- Jedziesz z wizytą czy z wizytacją?
Zapytała mnie znajoma
Hm...i jedno, i drugie.
Do niedawna wycieczki na drugą stronę
kanału były tylko wizytami. Czas wizytacji skończył się dość
dawno temu.
Starsze Dziecko umościło się tam na
dłużej i moje wypady były właściwie czysto turystyczne.
Aż tu drugie Dziecko pomachało nam w
maju na do widzenia i teraz przyszedł czas wizytacji.
Pół roku to sporo czasu. Zakres
możliwości jego zagospodarowania jest nieograniczony. Można
znaleźć mieszkanie, umeblować je, znaleźć najlepsze kiełbaski w
mieście, wyrobić sobie dobrą opinię w pracy, poznać z kilka
tysięcy kurczaków, zmienić fryzurę. A co najważniejsze: lepiej
poznać samego siebie.
Pojechałam do Devon ciekawa jak też
wygląda angielska prowincja. I oczywiście jak radzi sobie Młodsza.
Po każdorazowym pobycie u Starszej w Londynie
musiałam brać kilka dni urlopu. Ilość miejsc do odwiedzenia,
kilometrów do zaliczenia i atrakcji do odbycia przekraczała moje
możliwości i fizyczne i duchowe. Dużo, szybko, różnorodnie.
Jeszcze nie zdążyłam przetrawić wystawy Pollocka a już biegłyśmy
na Madame Butterfly. Dopiero co piłyśmy kawę w Harrodsie a już
planowałyśmy kolację u Jamiego Olivera.
Totalna karuzela. Dzień nie ma końca.
Nie ma znaczenia pora dnia. Londyn nie śpi i nie zwalnia nigdy.
Wracałam do domu z kołowrotkiem
wrażeń w głowie. I nie miało znaczenia czy byłam tam po raz
piąty czy piętnasty.
Devońska prowincja to zupełnie inna
bajka. Tam dzień zaczyna się w okolicach 9.00. Nie zauważyłam
najmniejszych oznak pośpiechu. Plotkowanie przed drzwiami sklepu
jest na porządku dziennym.
Zamknięcie sklepu w trakcie dnia też
nikogo nie dziwi, bo przecież można zapukać. Właściciel oderwie
się wtedy od swojej herbatki i zejdzie na dół, by sprzedać
sąsiadowi pół metra sznurka lub wiktoriańską poduszkę.
Poranki są mgliste i rzeka Ex, nad
którą leży Tiverton wygląda jakby płynęła znikąd donikąd.
Jest jakieś takie niedzisiejsze.
Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie. Nawet muzyka
grana w knajpkach była niedzisiejsza, Frank Sinatra, Paul Anka,
stare standardy jazzowe. Nie wiem czy to lokalne słabości do
tamtych dni, ale czuć w tym mieście ducha lat 40 i 50 tych.
Dookoła zielone wzgórza. Krowy widać
gołym okiem. A w centrum stoi niebieski goryl. Uśmiechnięty.
Londyn jest miejscem kipiącym energią.
Jest tak różnorodny, że nie umiem go postrzegać w kategoriach
jednego tworu. To zbiór tworów różnego rodzaju i różnej
jakości. Jest jak ciągle przelewająca się i ciągle niewystygła
lawa. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam jest inny.
Tiverton jest tworem skończonym. Od
mostu na rzece Ex począwszy a na kościele św. Piotra skończywszy.
Nawet znak „Uwaga kaczki” jest tam na odpowiednim miejscu.
Jestem
pewna, że przyjeżdżając tu kolejny raz, poczuję się jak u
siebie.Tutaj należy poddać się ogólnemu rytmowi. Posiedzieć nad
kawą i popatrzeć jak żyje małe angielskie miasteczko. I co różni
je nie tylko od wielkiego Londynu ale przede wszystkim od podobnych
miasteczek u nas.
tabliczka na tivertońskim murze
fragment wystawy w muzeum w Tiverton
Wizytacja przebiegła nad wyraz
korzystnie. Dziecko nam zmężniało, nabrało wiatru w żagle i
zadowolone jest po uszy.
Tą oto optymistyczną wieścią się
dziś żegnam i zostawiam kilka obrazków z mojej wizytacji i wizyty.
kanał burzowy na jednej z ulic
Jakie piekne widoczki devonskie! A nastepna chyba bedzie juz wizyta a nie wizytacja :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za wspaniały opis, przepiękne fotki i za to, że podzieliłaś się wrażeniami z pobytu!!!:))
OdpowiedzUsuńUwielbiam małe, angielskie miasteczka. Z rzeką na dodatek... Tego brakuje mi w PL. Super zdjęcia, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń