czwartek, 15 grudnia 2011

Bajka o dobrej wróżce Natalii czyli nie moje pierniki


Kusi mnie, żeby zacząć tak: dawno, dawno temu w pewnej rodzinie, każdej zimy przed Bożym Narodzeniem, zbierały się przedstawicielki trzech pokoleń by piec pierniki.
Jak każda taka opowieść, ta też kończyłaby się wesołym stwierdzeniem, że ja też tam byłam, wino piłam i pierniki jadłam. Nic z tego. Moja opowieść zmierza w kierunku antybajki.
Nie pamiętam, żeby ktoś w moim rodzinnym domu piekł pierniki. Po prostu pewnego dnia pojawiały się na stole i już. Nazywały się katarzynki.
Lata minęły od tej epoki i postanowiłam zerwać z rodzinną tradycją. Pora zakończyć piernikową opowieść happy endem. Łatwo powiedzieć. A jak z realizacją?
Córka, świadek moich zmagań, stwierdziła po kolejnej próbie, że pierniki robimy piękne. To właśnie jest kluczowe słowo: piękne. Nie smaczne, nie pachnące, nie miękkie, ale piękne.
Mój wypiek był zawsze jak ta lilia w ogrodzie, śliczny i do oglądania. Tylko. Biada temu , kto chciałby w nim zatopić zęby. Najpierw miałam nadzieję, że czas odegra tu rolę ratunkową. Nie w tym przypadku. Moje pierniki leżakowały miesiąc, rok, niektóre nawet dwa lata i ciągle były jak kamienie. Do jedzenia się nadawały średnio, ale jako przycisk do papieru jak najbardziej. Mam słoju kilka sztuk sprzed trzech lat i wciąż dobrze wyglądają.
W tym roku postanowiłam się nie zrażać i znaleźć przepis, który wprowadzi mnie do grona piernikarzy wybitnych. Sprawdziłam dziesiątki źródeł, kupiłam cztery książki poświęcone świątecznym wypiekom. W końcu znalazłam ten jedyny, który miał mi zagwarantować sukces. Schowałam go sobie i... oczywiście zapomniałam gdzie. Potraktowałam to jak ostrzeżenie. Może pieczenie pierników nie jest mi pisane?
I nagle, jak w klasycznej bajce, pojawiła się dobra wrózka i obdarowała mnie solidnym kawałem ciasta piernikowego. Dzięki ci Natalio. Imię twe niech wielbią wszyscy piernikożercy. Bez najmniejszego stresu, bez kropli potu okazałam się szczęśliwą posiadaczką cudnie dojrzałego ciasta. Leżało sobie spokojnie w lodówce do poniedziałku, aż zebrałam się na odwagę by je upiec. Wszystko odbyło się tak, jak w bajkach bywa. Było idealnie. Na surowo - pycha. Gorące - rewelacja. Po kilku dniach - ideał. Jest szansa, że w tym roku pierniki będą też do jedzenia.
Zajrzyjcie do Natalii. Jej dzieło jest namacalnym dowodem, że są na świecie ludzie, którym się pierniki udają.
Wdzięczność moja jest wielka i w ramach rewanżu podzielę się z nią przepisem na idealny lukier i zestawem świątecznych dekoracji. Daria donosi mi, że proces pieczenia 300 pierników już się u nich rozpoczął i pomoc będzie mile widziana.





Pierniki Natalii
1 kg mąki pszennej
pół kilograma miodu
pół kilograma cukru
25 dkg masła, miękkiego
4 jajka
10 dkg kakao
1 łyżeczka amoniaku
1 opakowanie proszku do pieczenia
2 kieliszki (50 ml) wódki
1 opakowanie przyprawy do piernika
starta skórka z jednej cytryny.
Całość trzeba bardzo dobrze wyrobić, co podobno nie jest łatwe, bo w początkowym etapie klei się jak diabli. Ale nagroda w postaci mistrzowskich ciastek - gwarantowana. Potem na trzy, cztery tygodnie do lodówki. Czyli na święta to już musztarda po obiedzie. Ale przecież pierniki można upiec i później.
Jak dojrzeje, rozwałkować, wykroić co kto chce i piec w 180 stopniach przez 7-8 minut.
Żeby zrobić z nich małe dzieła sztuki potrzebny jest wam lukier.

Lukier
1 białko
1,5 szklanki cukru pudru
Wymieszajcie cukier z białkiem. Masa na początku stawia opór, ale im dłużej mieszacie, tym łatwiej idzie. Jeden piernik zróbcie ćwiczebny i na nim sprawdźcie, czy lukier jest taki jak trzeba. Nie powinien się rozlewać. Kropla na pierniczku zastyga prawie natychmiast.
Jeśli lubicie kolorowe ozdoby, to do białego lukru dodajcie ulubionych barwników. Reszta jest kwestią waszej wyobraźni i czasu. Bo malowanie pierników to zajęcie bardzo pracochłonne. Ale warto. Zobaczcie sami.






Dużo radości wam życzę przy pieczeniu i smacznego

2 komentarze:

  1. Ach! Piekne (chyba sie powtarzam, prawda?)
    Niech zyje Natalia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bezustannie patrzę na te pierniczki zazdrośnie. Są takie śliczne, że aż będzie szkoda je jeść :)

    OdpowiedzUsuń