastelowymi kolorami rynek.
Tylko psy wyprowadzały swoich właścicieli na przedobiedni spacer.
Co robią w taką przedświąteczną
niedzielę głogówkowianie? Mam nadzieję, że nie tkwią w jakimś
kolejkowym koszmarze.
Na obiad zaprowadził nad tripadvisor*.
Wpisujesz hasło „obiad”,
przybliżoną okolicę, w jakiej się znajdujesz i już wiesz dokąd
jechać.
Naszym celem były Krapkowice.
I tu wyjaśniła się zagadka pustych
dróg i wiosek. Przekonaliśmy się, że to Krapkowice pełniły rolę
magnesu przyciągającego tłumy.
Cały krapkowicki rynek został ciasno
zastawiony kramami i namiotami. Na przyległych uliczkach nawet
hulajnogi nie dałoby się postawić. Sądząc po tym można
przypuszczać, że stawiła się tutaj cała zmotoryzowana i piesza
okolica.
Grzane wino, grillowane oscypki, chleb ze smalcem i całe
stada pierniczków kusiły z każdej strony. Do tego kataryniarz i
rękodzieła pod dostatkiem.
Tylko śniegu brakowało. Mikołaj
jeździł dookoła rynku bryczką a renifery dostały wychodne.
Tak nas ten krapkowicki jarmark
zauroczył, że nie spostrzegliśmy jak podkradł się wieczór.
Chociaż, czy o wpół do czwartej
można mówić o wieczorze? Może raczej o późnym grudniowym
popołudniu?
Wracaliśmy pustymi bocznymi drogami aż
do wjazdu na autostradę.
I wróciło wrażenie poranka. Samochód
za samochodem, sznureczkiem sunęły w kierunku jaskrawych plam
światła. Do centrum, do superrmarketów, do megamarketów. Bo
przecież idą święta, bo zakupy trzeba zrobić.
A my wracaliśmy z wycieczki.
Nie myślcie, że jestem abnegatem i mam w nosie święta.
Dziś rano grzeczniutko odpaliłam
„biedronkę” i z listą zakupową w dłoni pomknęłam kupować
rybę.
Bunt buntem ale potem trzeba założyć
kapcie.
Życzę wam żebyście się nie dali
zwariować. Jeszcze tylko dwa dni i od czwartku będzie można leżeć
objedzonym brzuchem do góry.
*Z czystym sumieniem mogę tym, którzy zajrzą kiedyś do Krapkowic, polecić restaurację "Royal".
Znajdziecie ją na rynku i kiedy już dostaniecie do ręki menu, wybierzcie absolutnie perfekcyjną zupę borowikową z grzankami. A do drugiego dania poproście o zestaw surówek.
Takich jak w Royalu nie jadłam nigdy w życiu.
Będę za nimi tęsknić.
:)Póki co uśmiecham się...a jeszcze wpadnę złożyć Wam swiąteczne życzenia!:))
OdpowiedzUsuńTak, Royal jest jak najbardziej do polecenia. Ziemie zachodnie zreszta rowniez.
OdpowiedzUsuńBardzo ładne te ziemie zachodne ;0
OdpowiedzUsuń