Żeby całkiem nie stracić szacunku do
samej siebie, jeden z wieczorów upłynął pod znakiem ryby z
frytkami.
Jadłam to danie już z niejednego
pieca i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że każde serwowane czy
to w Anglii, czy Zielonej Wyspie było bez zarzutu. Ryba zawsze była
pierwszej świeżości. Olej, na którym ją smażono pachniał
jeszcze słonecznikiem a frytki były złociste i chrupiące.
Jak widzicie moja wiedza na temat
kuchni irlandzkiej jest żenująca.
Ale zapytajcie mnie o puby.
Próbowałam liczyć te, które
odwiedziliśmy. Starałam się zapamiętać ich nazwy. Przysięgłam
sobie, że zrobię zdjęcie każdej szklance piwa i cydru. Wszystko
na nic. Po pierwsze w pubach zazwyczaj jest ciemno. Po drugie, po
pierwszej szklance cydru moja konsekwencja wyraźnie słabła. Po
trzecie najzwyczajniej w świecie zrobiłam sobie wolne.
Kiedy przed tobą rozpościera się
kraina pubów z nieograniczoną ilością Guinnessa, czujesz się jak
ten przysłowiowy osiołek. Wiadomo, że czas masz ograniczony,
możliwości przyswajania też nie największe, a tu chciałoby się
spróbować tego, tamtego i jeszcze tamtego. W Dublinie jest ponad
1600 knajp. Wyobrażacie to sobie? Nawet gdybym tam zamieszkała, nie
miałabym szans pokonać tej liczby.
Temple Bar z charakterystyczną
czerwoną fasadą ściąga do siebie każdego turystę. Można w nim
usłyszeć francuski, hiszpański, japoński czy rosyjski ale ze
świecą szukać tu miejscowych. Angielski występuje tu tylko w
charakterze obsługi. Za to wybór grzesznych trunków jest
nieprzebrany. Gra irlandzka muzyka na żywo i podają świetne O'Hara's.
Jeżeli jednak interesują was nieco
bardziej uliczne klimaty, miejsca oddalone od lotniska i dworca
autobusowego, musicie się zapuścić w boczne uliczki od O'Connell
Street Lower. Wystarczy iść wzdłuż torów tramwajowych a potem
skręcić w Talbot Street i jesteśmy w klimatycznym Pubie Celt.
Tutaj raczej turystów nie znajdziecie, za to połowa knajpy będzie
chciała was poznać i napić się z wami Jamesona.
Następnego drinka proponuję wypić w
konfesjonale. Na Malborough Street znajdziecie Confession Box. W
czasie Wojny o Niepodległość spowiadali się w nim rebelianci , a
wśród nich Michael Collins (na pewno kojarzycie Liama Neesona w
filmie Michael Collins).
Pub jest rewelacyjny, muzyka gra,
ludzie śpiewają i wciągają do zabawy niczego się nie
spodziewających nowych.
Jak widzicie, jedzenia w mojej
opowieści nie było.
Może przy następnej wizycie będę miała
silną wolę i zgłębię tajniki kuchni irlandzkiej. Póki co
powspominam pyszny cydr, gęste piwa i kolejne szklaneczki
whisky.
Obiecuję, że następnym razem będzie
już tylko o jedzeniu. No może jeszcze o literaturze. Bo Irlandia to kopalnia literackich talentów.
Pięknej środy
Inny świat, irlandzki z klimatem...ile tam trunków,a ile świecidełek..oj....powiem szczerze, ze u nas w polskich knajpach jest tyle wszystkiego co kot napłakał. A wielonarodowość również nadaje pewnego akcentu. No to czekam na....akcent smakowity i literaturoznawczy:)Ściskamy Was:)))
OdpowiedzUsuń1600 pubów zrobilo na mnie wrazenie. Gdybym tam mieszkala to za zadania postawilabym sobie odwiedzenie kazego (i publikacje wrazen na blogu)! WOW!
OdpowiedzUsuńTeż uwielbiam klimat irlandzkich pubów. Nastepnym razem z jedzenia spróbuj seafood chowder, krem porowo-ziemniaczany i może gdzieś trafisz na dobre irish stew. To może się przekonasz do irlandzkiej kuchni :) Choć ja to z tych, którzy lubią irish breakfest :)
OdpowiedzUsuńZawaliłam sprawę na całego. Ale tak mnie zafascynowały puby, że nie skupiłam się na jedzeniu. Następnym razem (a będzie na pewno, bo Irlandia mnie zaczarowała) będę już wiedziała czego szukać. Pozdrawiam:))
OdpowiedzUsuń