Lubię zaskoczenia kulturalne. W całym
wachlarzu zaskoczeń wszelakich te lubię najbardziej. Lubię, kiedy
coś, co nie wywoływało u mnie gorączki oczekiwania, nagle kończy
się emocjonalną satysfakcją. Bywały koncerty, na które czekałam
miesiącami a potem okazywało się, że ziewałam w trakcie. A
bywało też odwrotnie. Muzyka, co do której miałam wątpliwości
lub po prostu jej nie czułam, na koncercie wciskała mnie w fotel z
przejęcia. Tak było na ostatnim koncercie Stevena Wilsona w
Zabrzu. Trudno jest nie znać jego muzyki, kiedy dzieli się dom z
muzycznym Guru. Kiedy nadchodzi w domu czas np. Roberta Frippa, to
muszę się przygotować, że będzie on nam towarzyszył dniami i
nocami. Kiedy w kręgu zainteresowań jest King Crimson to wiadomo,
że sprawa jest poważna i trochę potrwa. Gdy z MMŻ byliśmy na
etapie wstępnej uczuciowej gorączki, testy muzyczne jakim byłam
poddawana, nie raz przyprawiały mnie o ból głowy. Wyobraźcie
sobie romantyczne wakacje w górach, lato pachnące sianem, krowy w
oborze, my i....ten trzeci. Peter Gabriel. Jak ja nienawidziłam tego
faceta. Słuchanie nowej jego płyty pochłonęły moją Miłość do
tego stopnia, że budziliśmy się przy jej dźwiękach i z nią
zasypialiśmy. Do tego stopnia miłość to była głęboka, że imię
naszego pierworodnego było oczywiste: Robert na pierwsze, Gabriel na
drugie (urodzenie się dziewczynki nieco skomplikowało sprawę).
Byłam pewna, że Peter będzie moim wrogiem numer jeden do końca
życia.
Potem Peter umilkł na dłuższy czas a
ja dreptałam swoimi muzycznymi ścieżkami, naprostowywanymi od
czasu do czasu przez MMŻ.
Aż pewnego dnia usłyszałam muzykę,
która mnie zahipnotyzowała. Spowodowała zaćmienie umysłu i falę
dreszczy. Ja jej nie słyszałam, ja ją czułam. Całą sobą.
Pewnie już się domyślacie kim był sprawca? Nie inaczej, to był
Peter Gabriel i jego ścieżka muzyczna do Ostatniego kuszenia
Chrystusa.
Dzisiaj to ja jestem bardziej
zagorzałym wyznawcą Gabriela niż MMŻ.
Czy macie zwyczaj słuchać muzyki w
czasie gotowania? W filmowym świecie kulinarnym panuje opera. A u
was? Może słuchacie już kolęd? Co ugotowalibyście do muzyki
Petera Gabriela?
Ja wzięłam się za danie, które na
początku nie wzbudziło entuzjazmu. Za to potem.... Poezja i peany
na cześć. Domownicy na dźwięk słowa „owca” kręcą nosami,
bo i zapach specyficzny i rzadko kiedy smaczne. Tym razem było
inaczej.
Jagnięcina w wietnamskim gulaszu z
sałatką kim chi:
(wg Food from Plenty Diany Henry)
8 kotlecików jagnięcych
2 cebule, pokrojone w piórka
2,5 cm imbiru, obranego i drobno
pokrojonego
1 papryczka chilli, oczyszczona z
pestek i
drobno pokrojona
3 ząbki czosnku, drobno posiekane
oraz
1 łyżeczka brązowego cukru
3 gwiazdki anyżu
2 łodygi trawy cytrynowej
5 szklanek bulionu
2 łyżki puree pomidorowego (ja
dodałam łyżkę przecieru)
2 łyżki sosu rybnego
wyciśnięty sok z limonki
jeszcze jedna łyżeczka brązowego
cukru
zielona kolendra do posypania
olej do smażenia
Przygotowujemy garnek, do którego
zmieszczą się kotlety zalane bulionem i patelnię, na której
usmażymy mięso.
Na patelnię wlewamy łyżkę oleju i
rozgrzewamy. Kładziemy kotleciki jagnięce i smażymy do
zbrązowienia z obu stron (nie solimy).
Zdejmujemy z patelni mięso i wrzucamy
cebulę. Rumienimy ją i po kilku minutach dorzucamy czosnek, imbir i
chilli. Smażymy jeszcze kilka minut. Przekładamy zarówno mięso
jak i cebulę z całą resztą do garnka i dodajemy anyż, cukier,
trawę cytrynową i bulion. Zagotowujemy wszystko, zmniejszamy ogień
i przykrywamy garnek pokrywką. Gotujemy potrawę około 2 do 2,5
godziny na malutkim ogniu. Jagnięcina powinna być miękka, a mięso
odchodzić od kości.
Jeśli zawartość garnka przypomina
zupę, zdejmujemy pokrywkę i gotujemy mięso do zredukowania płynu.
Kiedy zawartość garnka ma zadowalającą gęstość, dodajemy sok z
limonki, sos rybny i drugą łyżeczkę cukru.
Wykładamy danie na talerze (najedzą
się 4 osoby), posypujemy kolendrą i uprzedzamy, że w gulaszu mogą
wystąpić chwile grozy w postaci drobnych kosteczek.
Jako orzeźwiający dodatek podajemy sałatkę kimchi wg Jamie'go Olivera.
Sałatka kimchi:
połówka kapusty pekińskiej
1 czerwona cebula
pęczek rzodkiewek
1 mała papryczka chilli
2 cm imbiru
2 łyżki posiekanej kolendry
sok z 1 limonki
szczypta soli
pół łyżeczki oleju sezamowego
pół łyżeczki cukru (dałam palmowy;
w przepisie oryginalnym cukru nie było, ale dla mnie sałatka była
zbyt wytrawna
Kapustę, rzodkiewki, chilli, cebulę
drobno siekamy. Imbir ścieramy na tarce, dodajemy do poszatkowanych
warzyw. Dorzucamy nieco soli. Mieszamy, dość mocno ugniatając.
Dodajemy kolendrę, wlewamy sok z limonki i olej sezamowy. Na koniec
wsypujemy cukier. Mieszamy i przekładamy na talerze.
Obie potrawy świetnie ze sobą
współgrały. Zupełnie jak w muzyce. Dwa krańcowe elementy a tyle
zaskakujących wrażeń.
Smacznego piątku
Danie było naprawdę szalenie dobre, więc nas Limonko zaskoczyłaś efektem końcowym. Jakoś ta owca nas nie porywała nigdy, a ta była super :D
OdpowiedzUsuńMuzyczne katowanie partnera mamy we krwi wszyscy chyba. Ja robię dokładnie to samo co Guru Muzyki ;) A co do imienia, nie martw się Limonko, służy mojemu Robertowi bardzo dobrze w jego życiu na kartkach :)
Buziaki!
Nie taka straszna jagnięcina jak nam się wydawało. A co do muzyki... o tak, wszyscy mają w tej rodzinie zapędy mesjanistyczne:)))
UsuńBardzo apetycznie wyglada...a pewno smakuje nieziemsko:)
OdpowiedzUsuńPeterowi mowimy zdecydowane tak. Owcom na razie zdecydowanie nie. Chociaz jesli jakas owca mnie przekona, ze moze byc inaczej, to pewnie bedzie limonkowa owca ;)
OdpowiedzUsuń