Chciałam w tym roku zbagatelizować
jutrzejszy dzień. Jakieś Walentynki nie będą mi przecież
wyznaczać momentu, kiedy mam kupować serduszka i obmyślać
podniecającą kolację. Cały rok jest równie dobry na dowody
miłości. I wcale nie muszą być w czerwonym kolorze. Śledzie jako
dowód miłości mają się całkiem dobrze.
Ale z drugiej strony, może znajdą się
tacy, którzy potrzebują bodźca, by swojej wybrance lub wybrankowi
choć raz w roku zamanifestować swój afekt. W ten dzień można
sobie pozwolić na więcej bez narażania na szwank swojej męskiej
dumy czy kobiecej wrażliwości.
- Kochasz mnie Kiciu?
- Mmm.
- Ale na pewno?
- Mmm.
- Powiedz, że jestem twoim
słoneczkiem.
- Aha.
Jak widzicie, wyjątkowo rozwinięty
dialog miłosny.
I nagle, ten wylewny rozmówca czy
rozmówczyni dostaje po głowie czerwoną kartką. Dosłownie. Chyba,
że nie robi zakupów, nie czyta prasy, nie przegląda Internetu.
Słowem, żyje życiem pustelniczym w głębokich Bieszczadach. W
każdym innym przypadku nie ma rady. Nie ukryje się przed
czerwienią.
Za mną było podobnie. Bagatelizowanie
Walentynek dobrze mi szło. Omijałam wzrokiem stoiska z miśkami
trzymającymi serca. Nie wzruszały mnie kartki z napisami „na
zawsze twoja” czy „jesteś moim kotkiem”. Stoiska z czekoladą omijałam
szerokim łukiem, więc tu nie było problemu.
Nie podejrzewałam, że pułapka czai
się w moim własnym domu. Do dzisiejszego ranka wszystko miałam pod
kontrolą. Żadnych przygotowań, zero wymyślnych planów
kolacyjnych i przezroczystych szlafroczków. I wtedy otwarłam
zamrażarkę.
Jakoś tak się składa, że od mojej
lodówki wiele dziwnych sytuacji bierze początek. Czegoś w niej
szukam, co innego znajduję.
Szukając czerwonego wina do
ośmiorniczek, wygrzebałam woreczek zeszłorocznych truskawek.
Jakiego koloru są truskawki? …. No, właśnie. Tego koloru. I już
nie było odwrotu. Gdzieś tam, kwiliło we mnie poczucie winy, że
nie dotrzymuję słowa danego samej sobie, ale reszta mnie już
układała plan deseru truskawkowego.
I tak to się kończyło. Miało nie
być dyktatury walentynek a jest jak zawsze. Mogę się jedynie
usprawiedliwić, że po pierwsze w miłości trudno o zdrowy
rozsądek, a po drugie cel uświęca środki.
Mus truskawkowy
Półtorej szklanki rozmrożonych
truskawek
200 ml kremówki
otarta skórka z limonki
4 łyżki cukru pudru
4 łyżki żelatyny
2 łyżeczki grenadyny lub syropu z
granatów, który doda koloru anemicznym truskawom
3 ciasteczka oreo
1 łyżka stopionego masła
dwie foremki o średnicy: 12 cm i 8 cm
Pierwszym punktem jest rozmrożenie
truskawek. Kiedy mamy go już odhaczony, możemy zamoczyć żelatynę
w trzech łyżkach zimnej wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy ją na
garnku z wrzącą wodą by się rozpuściła.
Kiedy truskawki się rozmrażają, a
żelatyna pęcznieje, kruszymy w blenderze ciastka i mieszamy ze
stopionym masłem. Wykładamy okruszkami formę i kładziemy do
lodówki.
Ubijamy kremówkę. Miksujemy blenderem
truskawki z cukrem pudrem i grenadyną. Dorzucamy startą skórkę z
limonki. Odlewamy 1/3 szklanki musu truskawkowego. Do reszty
truskawek wlewamy płynną żelatynę, odlewając do miseczki jedną
łyżeczkę. Będzie potrzebna do pozostawionej 1/3 musu.
Delikatnie łączymy kremówkę z musem
truskawkowym i napełniamy nim obie formy. Odstawiamy do lodówki aż
się ładnie zetnie. Kiedy mus się zetnie wyjmujemy go z foremek, pomagając sobie ciepłym nożem i kładziemy mniejszą część musu na większą.
Ostatnim zadaniem jest polanie deseru
sosem truskawkowym. Do pozostałej 1/3 części zmiksowanych
truskawek wlewamy odłożoną łyżkę żelatyny (jeśli stężała,
znów podgrzewamy ją na garnku z wodą) i polewamy deser. Trzymamy w
lodówce do momentu konsumpcji.
Smacznego i wielu emocji jutro
Hehe, piekna konkluzja! U mnie chyba jakos tak bez zamierzenia wyjdzie bez Walentynek, no chyba, ze wersja Ona + On i Barroso czyli Walentynki pro-Europejskie ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie truskawkowe cudeńka!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Olinka - Smakowy Raj
Mmm, wyjątkowo apetyczny deser :)
OdpowiedzUsuńJa tam Walentynki lubię :) Bez przesady oczywiście, ale każda okazja jest dobra, żeby zrobić coś wyjątkowego :)