piątek, 13 grudnia 2013

Moje muzyczne guru i jagnięcina po wietnamsku z kimchi




Lubię zaskoczenia kulturalne. W całym wachlarzu zaskoczeń wszelakich te lubię najbardziej. Lubię, kiedy coś, co nie wywoływało u mnie gorączki oczekiwania, nagle kończy się emocjonalną satysfakcją. Bywały koncerty, na które czekałam miesiącami a potem okazywało się, że ziewałam w trakcie. A bywało też odwrotnie. Muzyka, co do której miałam wątpliwości lub po prostu jej nie czułam, na koncercie wciskała mnie w fotel z przejęcia. Tak było na ostatnim koncercie Stevena Wilsona w Zabrzu. Trudno jest nie znać jego muzyki, kiedy dzieli się dom z muzycznym Guru. Kiedy nadchodzi w domu czas np. Roberta Frippa, to muszę się przygotować, że będzie on nam towarzyszył dniami i nocami. Kiedy w kręgu zainteresowań jest King Crimson to wiadomo, że sprawa jest poważna i trochę potrwa. Gdy z MMŻ byliśmy na etapie wstępnej uczuciowej gorączki, testy muzyczne jakim byłam poddawana, nie raz przyprawiały mnie o ból głowy. Wyobraźcie sobie romantyczne wakacje w górach, lato pachnące sianem, krowy w oborze, my i....ten trzeci. Peter Gabriel. Jak ja nienawidziłam tego faceta. Słuchanie nowej jego płyty pochłonęły moją Miłość do tego stopnia, że budziliśmy się przy jej dźwiękach i z nią zasypialiśmy. Do tego stopnia miłość to była głęboka, że imię naszego pierworodnego było oczywiste: Robert na pierwsze, Gabriel na drugie (urodzenie się dziewczynki nieco skomplikowało sprawę). Byłam pewna, że Peter będzie moim wrogiem numer jeden do końca życia.
Potem Peter umilkł na dłuższy czas a ja dreptałam swoimi muzycznymi ścieżkami, naprostowywanymi od czasu do czasu przez MMŻ.
Aż pewnego dnia usłyszałam muzykę, która mnie zahipnotyzowała. Spowodowała zaćmienie umysłu i falę dreszczy. Ja jej nie słyszałam, ja ją czułam. Całą sobą. Pewnie już się domyślacie kim był sprawca? Nie inaczej, to był Peter Gabriel i jego ścieżka muzyczna do Ostatniego kuszenia Chrystusa.
Dzisiaj to ja jestem bardziej zagorzałym wyznawcą Gabriela niż MMŻ.

Czy macie zwyczaj słuchać muzyki w czasie gotowania? W filmowym świecie kulinarnym panuje opera. A u was? Może słuchacie już kolęd? Co ugotowalibyście do muzyki Petera Gabriela?

Ja wzięłam się za danie, które na początku nie wzbudziło entuzjazmu. Za to potem.... Poezja i peany na cześć. Domownicy na dźwięk słowa „owca” kręcą nosami, bo i zapach specyficzny i rzadko kiedy smaczne. Tym razem było inaczej.



Jagnięcina w wietnamskim gulaszu z sałatką kim chi:
(wg Food from Plenty Diany Henry)

8 kotlecików jagnięcych
2 cebule, pokrojone w piórka
2,5 cm imbiru, obranego i drobno pokrojonego
1 papryczka chilli, oczyszczona z pestek i
drobno pokrojona
3 ząbki czosnku, drobno posiekane
oraz
1 łyżeczka brązowego cukru
3 gwiazdki anyżu
2 łodygi trawy cytrynowej
5 szklanek bulionu
2 łyżki puree pomidorowego (ja dodałam łyżkę przecieru)
2 łyżki sosu rybnego
wyciśnięty sok z limonki
jeszcze jedna łyżeczka brązowego cukru
zielona kolendra do posypania
olej do smażenia

Przygotowujemy garnek, do którego zmieszczą się kotlety zalane bulionem i patelnię, na której usmażymy mięso.
Na patelnię wlewamy łyżkę oleju i rozgrzewamy. Kładziemy kotleciki jagnięce i smażymy do zbrązowienia z obu stron (nie solimy).
Zdejmujemy z patelni mięso i wrzucamy cebulę. Rumienimy ją i po kilku minutach dorzucamy czosnek, imbir i chilli. Smażymy jeszcze kilka minut. Przekładamy zarówno mięso jak i cebulę z całą resztą do garnka i dodajemy anyż, cukier, trawę cytrynową i bulion. Zagotowujemy wszystko, zmniejszamy ogień i przykrywamy garnek pokrywką. Gotujemy potrawę około 2 do 2,5 godziny na malutkim ogniu. Jagnięcina powinna być miękka, a mięso odchodzić od kości.
Jeśli zawartość garnka przypomina zupę, zdejmujemy pokrywkę i gotujemy mięso do zredukowania płynu. Kiedy zawartość garnka ma zadowalającą gęstość, dodajemy sok z limonki, sos rybny i drugą łyżeczkę cukru.
Wykładamy danie na talerze (najedzą się 4 osoby), posypujemy kolendrą i uprzedzamy, że w gulaszu mogą wystąpić chwile grozy w postaci drobnych kosteczek.




Jako orzeźwiający dodatek podajemy sałatkę kimchi wg Jamie'go Olivera.



Sałatka kimchi:

połówka kapusty pekińskiej
1 czerwona cebula
pęczek rzodkiewek
1 mała papryczka chilli
2 cm imbiru
2 łyżki posiekanej kolendry
sok z 1 limonki
szczypta soli
pół łyżeczki oleju sezamowego
pół łyżeczki cukru (dałam palmowy; w przepisie oryginalnym cukru nie było, ale dla mnie sałatka była zbyt wytrawna

Kapustę, rzodkiewki, chilli, cebulę drobno siekamy. Imbir ścieramy na tarce, dodajemy do poszatkowanych warzyw. Dorzucamy nieco soli. Mieszamy, dość mocno ugniatając. Dodajemy kolendrę, wlewamy sok z limonki i olej sezamowy. Na koniec wsypujemy cukier. Mieszamy i przekładamy na talerze.




Obie potrawy świetnie ze sobą współgrały. Zupełnie jak w muzyce. Dwa krańcowe elementy a tyle zaskakujących wrażeń.

Smacznego piątku

4 komentarze:

  1. Danie było naprawdę szalenie dobre, więc nas Limonko zaskoczyłaś efektem końcowym. Jakoś ta owca nas nie porywała nigdy, a ta była super :D
    Muzyczne katowanie partnera mamy we krwi wszyscy chyba. Ja robię dokładnie to samo co Guru Muzyki ;) A co do imienia, nie martw się Limonko, służy mojemu Robertowi bardzo dobrze w jego życiu na kartkach :)
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie taka straszna jagnięcina jak nam się wydawało. A co do muzyki... o tak, wszyscy mają w tej rodzinie zapędy mesjanistyczne:)))

      Usuń
  2. Bardzo apetycznie wyglada...a pewno smakuje nieziemsko:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Peterowi mowimy zdecydowane tak. Owcom na razie zdecydowanie nie. Chociaz jesli jakas owca mnie przekona, ze moze byc inaczej, to pewnie bedzie limonkowa owca ;)

    OdpowiedzUsuń