Jakoś mi ten rok podróżniczo upływa.
Już przestałam liczyć ile razy wsiadałam do samolotu.
Ostatnia moja podróż była niejako
przełomowa. Nie wiem jak wy, ale ja nie jestem entuzjastą latania.
Kłóci się ono z moją przyziemną naturą.
Mój niepokój przed startem jest
proporcjonalny do podziwu jaki odczuwam chyląc czoła przed
pionierami lotnictwa.
Na fizyce nie uważałam i jak to
zwykle bywa po czasie, bardzo tego żałuję. Może działy typu
kinetyka czy aerodynamika uciszłyby niepokój w mojej głowie.
W czasie ostatniego lotu miały miejsce
dwa zdarzenia. Po pierwsze spotkałam kogoś, kto dosłownie umierał
ze strachu. A po drugie zasnęłam.
Pozwolę sobie rozwinąć temat.
Obok mnie siedziała młoda kobieta,
która była uosobienim wszystkich samolotowych fobii. Jeszcze nie
zapięliśmy pasów a już było wiadomo, że coś jest nie tak.
Głębokie oddechy, kurczowe trzymanie
się podłokietników i podskakiwanie w fotelu na każdy dźwięk z
zewnątrz dały mi do myślenia.
- Zapytałam czy wszystko w porządku.
- Nie, nie jest w porządku. Zaraz
się rozbijemy!
- Raczej nie jest to możliwe,
ponieważ jeszcze nawet nie ruszyliśmy z miejsca. Wciąż wsiadają
pasażerowie!
Wydawało mi się, że mój argument
jest logiczny. I owszem, był. Lecz tylko dla kogoś myślącego
logicznie. W przypadku osoby ogarniętej paniką, logika umarła wraz
z pierwszym krokiem postawionym na pokładzie.
Dalej było ciekawie. Po raz pierwszy w
ogóle nie bałam się w czasie lotu. Nie miałam na to czasu. Czas
spędzałam na trzymaniu za rękę, przytulaniu, przytaczaniu danych
statystycznych, pojeniu wodą i opowiadaniu głupot na temat latania.
Mój nauczyciel fizyki umarłby ze śmiechu.
Jednak wydaje mi się, że nie było
ważne co mówiłam. Ważniejsze było, że mówiłam cokolwiek.
Ten słowotok tak mnie zmęczył, że w
chwili, kiedy moja sąsiadka poszła do toalety, ja zasnęłam jak
kamień. Trwała moja drzemka niespełna kilka minut ale przyznam, że
zdziwiłam samą siebie.
Dwie godziny spędzone w samolocie do
Bristolu były ze wszech miar pouczające.
„Nigdy nie jest tak źle, żeby nie
mogło być jeszcze gorzej” lub po prostu „są tacy, którzy boją
się bardziej”. A także: „dobrze jest mieć obok siebie nieco
mniej spanikowanego sąsiada”.
Co by było, gdybyśmy obie zagrzewały
się wzajemnie w wymyślaniu coraz to nowych powodów do strachu w
czasie lotu?
W drodze powrotnej nawet mi do głowy
nie przyszło, żeby czegoś się bać. Powiem więcej, nawet nie
zauważyłam kiedy oderwaliśmy się od ziemi. Oby mi tak zostało.
W czasie mojej wycieczki za wodę nie
tylko nabrałam doświadczenia w dziedzinie opanowywania strachu
(cudzego) ale nabyłam małe co nieco.
Odwiedziny w Chinatown są niejako
obowiązkowe.
Dzisiejszy przepis jest propozycją
połączenia egzotyki ze swojskością. Nawet sezonowość gdzieś
tam się plącze w postaci dyni.
Dumplingi* z krewetkowo dyniowym
wnętrzem
*Dumplingi to po prostu pierożki. Z
moich poszukiwań przepisów wszelakich wynika, że zarówno
dumplingi jak i wontony robi się według tego samego schematu.
Różnica polega na dodaniu jajka do wontonów.
W chińskiej dzielnicy w każdej
knajpie można je zjeść pod każdą postacią. Są gotowane,
smażone, pieczone i te na parze. Ich wnętrze to cały kosmos
składników. Czasami nadzienie powoduje małą konstenację: zjeść
czy nie zjeść? Odpowiedź zawsze powinna być twierdząca. W końcu
trzeba poznać świat z każdej strony. Czym jest zjedzenie pierożka
z krowimi jelitami w obliczu przejęcia władzy przez Prezesa ?
„Bułka z masłem” lub jak mawiają tubylcy „piece of cake”.
A teraz konkrety.
Paczka dumplingów lub chwila czasu na
ich zrobienie.
Na około 15 pierożków:
pół szklanki mąki ryżowej (może
być też kukurydziana)
1,5 szklanki mąki pszennej
pół szklanki gorącej wody
1 łyżka oleju
szczypta soli
Szybko zagniatamy ciasto, najpierw
widelcem, bo gorące, potem rękami. Gładkie ciasto zostawiamy na 10
minut pod przykryciem a potem formujemy wałek. Kroimy go na plastry
a plastry rozwałkowujemy jak najcieniej. Nakładamy farsz
Nadzienie:
1 szklanka upieczonej dyni hokkaido
1 szklanka krewetek koktajlowych (mogą
być każde inne)
1 łyżka masła
1 łyżka posiekanej kolendry
1 posiekana szalotka
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki czerwonej papryczki
chilli, posiekanej
1 łyżeczka drobno pokrojonego imbiru
1 łyżka jasnego sosu sojowego
szczypta mielonej kolendry
Jeżeli mamy malakser, to pakujemy
wszystkie składniki nadzienia do niego i miksujemy na jednolitą
masę. Doprawiamy ewentualnie do smaku sosem sojowym. W przypadku
braku sprzętu, drobno kroimy wszystkie składniki i mieszamy. Tę
wersję lubię bardziej.
Przygotowujemy miseczkę z wodą.
Będziemy w niej zanurzać palce by skleić pierożki.
Na garnku z gotującą się wodą
kładziemy naczynie do gotowania na parze lub po prostu sitko (tak by
nie dotykało powierzchni wody).
Na środku pierożka kładziemy
nadzienie, brzego smarujemy wodą i sklejamy brzegi pierożka.
Łapiemy krawędzie tak, by spotkały się w jednym miejscu.
Wkładamy pierożki do naczynia na
parze i przykrywamy je pokrywką lub miską.
Po 5 minutach powinny być gotowe.
Podajemy je z sosem.
Sos do dumplingów:
4 łyżki jasnego sosu sojowego
skórka otarta z jednej limonki
sok z jednej limonki
1 ząbek czosnku, przeciśnięty
pół łyżeczki brązowego cukru
łyżka drobno posiekanej zielonej
cebulki
Smacznego i dużo optymizmu bo jesień
hula na całego
Ależ slicznie i smacznie wygląda!
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za miłe słowa:))
UsuńFantastyczny przepis :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie
przyprawzyciekolorami.blogspot.com
Witam serdecznie. Zaraz zajrzę z ciekawością:))
Usuńależ smakowicie wyglądają ,zjadło by się .zjadło /Limonko ale masz sprytne paluszki ,podziwiam.Gorąco ściskam
OdpowiedzUsuńWitaj moja droga. Gdzie ty się podziewałaś? Ściskam cię bardzo bardzo:))
UsuńTo mi się podoba :) Przygotowanie takich cudeniek zawsze wydawało mi się niesamowicie trudne, a u Ciebie to wyglądaj, jakbym nawet ja potrafiła je zrobić :)
OdpowiedzUsuńSamolotem leciałam dwa razy: z Polski do Anglii i z Anglii do Danii. Pierwszy raz byłam lekko nerwowa, ale głównie mocno podekscytowana. Bardzo żałowałam, że nie mam miejsca przy oknie, bo pan, który miał, nasze zasłonił i nic nie widziałam.
Kolejny raz miałam miejsce przy oknie, cieszyłam się, jak nie wiem, po czym całą podróż przespałam... Mam nadzieję, że będę jeszcze kiedyś miała okazję się przelecieć :)
I w sumie też tak mam. Na przykład boję się pająków, i jak jakiegoś zobaczę, zaraz wołam C. Choćby pajączek był mikroskopijny. Jednak przy koleżance, która bała się bardziej niż ja, potrafiłam z zimną krwią zamordować i giganta.
W sumie, to całkiem ciekawe jest... I dziwne.
Walka ze strachami trwa całe życie. I czasem zaskakujemy samych siebie odwagą.
UsuńA pierożki dasz radę zrobić na sto procent. Skoro dałaś radę pająkowi, to pierogi będą ci z ręki jadły;))
Limonko i Twoja dzisiejsza propozycja jest jak jesienna niespodzianka. Wspaniała i niezwykle kolorowa!:))) .
OdpowiedzUsuńCo do latania to.. Ja tylko kilka razy w swoim życiu, ale było to niezapomniane uczucie.
ale Twoja historia rozbawił mnie i dała do myślenia. Widać nie każdy lubi podziwiać świat z góry..ponad chmurami.
Ściskam Was ciepło i serdecznie:)
Zawsze twierdziłam, że podróże kształcą.I to wszechstronnie. Nie tylko dowiaduję się czegoś o innych i świecie, ale na dodatek o sobie samej też.
UsuńA świat ponad chmurami jest zadziwiający:))
My was też pozdrawiamy gorąco
Hah, to jest post dla mnie. Zawsze znajdzie sie w samolocie ktos bardziej wystraszony - mnie to co prawda nie pociesza, ale moge z reka na serco powiedziec ze przy wlozeniu w swoj strach troche pracy mozna zalozyc mu wodze.
OdpowiedzUsuńPierozki sa fantastyczne! Az zglodnialam, a dopiero co jadlam drugie sniadanie!
Ciasteczko kochane, ty jesteś najlepszym przykładem, że można swojej fobii nałożyć kaganiec. Tak trzymać, bo strach przed lataniem to znaczne ograniczenie w poznawaniu świata:)). Cmoki
UsuńGeniane te pierożki :) No i z dynią, super pomysł!
OdpowiedzUsuńDynia wysuwa się na pierwsze miejsce w jesiennym rankingu.:))
Usuń