31.12.2013
Do północy zostało sześć godzin.
Wszystko wydawałoby się być pod kontrolą. Zaliczyliśmy tego dnia
dwie wizyty na lotnisku i nasze plany wyglądały na niezakłócone.
Do walizki nie zabraliśmy ani sukni wieczorowej ani krawata.
Wiedzieliśmy dokąd jedziemy i kto będzie na nas czekał. Nie
wzięliśmy tylko pod uwagę małego szczegółu.
Dublin przywitał nas wiatrem, mżawką
i ciemnością. Całkiem sympatyczne powitanie. Czekało nas jeszcze
ponad dwie godziny podróży czyli przywitanie Nowego Roku było w
naszym zasięgu. Trzeba było tylko wsiąść do autobusu i na
miejscu rzucić się w ramiona znajomych.
Wyjęliśmy telefony, żeby zameldować
znajomym i rodzinie, że wszystko idzie zgodnie z planem, I wtedy
plan diabli wzięli. Telefony zamilkły i za żadne skarby nie dały
się zmusić do współpracy. Próba powołania ich do życia
skończyła się wyłączeniem ich na dobre. PIN leżał sobie
grzecznie w szufladzie ponad dwa tysiące kilometrów dalej.
Czyli mamy noc sylwestrową, jakiś
autobus na drugi kraniec wyspy, spanikowanych znajomych,
zaniepokojoną milczeniem rodzinę i nas, mających nadzieję na
szczęśliwe zakończenie.
Jechaliście kiedyś w całkiem nowe
miejsce, umawiając się na spotkanie bez ustalenia szczegółów?
Jeżeli do tego dodacie dość
szczególny dzień i nieco obce pod względem języka (irlandzka
wersja angielskiego jest... zaskakująca) i topografii detale, to
wyobraźcie sobie naszą sytuację.
W trzech miejscach Europy rozdzwoniły
się telefony. Wszyscy próbowali dociec co też się z nami stało.
Spokój zachowała tylko strona
angielska, słusznie twierdząc, że po zmianie operatora
telefonicznego, zapomnieliśmy o roamingu. O PIN-ie również.
Nie mając innego pomysłu wsiedliśmy
w autobus i pojechaliśmy w irlandzki mrok, mając nadzieję, że
ktoś tam na końcu drogi na nas czeka.
Na szczęście czekał. I bardzo się
na nasz widok ucieszył. Reszta Europy mogła odetchnąć z ulgą i w
końcu zająć się swoim pożegnaniem starego roku.
Sylwester zeszłego roku był
niecodzienny. Jeszcze nigdy nie spędzałam go z taką nonszalancją
i bez presji. Jeansy, sweter i dobry humor. To był mój zestaw
imprezowy.
Puby pełne ludzi, wylewająca się zza
każdych drzwi irlandzka muzyka. I śmiech, mnóstwo cydru i
guinessa. Zamiast wymyślnej kolacji kanapka w barze kanapowym.
Smakowała mi jak nigdy w życiu. Żadnych zobowiązań, zero
postanowień. No nie, oprócz jednego.
W przyszłym roku też zakręcimy
globusem i zaskoczymy samych siebie sylwestrowym wyjazdem.
Potraktujcie ten wpis jako
usprawiedliwienie nieco dłuższego milczenia.
Następnym razem opowiem wam o
Irlandii, którą poznałam.
Pięknego dnia i dużo słońca
O kurcze, ale mnie zadziwiłaś, juz wiem dlaczego Was nie ma.Wspaniały Dublin mimo, że początek był...niezbyt ciekawy. Cieszę się, że Sylwestra mieliście tak...nastrojowego, tak..."wypasionego" z irlandzkim klimatem:)Pozdrawiam Was NOWOROCZNIE:))
OdpowiedzUsuńPiekne zdjecia! Prosimy o wiecej!
OdpowiedzUsuńpodziwiam,też bym tak chciała.Majka.
OdpowiedzUsuńMajeczko, nie trzeba się długo zastanawiać. My też decyzję podjęliśmy w pięć minut. Czasami dobrze jest wyłączyć rozsądne myślenie. Ściskam cię noworocznie:))
UsuńAch tak patrzę z sentymentem. Mieszkałam przez rok w Cork (pld Irlandii) i zawsze chętnie wracam na zieloną wyspę.
OdpowiedzUsuńRozumiem, że jest za czym tęsknić:))
Usuń