Jeżdżąc tu i tam zazwyczaj nie
omijam księgarń. Nie ma znaczenia czy jadę do sąsiedniego miasta
czy sąsiedniego kraju. Pewne jest, że znajdę jakaś księgarnię i
w niej utonę. Nudzą mnie sklepy z ciuchami, omdlewam w
supermarketach. Łażenie między półkami z książkami jest
rodzajem uzależnienia. I chociaż większość książek dociera do
nas za pomocą kuriera, bo nadążający za techniką MMŻ zamawia
je w Internecie, to nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak
wsadzenie nosa w książkę zdjętą dopiero co z półki.
Często bywa tak, że nadmiar dobra
wszelkiego czyli książek, które chciałabym mieć, przerasta mnie
do tego stopnia, że wychodzę z księgarni z pustymi rękami. A
czasami tylko ograniczenia bagażowe sprowadzają mnie na drogę
rozsądku.
Mówi się, że czytelnictwo zamiera,
że czas papierowej książki powoli mija. Nasz ostatni pobyt w
Dublinie wprawił mnie z zachwyt. Bynajmniej nie ze względu na ilość
literatury (nie zdawałam sobie sprawy ilu znakomitych pisarzy i
poetów było Irlandczykami), ale z powodu tłoku w księgarniach.
Biorąc pod uwagę, że największa zajmowała 3 piętra, to
napełnienie jej sporym tłumem powinno wzbudzić szacunek.
Dział kulinarny zajmował w tej
księgarni połowę piętra. Sporego piętra. Czego tam nie było?
Kogo tam nie było? Sądząc po miejscu umieszczenia poszczególnych
pozycji można było wywnioskować kto jest na fali wznoszącej a kto
jest passe (na marginesie zdradzę, że Gordon Ramsey był na
najniższej półce).
Podział na kuchnie świata podniósł
mi temperaturę o kilka stopni. Na dział ciastkarsko cukierniczy
nawet nie spojrzałam, bo policzyłam sobie, że potrzebuję co
najmniej tygodnia, żeby przejrzeć same kuchnie Azji.
A potem musiałam dokonać wyboru.
Kuchnia libańska czy koreańska? A może nowy Rick Stein lub Vintage
Tea Party?
Wybrałam książkę po okładce i
tytule. Coś co nazywa się Trawa cytrynowa i imbir nie może być
rozczarowujące.
Chyba nigdy niczego nie wygrałam na
loterii. Gry losowe powinnam omijać z daleka, bo zawsze trafiam w
nietrafione. Takie szczęście na odwrót. Jednak w przypadku tej
książki trafiłam w dziesiątkę. Jest piękna, jest fascynująca,
jest nieskomplikowana.
Z niej pochodzi przepis na podwójnie
smażone koreańskie skrzydełka.
Koreańskie smażone skrzydełka
3/4 szklanki mąki pszennej plus 2
łyżki
3 łyżki mąki kukurydzianej
200 ml wody
pół łyżeczki soli
4 łyżki sosu sojowego jasnego
1 łyżka cukru
2 łyżki miodu
1 łyżka oleju sezamowego
4 ząbki czosnku drobno posiekane
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
2 łyżki ziaren sezamu lub orzeszków
ziemnych
1 kilogram skrzydełek z kurczaka
olej do smażenia
Zaczynamy od zmieszania obu rodzajów
mąki (z mąki pszennej odsypujemy do osobnej miski 2 łyżki) i soli
w głębokiej misce. Dolewamy wodę, mieszamy i odstawiamy.
W małym rondelku mieszamy sos sojowy,
cukier, miód, olej sezamowy, czosnek, imbir i 1 łyżkę wody.
Doprowadzamy do wrzenia i na małym ogniu gotujemy 10 minut do
momentu zagęszczenia się sosu. Zdejmujemy z ognia i odstawiamy na
bok.
Na suchej patelni prażymy nasiona
sezamu lub orzeszki. Pilnujemy patelni, bo zmiany na niej następują
błyskawicznie. Kiedy nasionka zmienią kolor na złoty, zdejmujemy
je z patelni.
Na głębszej patelni lub garnku do
smażenia rozgrzewamy olej do 180 stopni. Jego temperaturę można
sprawdzić wrzucając kawałek chleba. Jeśli zaczyna od razu
skwierczeć i po około 15 sekundach jest brązowy, to znaczy, że
olej jest dostatecznie gorący.
Umyte i osuszone skrzydełka dzielimy
ostrym nożem na dwie części. Ta najmniejsza końcówka może
wylądować w rosole. My użyjemy dwóch pozostałych, na których
można ząb zawiesić.
Obtaczamy skrzydełka w 2 łyżkach
pozostawionej mąki. Strząsamy nadmiar mąki i zanurzamy kawałki
kurczaka w cieście. Ostrożnie zanurzamy skrzydełka w gorącym
oleju.
Nie kładźcie zbyt wielu porcji naraz.
Obniży się temperatura oleju i ciasto zacznie go wchłaniać.
Lepiej żeby skrzydełka miały luz i stałą temperaturę smażenia.
Smażymy każdą partię 10-15 minut dopóki nie nabiorą złoto
brązowego koloru. Wyjmujemy skrzydełka z oleju na papierowe
ręczniki. Zostawiamy je w spokoju na 5 minut.
Po pięciu minutach następuje
przełomowy moment dla skrzydełek.
Ponownie rozgrzewamy olej do 180 stopni
(najpewniej nie zdążył całkowicie ostygnąć). Wrzucamy partiami
skrzydełka do gorącego oleju. Każdą partię smażymy 2 minuty i
wyjmujemy kawałki kurczaka na papierowe ręczniki.
Do dużej miski wlewamy sojową
marynatę. Wrzucamy skrzydełka. Energicznie podrzucamy by wszystkie
otuliły się smakowitym sosem. Dorzucamy sezam lub orzeszki i
jeszcze raz podrzucamy.
Wykładamy skrzydełka na talerz i
posypujemy posiekaną zieloną cebulką.
Wierzcie mi, że po zjedzeniu
ostatniego żałowaliśmy, że jedzenie trwało tak krótko.
Smacznego
Jak dobrze, że podróżujesz, jak dobrze,że zbierasz ze sobą wspaniałe, przesiąknięte zapachami różnych kuchni, tradycji książki i potem wyczarowujesz wspaniałe potrawy..Jak dobrze, że jesteś i jak dobrze, że ja mogę gościć u CIEBIE i delektować oczy takimi cudami!:)Pozdrawiam serdecznie Was barrrdzo mocno!
OdpowiedzUsuńKasiu, Kasiu równie dobrze ja mogę to powiedzieć o tobie. Wizyty u ciebie są jedną wielką przyjemnością:))
UsuńJa też bardzo lubię zaglądać na wyjazdach do księgarni. I do sklepów z drobiazgami kuchennymi - zawsze coś ze sobą przywiozę :) Taką książkę o koreańskiej kuchni chętnie bym przejrzała. Szczególnie, że te skrzydełka wyglądają bardzo zachęcająco. Uwielbiam kuchnie azjatyckie.
OdpowiedzUsuńO tak, pokusa na wyjazdach jest zawsze ogromna:))
UsuńO, tak w ksiegarni moglabym na pewno zamieszkac. A im wieksza tym lepsza!
OdpowiedzUsuńMmmmm. Tak, zamieszkać w księgarni.... Jest o czym marzyć.
UsuńCzy "ciasteczko" jest północne?
Tez zagladam do ksiagarni gdzie sie da. Zawsze przywoze z podrozy ksiazki kucharskie a jak nie ksiazki to czasopisma.
OdpowiedzUsuńBardzo lubie kuchnie koreanska, jest bardzo charaktrystyczna. Zwlaszcza w zimie nachodzi mnie na koreanskie dania i czesto jem kimchi. Takich skrzydelek nie ma w mojej ksiazce:-)
Zawsze znajdzie się coś nowego. I to jest piękne:))
Usuń