Nawiozłam sprzętów wszelakich i po cóż? Równie dobrze
mogłabym kupić sobie amfibię planując wyprawę na Saharę. Internet na mojej wsi
występuje w formie szczątkowej. Nie żeby go nie było. Po prostu ja się nie
dogaduję ze sprzętem technicznie zaawansowanym. Instrukcja obsługi w języku
polskim nie robi na mnie wrażenia. Pisma obrazkowego nie rozumiem ni w ząb.
Tłumaczenia ustne przerażają mnie do tego stopnia, że po pierwszym zdaniu
następuje totalne wyłączenie funkcji rozumienia. Jakaś ciemna masa jestem.
Na wsi mojej jedynym ratunkiem jest MMŻ. Ale tym razem nawet on nie dał rady, bo jego wspaniała żona
(czytaj „ja”) nie zabrała wzmacniacza. I d… Zamiast pokazywać światu wiosnę i
badyle, wzięłam grabie i całą swoją frustrację skierowałam na grabienie liści.
I pożytecznie, i zdrowo, i pouczająco. Miałam okazję, żeby przeanalizować swój
brak kompatybilności z techniką. Komputer włączyć umiem. Telewizor również.
Nawet telefon komórkowy udaje mi się wykorzystywać od czasu do czasu. Ale już
próba odtworzenia muzyki w naszym domu czy obejrzenia filmu przekracza moje
możliwości. I na nic wieloletnie szkolenie. Dzielnie przez trzy lata uczę się
który guzik kiedy nacisnąć, żeby samodzielnie obejrzeć wiadomości. I w momencie gdy już, już jestem u celu… MMŻ wymienia sprzęt i cała zabawa
zaczyna się na nowo. W takich warunkach nie mam najmniejszych szans na dogonienie świata techniki. Za dużo
i za szybko się w nim dzieje. Pięciolatek w zestawieniu ze mną wyszedłby na
młodego Einsteina. Czy jest na to jakieś lekarstwo?
Owszem. Zeszyt z litanią numerów telefonów do dobrych ludzi.
Odpowiedź na pytanie co jest lepsze? Znać odpowiedź na pytanie czy znać
człowieka, który zna odpowiedź. W przypadku moich kłopotów wybieram wariant
numer dwa.
Jeśli uda mi się urokiem osobistym (i pomocną dłonią kogoś z
listy w moim zeszyciku) zainstalować Internet z dala od cywilizacji, będę mogła
pokazać wam co w trawie piszczy i w kuchni gotuje. Na razie piszę, gotuję i
robię zdjęcia, żeby potem zabrać je do miasta, w krótkim czasie nadrobić
zaległości i zrobić zapasy wpisowe.
Lekko nie jest. Ale nikt nie obiecywał, że będzie.
Pieczenie ciast to teren, po którym poruszam się z gracją
zawodowej baletnicy. Żadnych bitów, przełączek, wzmacniaczy i tym podobnych.
Tylko ja i przepis. Nareszcie czuję się uspokojona. Piekę sernik. Porzeczkowy.
Sernik porzeczkowy:
spód ciasteczkowy:
150 g ciasteczek typu digestive
70 g masła
sernik:
700 g twarożku
1 szklanka cukru
4 jajka
1 cukier waniliowy
2 łyżki mąki
10 dkg ciastek
10 dkg masła
na część porzeczkową:
szklanka konfitury z czarnej porzeczki (w sezonie
porzeczkowym użyję świeżych porzeczek)
kieliszek likieru porzeczkowego
1 łyżka soku z cytryny
polewa śmietanowa:
250 ml kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru
Ciastka mielimy i łączymy w roztopionym masłem. Mieszamy i
wykładamy ciastkami formę. Przyciskamy ręką ciastka do dna formy. Forma wędruje
do lodówki.
Ser, mąkę, cukier waniliowy, cukier i mąkę miksujemy do
połączenia się składników. Jajka rozmącamy i wlewamy do masy serowej. Krótko
miksujemy.
Konfiturę z czarnej porzeczki razem z likierem wkładamy do
blendera i mielimy jak najdrobniej. Jeśli mamy średnio wydolny sprzęt, przecieramy zmielone
porzeczki przez sito.
Przygotowujemy formę do pieczenia w kąpieli wodnej.
Szczelnie owijamy formę folią aluminiową. Włączmy piekarnik na 180 stopni a w
czajniku zagotowujemy wodę.
Wracamy do masy serowej. Dzielimy ją na pół. Jedną połowę
wylewamy na ciastkowy spód. Formę z masą
serową wkładamy do nieco większej formy. Wlewamy wrzącą wodę do połowy
wysokości owiniętej folią formy. Wszystko zamykamy w piekarniku na pół godziny.
Pozostałą połowę masy serowej mieszamy ze zmiksowaną masą porzeczkową. Po pół
godzinie wyjmujemy ostrożnie formę z sernikiem z piekarnika i na lekko
podpieczone ciasto wykładamy masę serowo porzeczkową. Robimy to ostrożnie,
najlepiej łyżeczką. I znów wkładamy formę do piekarnika na pół godziny. Po tym
czasie wyjmujemy ciasto z piekarnika na kwadrans a potem polewamy śmietaną
zmieszaną z cukrem pudrem. Kolejne 10 minut podpiekamy ciasto w piekarniku.
Potem wyłączamy piekarnik i nie wyjmujemy ciasta póki na wystygnie.
Zimny sernik przykrywamy i chowamy na noc do lodówki.
Całkiem zgrabny sernik wyszedł. Część serowa jest kremowo
waniliowa a część porzeczkowo lekko kwaśna o zdecydowanie porzeczkowym smaku.
Myślę, że ze świeżymi lub mrożonymi
owocami byłby doskonały.
Jak widać udało mi się poskromić technikę. Ale pomoc
przyszła aż zza wody. Całe szczęście.
Pomysł na sernik wzięłam stąd.
Smacznego i przygotowujcie się na długi weekend.
NO to ja za to jestem bardziej techniczna i poradze sobie z wszelakimi instrukcjami obslugi...za to piec.hmm. różnie bywa....dlatego z chęcią przychodze na Twojego bloga aby podziwiać wszelakie Twoje arcydzieła..:)Sernik porzeczkowy..nigdy nie jadłam...muszę chyba spróbować:)bo widzę, że jest wart grzechu:)
OdpowiedzUsuńChyba tak musi byc. Jedni maja talenty techniczne a drudzy kuchenne. I nie jest nudno. Dzieki, ze mnie odwiedzasz w tak mily sposob. Pozdrawiam serdecznie
UsuńA co to jest ten taki zielony farfocel?
OdpowiedzUsuńSernik wyglada smakowo. Moze czas na moja kolejna faze sernikowa...?
Technika sie Limonko nie przejmuj. Ona juz tak ma, ze albo sie do niej ma podejscie albo nie. Tak jak do dzieci i kwiatkow. Najwazniejsze, ze pomoc jest blisko!
Jaki zielony? On jest zolty! I to nie farfocel a cicik. Z malej litery. Kwitnacy na dodatek.:-):-):-):-):-) buzka
UsuńJa potrafię włączyć mojego laptopa, ogarniam nawet foldery (w większości), ale jeśli coś zaczyna się psuć, to zaraz z rozpaczą biegnę do Taty i jak pięcioletnie dziecko wyciągam rączki przed siebie: "Napraw"... ;)
OdpowiedzUsuńA sernik wygląda obłędnie :)