Zmęczenie mnie dopadło
nieuzasadnione. Nic wielkiego, ani tym bardziej zajmującego umysł i
mięśnie nie wydarzyło się w moim życiu ostatnio. Powiem więcej,
mały urlop miałam w minionym tygodniu. Wycieczka na wyspę była
mniej męcząca niż zazwyczaj. Najwidoczniej Dziecko zauważyło, że
starsi nie nadążają. Po zaliczeniu tylko trzech miast,wielkiej uroczystości, kilkunastu
sklepów i jednej galerii mogę powiedzieć, że daliśmy radę.
To dlaczego czuję się tak, jakbym
ostatnie dni wolne miała zaraz po maturze?
Poranne wstawanie jest zawsze
targowaniem się z samą sobą: jeszcze parę minut i zaraz wstanę.
I dlaczego sobota jest tak daleko?
Dlaczego moment przyjęcia pozycji
horyzontalnej jest tak przyjemny?
Obwiniam o to pogodę i porę roku. Mam
dość serdecznie szarości i chłodu. Zmęczyłam się brakiem
światła i noszeniem czapki. Protestuję przeciwko pierzchnącym
dłoniom i wiecznej chrypce.
Fajny ten mój protest. Taki milczący.
Bo co mam zrobić? Ogłosić strajk i nie wyłazić spod kołdry?
Udawać, że do wiosny niedaleko?
Wiem, że marudzę. To też jeden z
objawów zmęczenia. Wiem też, że to marudzenie jest chwilowe. Dziś
do głosu doszła moja gorsza połowa. Nie mam siły z nią się
spierać. Poczekam spokojnie na moment, kiedy obudzę się rano i z
radością odsłonię okna. A tam słońce, błękit i może trochę
zieloności? Jeszcze tylko ze dwa miesiące i wróci druga lepsza
„ja”. Oby.
Małże są świetną ilustracją
mojego nastroju. Zamknięte w skorupce.
Świeże powinny być zamknięte. Jeśli
wśród nich jest jakaś uchylona, to ją wyrzućcie, bo kłopoty
żołądkowe do przyjemnych nie należą.
Po ugotowaniu wszystkie powinny być
otwarte. Jeśli znajdziecie jakąś zamkniętą, to się jej
pozbądźcie,bo patrz jak wyżej.
Obiad z ich udziałem należy do
obiadów tzw błyskawicznych. Chyba, ze macie sklerozę, ale o tym za
chwilę.
Małże podobno powinno się jeść w
miesiącach mających „r” w nazwie. To zdanie usłyszałam od
pewnego Holendra, który lata temu wprowadzał nas w tajniki jedzenia
owoców morza.
Nie wiem jak to się ma do miesiąca
lutego, bo w polskiej wersji „r” nie występuje. Skoro jednak
instruktor pochodził z kraju, gdzie februari jest posiadaczem
wspomnianej spółgłoski, to nie pozostaje nic innego jak przyjąć
zasadę holenderską.
Małże powinny pachnieć wodą morską.
W żadnym przypadku nie powinno się w nich czuć ryby, Jadore Diora
czy np. kapusty. Dopuszczalna jest tylko morska woda.
Małże nie wymagają solenia. Woda
morska zamknięta w muszelkach jest wystarczająco słona.
Świeże małże myjemy pod zimną wodą
i wyrzucamy te, które są otwarte.
Wrócę teraz do sklerozy. Małże
zazwyczaj po przyrządzeniu pływają w przepysznym sosie. Idealnym
rozwiązaniem jest świeża bagietka. Zamoczenie jej w małżowym
sosie jest jednym z najbardziej zmysłowych doznań smakowych. Tylko
trzeba pamiętać o tym, by bagietkę kupić. W przeciwnym wypadku
trzeba będzie zakasać rękawy i zagnieść bagietkę samemu. A to
przedłuża czas przygotowania małży do kilku godzin.
Moje bagietki na zdjęciach są
wynikiem takiego właśnie niedopatrzenia. I w obu przypadkach wiele
im brakuje pod względem bagietkowej urody. Ta pierwsza została
nazwana „grycanką”, bo daleko jej do smukłości francuskiej
bagietki. Drugie podejście też do całkiem udanych nie należy, ale
smakowo nie można im nic zarzucić. Jeśli nie chcecie wyjadać
pysznego sosu łyżką, kupcie wcześniej pieczywo. Albo polećcie to
zadanie temu, z kim będziecie to danie zajadać.
Walentynki blisko. To może być dobra
podpowiedź na podniecającą kolację.
Na wszelki wypadek przepis na bagietki
też podaję.
Teraz małże.
Zakładamy, że mamy miskę umytych
muszli.
Proponuję dwie opcje.
Małże w cydrze i
małże w tajskim stylu
Małże w cydrze
1 opakowanie małży
2 łyżki masła
1 cebula pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku pokrojone drobniutko
1 łyżka posiekanej kolendry
1 łyżeczka posiekanego tymianku
1 liść laurowy
pół szklanki cydru lub białego
wytrawnego wina
pęczek natki pietruszki posiekany z
grubsza
pieprz
Przygotowujemy duży gar, w którym
pomieszczą się małże.
Rozgrzewamy dwie łyżki masła i
szklimy na nim cebulę i czosnek. Dorzucamy liść laurowy i wlewamy
cydr. Kiedy sos się zagotuje dodajemy kolendrę i tymianek. Wrzucamy
małże i zamykamy garnek szczelną pokrywką. Łapiemy gar na uszy i
potrząsamy nim energicznie, żeby małże wymieszały się ze
składnikami sosu. Stawiamy garnek z powrotem na ogień i
doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy 4 minuty. Wyjmujemy małże (te,
które się nie otwarły wyrzucamy). Sos pozostały w garnku
zagotowujemy i odparowujemy. Kiedy zmniejszy swoją objętość mniej
więcej o połowę, dodajemy łyżkę zimnego masła. Mieszamy do
jego rozpuszczenia. Zdejmujemy garnek z pieca. Polewamy sosem małże
(nie wyjmujemy ich ze skorupek), posypujemy natką i świeżo
zmielonym pieprzem.
Podajemy z świeżą bagietką. Nie
potrzeba nam sztućców. Pierwsza muszla będzie naszym widelcem.
Zjadamy owoc ze środka i używamy pustej muszli jako szczypiec przy
wyjmowaniu kolejnej muszli z garnka a potem małży ze środka
muszli. Proste?
Gdyby ktoś miał pytanie dotyczące tego zielonego, które występuje z małżami na zdjęciu, to uprzejmie donoszę, że to soliród. Jeszcze o nim napiszę.
Małże w tajskim stylu
1 opakowanie małży
2 łyżki oleju arachidowego
1 szalotka drobno pokrojona
1 ząbek czosnku drobno pokrojony
1 łyżka imbiru drobno pokrojonego
2 łyżki pasty Tom Kha* ( sprzedają ją
w jednorazowych saszetkach większe markety)
pół szklanki mleczka kokosowego
2 łyżki pociętej zielonej cebulki
*Najpierw wyjaśnienie dla purystów w
kwestii tajskiej kuchni. Wiem, wiem, pasta tom kha to przede
wszystkim baza do niezrównanej zupy z kurczakiem. Sama należę do
jej wyznawców. Przyjmijcie, że dodanie pasty do małży jest
rodzajem składanego hołdu.
Znów potrzebujemy dużego garnka. Do
niego wlewamy olej i smażymy na nim cebulkę, czosnek i imbir. Potem
dodajemy pastę i mieszamy do uwolnienia zapachów. Następnie
wlewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i wrzucamy małże.
Przykrywamy, gotujemy 4 minuty.
Posypujemy zieloną cebulką lub
kolendrą.
Jak na osobę zmęczoną wytworzyłam
całkiem sporą rozprawkę o małżach. Teraz mogę z przyjemnością
zacząć planować kolejny obiad.
Aha, zapomniałam o bagietkach.
pół szklanki mleka
1 łyżeczka masła
1 łyżeczka cukru
pół szklanki wody
1 łyżeczka suchych drożdży
1 łyżeczka soli
2 i pół szklanki mąki
Zagotowujemy mleko z masłem i cukrem.
Studzimy dodając sól i wodę. Po wystudzeniu dosypujemy mąkę i
drożdże. Mieszamy a potem wyrabiamy do uzyskania gładkiego ciasta.
Przykrywamy i czekamy aż urośnie (niecałą godzinę). Dzielimy na
dwie części i próbujemy nieco rozciągnąć, by nadać im kształt
bagietki (jako bułeczki też prezentują się dobrze). Znów
przykrywamy (np. dużą miską) i ponownie czekamy aż urosną
(trwało to 40 minut). Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni i pieczemy
w nim bagietki przez 20 minut.
I tym piekarniczym akcentem was żegnam.
Smacznego
Moja droga, po raz kolejny telepatia nas łączy. Otóż jadłam dziś właśnie mule :D My przygotowaliśmy je w sosie pomidorowym z makaronem, ale te twoje też są rewelacyjne. Aż nie wiem, którą wersję wolę :D Moje będą jakoś za półtora tygodnia na blogu, bo w przypływie entuzjazmu zostały zjedzone przed zrobieniem foty.
OdpowiedzUsuńOch, jakie pysznosci. Az zglodnialam. Nawet taka "grycanka" by mnie nie odstraszyla!
OdpowiedzUsuńMniam jak to wszystko przepysznie wygląda!
OdpowiedzUsuńWitaj:)))ciepło i serdecznie, mam nadzieje, ze nastroj lepszy u Ciebie, ze powoli sily i chęci do czegokolwiek wracają i już niedlugo bedziesz nas raczyć fantastycznymi potrawami, poezją dla ciala i smakiem dla duszy.Serdecznie Was sciskam i wysylam pozytywne fluidy:))
OdpowiedzUsuń