czwartek, 12 stycznia 2012

Tort urodzinowy jak bombonierka dla wyjątkowej osoby



Urodziny są takim dniem, kiedy chcemy, żeby wszystko było idealnie.  Żeby świeciło słońce,  żeby wszyscy mieli dobry humor,  żeby było wesoło,  pogodnie i słodko. W ciągu roku piekę spore ilości ciast. Torty też się trafiają, bo są efektowne i wbrew pozorom nie zawsze pracochłonne. Ale z okazji urodzin chciałoby się wytworzyć coś wyjątkowego. Szczególnie kiedy okazja dotyczy wyjątkowej osoby.
MMŻ jak większość znanych mi ojców, niedokładnie wie ile jego dziecko liczy wiosen. Od dobrych kilku lat mówiąc o Darii twierdzi, że córka ma lat trzynaście. Nie jest to zbyt precyzyjne, ale na szczęście zawsze jest to mówione z mrugnięciem okiem. Czyli MMŻ wie, ale nie powie. Jest to nasza anegdota rodzinna z lubością powtarzana przez samą zainteresowaną. Nasza solenizantka jest dużą Dziewczynką i zawsze sprawia jej radość poprawianie Taty.
Tort urodzinowy, który jest bohaterem mojego opowiadania miał być jednorazowy, wyjątkowy, bo i okazja była jedyna w swoim rodzaju. Nie byle jakie urodziny. Nie powiem, które, bo być może Daria doszła już do etapu, kiedy kobiety nie chwalą się wiekiem. Pozostańmy więc przy trzynastce.
Korzystając z obecności drugiego Dziecka, wszystkie siły i możliwości zmobilizowałyśmy, żeby zrobić tort-cudo.
Znacie uczucie dumy z osiągniętego efektu?
Zrobienie tortu zajęło nam tydzień.
Podjęcie decyzji co pieczemy - cztery dni.
Wstępne przygotowania - trzy dni.
Pieczenie ciasta - godzina, piętnaście minut.
Dekorowanie - pięć godzin.
Zachwyt nad własnym dziełem - nieustanny.
Wrażenie zrobione na solenizantce i gościach - długotrwałe.
Co takiego wytworzyłyśmy? Tort tak tort. Biszkopt z czekoladowym  kremem. Ale dekoracja! Niepowtarzalna.
Tort miał być w stu procentach zjadalny. Miał wyglądać jak otwarte pudełko czekoladek. Dawno temu widziałam taki w jakiejś gazecie.  I taki był.
Jak zrobić tort czekoladowy opowiem w skrócie. Pieczecie biszkopt, studzicie i kroicie na trzy części. Każdą skrapiacie ponczem i smarujecie kremem czekoladowym. Wierzch tortu pokrywacie resztą kremu i tyle. Prawdziwa przygoda zaczyna się dopiero teraz.
Cała koronkowa praca związana z dekoracją powinna mieć miejsce co najmniej dzień wcześniej. Trzeba zrobić czekoladowe papilotki i trufle, które zamieszkają w papilotkach. Jeśli dorastaliście w rodzinie o tradycjach cukierniczych, to taką zabawę wyssaliście z mlekiem matki. Jeśli nie, to czeka was czas próby.
Podstawą jest czekolada. Żeby cokolwiek z niej zrobić, trzeba ją stopić. Czyli sięgamy po stary wypróbowany sposób. Garnek na piec. Do garnka woda (niewiele). Na garnek miska (tak, żeby nie dotykała powierzchni wody). Włączamy piec i podgrzewamy wodę. Niech to się dzieje powoli. Im wolniej topi się czekolada, tym mniejsze prawdowpodobieństwo jej rozwarstwienia. Załóżmy, że czekolada się pięknie stopiła. Sięgacie po papilotki. W sklepach, oprócz takich sporych do pieczenia muffinów, są też malutkie, idealne do otulenia czekoladek.
Do jednej ręki bierzecie papilotkę, do drugiej pędzel (najlepiej silikonowy, żeby nie wyrywać potem włosów z czekolady). Zanurzacie pędzel w czekoladzie i smarujecie wnętrze papilotki. Odkładacie ją na tacę i to samo robicie z następną. I z następną ... I z trzydziestą. Łatwizna.
Taca wędruje do chłodu a wy możecie pobawić się w robienie kulek. Trufle czekoladowe, orzechowe, kokosowe, miodowe, z chrupkami, suszonymi owocami, z baileysem, rumem, wiśnią czy migdałem. Możliwości są bezbrzeżne. Jedynym ograniczeniem jest wasza cierpliwość. Ile czasu jesteście w stanie babrać się w czekoladzie? Ale pamiętajcie, że cel uświęca środki. Gdybyście mieli problem z wyborem, skopiujcie po prostu moją propozycję.
Po godzinie zajrzyjcie do papilotek. Nie będę owijać w bawełnę. Teraz zaczynają się schody. Trzeba zdjąć papier z czekolady. Nie dość, że zdjąć, to jej nie uszkodzić. Papilotki bez papieru mają się prezentować idealnie. Już wiecie dlaczego wspomniałam o trzydziestu papilotkach? Brawo! Bo one mają skłonności do pękania. Tu im coś odpadnie, tam są za cienkie. Z trzydziestu sztuk zostało nam kilkanaście. Nie martwcie się. Zawsze możecie znów stopić czekoladę i zacząć od nowa.
Załóżmy, że wystarczającą ilość czekoladowych papilotek macie przed sobą. Trufle zrobione. Wkładacie czekoladki do papilotek i cieszycie się efektem. Pozostaje do zrobienia czekoladowa szarfa do owinięcia tortu. Zmierzcie jego wysokość (dodajcie ze dwa centymetry, żeby powstała krawędź) i obwód. Jeśli czekolada ciągle jest płynna,  odetnijcie kawał papieru do pieczenia i narysujcie pasek o szerokości i wysokości tortu. Teraz możecie spokojnie rozsmarować czekoladę na papierze. Pasek włóżcie w chłodne miejsce.  Po kilkunastu minutach  papierowy pasek, czekoladową stroną skierowaną do boków tortu przyłóżcie do ciasta i odklejcie czekoladę od papieru. Troszkę jak depilacja woskiem, tylko bez bólu.  Krem, wcześniej rozsmarowany na bokach tortu zadziała jak klej. Jeżeli w którymś miejscu pasek czekolady odstaje, odetnijcie go ostrym nożem. Pasek czekolady, wystający ponad powierzchnię ciasta wyznacza górną krawędź naszej czekoladowej bombonierki. W środku umieście wcześniej zrobione czekoladki w czekoladowych płaszczykach. Zwiążcie tort szeroką wstążką i oczekujcie zasłużonych okrzyków zachwytu.
Kiedy wniosłyśmy go do pokoju, rodzina zachowała się tak, jak oczekiwałyśmy. Były ochy i achy. Nie wiedzieliśmy czy jeść czy podziwiać.
Takie samozadowolenie ma swoją mroczną stronę. Zdaję sobie sprawę, że trudno mi będzie przebić samą siebie. Taki tort robi sie raz w życiu. Szkoda.
A teraz konkrety :



Tort czekoladowy jak bombonierka 

biszkopt:

krem czekoladowy

250 ml śmietany kremówki
sok i otarta skórka z jednej pomarańczy
200 g deserowej czekolady

W misce stojącej na garnku z wodą (delikatnie się gotującą) mocno podgrzewamy 100 ml śmietanki z sokiem i skórką pomarańczową. Zdejmujemy miskę z garnka i wkładamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się czekolady. Schładzamy. Następnie ubijamy resztę kremówki i delikatnie łączymy z wystudzoną czekoladą. Krem do przełożenia tortu gotowy.

poncz:

pół szklanki przegotowanej wody
3 łyżeczki cukru
kieliszek rumu lub ulubionego likieru

trufle białe (na około 10 czekoladek):

250 g białej czekolady
100 ml śmietanki kremówki
 30 g masła
  1 łyżeczka likieru pomarańczowego lub kokosowego

polewa do białych trufli:
100 g białej czekolady, stopionej z 50 g masła
 50 g wiórków kokosowych

W rondelku podgrzejcie śmietankę i dodajcie połamaną czekoladę. Mieszajcie aż się rozpuści. Ja dla pewności robię to w kąpieli wodnej, tzn nie ja jestem w kąpieli tylko rondelek z czekoladą. Mieszając czekoladę dodajcie likier i kawałeczki masła. Kiedy wszystkie składniki się połączą, wystudźcie masę i włóżcie do lodówki. Kiedy całość stężeje, formujcie łyżeczką kuleczki, formując w dłoniach do wymaganego kształtu. Pamiętajcie, żeby się sprężać. Tu nie ma czasu na pogaduszki czy zerkanie na seksowną brodę Doktora House'a. Macie w dłoniach czekoladę i masło, a wiecie jak zachowują się one w cieple waszych rąk.
Zgrabną kuleczkę tarzacie z wiórkach kokosowych i tym sposobem pierwsza trufla "by myself" zrobiona.

trufle ciemne (ilość podobna):

200 g gorzkiej czekolady
100 ml śmietany kremówki
 30 g masła
  1 łyżeczka likieru kawowego, lub rumu, brandy, Grand Marnier czy co tam lubicie
Opcjonalnie możecie dodać szczyptę chilli, drobno zmielone orzechy lub migdały. posiekane rodzynki czy figi. Wymienianie może trochę potrwać, więc zróbcie sobie kawy i zdecydujcie sami.

Proces tworzenia trufli ciemnych jest identyczny z tym podanym wyżej. Po uturlaniu kuleczki, zróbcie z nią co chcecie. Obtoczcie w kakao - będzie wersja wytrawna, lub w cukrze pudrze - wersja oszroniona, w cukrowej posypce - wersja infantylna, w płatkach migdałowych - wersja marcepanowa. Zróbcie jej kąpiel w roztopionej czekoladzie. I tak dalej. Ważne, żeby praca sprawiała wam przyjemność, a efekt was zadowolił. Nie ma to jak satysfakcja z dobrze wykonanej roboty.


Na koniec muszę się do czegoś przyznać. Kiedy robiłam ten tort, nie pisałam jeszcze bloga. Ale wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, kiedy komuś o  nim opowiem. On zasiał ziarno, które wykiełkowało w sierpniu.
Dziś upływa dokładnie rok, kiedy razem z Olą miotałyśmy się po kuchni ciesząc się, kiedy się udawało i złorzecząc, kiedy kolejna czekoladowa papilotka lądowała połamana w garnku.
Na szczęście, dzięki przytomności Oli robiącej zdjęcia mam pewność, że to wszystko mi się nie przyśniło.



Kłaniam się nisko i jak zwykle smacznego

6 komentarzy:

  1. Dobrze, ze jest slowo o nieszczesnych papilotkach i ich tendencji do lamania sie. Ach te papilotki!

    Duma rozpiera mnie do teraz. Wrazenie na samej sobie: bezcenne!

    OdpowiedzUsuń
  2. ale ładny!elegancki i jednoczesnie uroczy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Niesamowity... Brawa za cierpliwość, upór i talent. :) Pozazdrościć!!!

    OdpowiedzUsuń