Od rana w całej okolicy dzwięczały dzwony, bo tutaj też jest święto. Plany nam się krystalizują bardzo powoli. Każde z nas ma takie miejsca, które musi odwiedzić. To taka prywatna pielgrzymka do miejsc magicznych. Skoro czasu mamy niewiele, to musimy się jakoś dogadac. Pienza, Siena, San Giminiano. Te trzy nazwy są dla nas kwintesencją toskańskości. Czyli wybór został dokonany.
Sienę sobie zostawiamy na koniec, bo dziś sypią piasek na Campo. Jutro odbywa się tam szaleństwo w postaci palio i tylko naiwny może sądzić, że wyjazd w tym momencie do Sieny to dobry pomysł. Wyścigi konne dookoła głównego rynku zostawiamy innym.
Nas kręte drogi prowadzą dziś do miasta wież, czyli San Giminiano. Tak naprawdę pretekstem są lody, które tutaj są najlepsze na świecie. Cieszymy się, że jest kolejka (a kiedy nie jest?), bo możemy zastanowić się nad wyborem. A łatwo nie jest, bo przed nami pięćdziesiat pojemników z taką różnorodnością smaków i kolorów, że wybór jest prawie niemożliwy.
Jak zwykle wybieram melonowe. Zamiast ulubionych czekoladowych biorę mango i passiflorę. I odpływam. Jak one smakuja! MMŻ ma pistacjowe, jogurtowe i miętowe. I też twierdzi, że jego są najlepsze. I wszystko to prawda, bo najlepsze są te, które w danej chwili liżesz. Niebo w gębie.
Nasz wybór okazał się średnio trafiony. Sałatka z owoców morza nas nie zachwyciła. Za to dorada z peperoncino znalazła uznanie. Deser w postaci pana cotta z sosem karmelowym potwierdził tylko nasze zachwyty włoskimi deserami. I wino, wino, wino.
Potem szybko do domu i zasłuzona kąpiel w basenie. Dookoła ciemno, nad głowa gwiazdy a w krzakach niezliczone luciole czyli robaczki świętojańskie. Podobno to ich czas na amory więc świecą jak diody w audi.
Jutro... Kto by się przejmował co będziemy robić jutro?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz