wtorek, 28 stycznia 2014

Słów kilka o małżach czyli jak okiełznać zmęczenie




Zmęczenie mnie dopadło nieuzasadnione. Nic wielkiego, ani tym bardziej zajmującego umysł i mięśnie nie wydarzyło się w moim życiu ostatnio. Powiem więcej, mały urlop miałam w minionym tygodniu. Wycieczka na wyspę była mniej męcząca niż zazwyczaj. Najwidoczniej Dziecko zauważyło, że starsi nie nadążają. Po zaliczeniu tylko trzech miast,wielkiej uroczystości, kilkunastu sklepów i jednej galerii mogę powiedzieć, że daliśmy radę.
To dlaczego czuję się tak, jakbym ostatnie dni wolne miała zaraz po maturze?
Poranne wstawanie jest zawsze targowaniem się z samą sobą: jeszcze parę minut i zaraz wstanę. I dlaczego sobota jest tak daleko?
Dlaczego moment przyjęcia pozycji horyzontalnej jest tak przyjemny?
Obwiniam o to pogodę i porę roku. Mam dość serdecznie szarości i chłodu. Zmęczyłam się brakiem światła i noszeniem czapki. Protestuję przeciwko pierzchnącym dłoniom i wiecznej chrypce.
Fajny ten mój protest. Taki milczący. Bo co mam zrobić? Ogłosić strajk i nie wyłazić spod kołdry?
Udawać, że do wiosny niedaleko?
Wiem, że marudzę. To też jeden z objawów zmęczenia. Wiem też, że to marudzenie jest chwilowe. Dziś do głosu doszła moja gorsza połowa. Nie mam siły z nią się spierać. Poczekam spokojnie na moment, kiedy obudzę się rano i z radością odsłonię okna. A tam słońce, błękit i może trochę zieloności? Jeszcze tylko ze dwa miesiące i wróci druga lepsza „ja”. Oby.


Małże są świetną ilustracją mojego nastroju. Zamknięte w skorupce.
Świeże powinny być zamknięte. Jeśli wśród nich jest jakaś uchylona, to ją wyrzućcie, bo kłopoty żołądkowe do przyjemnych nie należą.
Po ugotowaniu wszystkie powinny być otwarte. Jeśli znajdziecie jakąś zamkniętą, to się jej pozbądźcie,bo patrz jak wyżej.
Obiad z ich udziałem należy do obiadów tzw błyskawicznych. Chyba, ze macie sklerozę, ale o tym za chwilę.
Małże podobno powinno się jeść w miesiącach mających „r” w nazwie. To zdanie usłyszałam od pewnego Holendra, który lata temu wprowadzał nas w tajniki jedzenia owoców morza.
Nie wiem jak to się ma do miesiąca lutego, bo w polskiej wersji „r” nie występuje. Skoro jednak instruktor pochodził z kraju, gdzie februari jest posiadaczem wspomnianej spółgłoski, to nie pozostaje nic innego jak przyjąć zasadę holenderską.
Małże powinny pachnieć wodą morską. W żadnym przypadku nie powinno się w nich czuć ryby, Jadore Diora czy np. kapusty. Dopuszczalna jest tylko morska woda.
Małże nie wymagają solenia. Woda morska zamknięta w muszelkach jest wystarczająco słona.
Świeże małże myjemy pod zimną wodą i wyrzucamy te, które są otwarte.

Wrócę teraz do sklerozy. Małże zazwyczaj po przyrządzeniu pływają w przepysznym sosie. Idealnym rozwiązaniem jest świeża bagietka. Zamoczenie jej w małżowym sosie jest jednym z najbardziej zmysłowych doznań smakowych. Tylko trzeba pamiętać o tym, by bagietkę kupić. W przeciwnym wypadku trzeba będzie zakasać rękawy i zagnieść bagietkę samemu. A to przedłuża czas przygotowania małży do kilku godzin.
Moje bagietki na zdjęciach są wynikiem takiego właśnie niedopatrzenia. I w obu przypadkach wiele im brakuje pod względem bagietkowej urody. Ta pierwsza została nazwana „grycanką”, bo daleko jej do smukłości francuskiej bagietki. Drugie podejście też do całkiem udanych nie należy, ale smakowo nie można im  nic zarzucić. Jeśli nie chcecie wyjadać pysznego sosu łyżką, kupcie wcześniej pieczywo. Albo polećcie to zadanie temu, z kim będziecie to danie zajadać.
Walentynki blisko. To może być dobra podpowiedź na podniecającą kolację.
Na wszelki wypadek przepis na bagietki też podaję.
Teraz małże.
Zakładamy, że mamy miskę umytych muszli.
Proponuję dwie opcje.
Małże w cydrze i małże w tajskim stylu





Małże w cydrze

1 opakowanie małży
2 łyżki masła
1 cebula pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku pokrojone drobniutko
1 łyżka posiekanej kolendry
1 łyżeczka posiekanego tymianku
1 liść laurowy
pół szklanki cydru lub białego wytrawnego wina
pęczek natki pietruszki posiekany z grubsza
pieprz

Przygotowujemy duży gar, w którym pomieszczą się małże.
Rozgrzewamy dwie łyżki masła i szklimy na nim cebulę i czosnek. Dorzucamy liść laurowy i wlewamy cydr. Kiedy sos się zagotuje dodajemy kolendrę i tymianek. Wrzucamy małże i zamykamy garnek szczelną pokrywką. Łapiemy gar na uszy i potrząsamy nim energicznie, żeby małże wymieszały się ze składnikami sosu. Stawiamy garnek z powrotem na ogień i doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy 4 minuty. Wyjmujemy małże (te, które się nie otwarły wyrzucamy). Sos pozostały w garnku zagotowujemy i odparowujemy. Kiedy zmniejszy swoją objętość mniej więcej o połowę, dodajemy łyżkę zimnego masła. Mieszamy do jego rozpuszczenia. Zdejmujemy garnek z pieca. Polewamy sosem małże (nie wyjmujemy ich ze skorupek), posypujemy natką i świeżo zmielonym pieprzem.
Podajemy z świeżą bagietką. Nie potrzeba nam sztućców. Pierwsza muszla będzie naszym widelcem. Zjadamy owoc ze środka i używamy pustej muszli jako szczypiec przy wyjmowaniu kolejnej muszli z garnka a potem małży ze środka muszli. Proste?
Gdyby ktoś miał pytanie dotyczące tego zielonego, które występuje z małżami na zdjęciu, to uprzejmie donoszę, że to soliród. Jeszcze o nim napiszę.



Małże w tajskim stylu

1 opakowanie małży
2 łyżki oleju arachidowego
1 szalotka drobno pokrojona
1 ząbek czosnku drobno pokrojony
1 łyżka imbiru drobno pokrojonego
2 łyżki pasty Tom Kha* ( sprzedają ją w jednorazowych saszetkach większe markety)
pół szklanki mleczka kokosowego
2 łyżki pociętej zielonej cebulki

*Najpierw wyjaśnienie dla purystów w kwestii tajskiej kuchni. Wiem, wiem, pasta tom kha to przede wszystkim baza do niezrównanej zupy z kurczakiem. Sama należę do jej wyznawców. Przyjmijcie, że dodanie pasty do małży jest rodzajem składanego hołdu.

Znów potrzebujemy dużego garnka. Do niego wlewamy olej i smażymy na nim cebulkę, czosnek i imbir. Potem dodajemy pastę i mieszamy do uwolnienia zapachów. Następnie wlewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i wrzucamy małże. Przykrywamy, gotujemy 4 minuty.
Posypujemy zieloną cebulką lub kolendrą.

Jak na osobę zmęczoną wytworzyłam całkiem sporą rozprawkę o małżach. Teraz mogę z przyjemnością zacząć planować kolejny obiad.
Aha, zapomniałam o bagietkach.

pół szklanki mleka
1 łyżeczka masła
1 łyżeczka cukru
pół szklanki wody
1 łyżeczka suchych drożdży
1 łyżeczka soli
2 i pół szklanki mąki

Zagotowujemy mleko z masłem i cukrem. Studzimy dodając sól i wodę. Po wystudzeniu dosypujemy mąkę i drożdże. Mieszamy a potem wyrabiamy do uzyskania gładkiego ciasta. Przykrywamy i czekamy aż urośnie (niecałą godzinę). Dzielimy na dwie części i próbujemy nieco rozciągnąć, by nadać im kształt bagietki (jako bułeczki też prezentują się dobrze). Znów przykrywamy (np. dużą miską) i ponownie czekamy aż urosną (trwało to 40 minut). Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni i pieczemy w nim bagietki przez 20 minut.


I tym piekarniczym akcentem was żegnam.

Smacznego  

4 komentarze:

  1. Moja droga, po raz kolejny telepatia nas łączy. Otóż jadłam dziś właśnie mule :D My przygotowaliśmy je w sosie pomidorowym z makaronem, ale te twoje też są rewelacyjne. Aż nie wiem, którą wersję wolę :D Moje będą jakoś za półtora tygodnia na blogu, bo w przypływie entuzjazmu zostały zjedzone przed zrobieniem foty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, jakie pysznosci. Az zglodnialam. Nawet taka "grycanka" by mnie nie odstraszyla!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mniam jak to wszystko przepysznie wygląda!

    OdpowiedzUsuń
  4. Witaj:)))ciepło i serdecznie, mam nadzieje, ze nastroj lepszy u Ciebie, ze powoli sily i chęci do czegokolwiek wracają i już niedlugo bedziesz nas raczyć fantastycznymi potrawami, poezją dla ciala i smakiem dla duszy.Serdecznie Was sciskam i wysylam pozytywne fluidy:))

    OdpowiedzUsuń