Jeszcze chwila i mózg mi wyparuje. Będę potem miała święty
spokój. Nic a nic nie będą mnie obchodziły maile, linki i odnośniki.
Po całym dniu spędzonym przed ekranem komputera można dostać
migreny, anemii, łupieżu lub internetowstrętu.
Najbliżej mi do tego ostatniego.
Co z tego, że siedzę w pięknych
okolicznościach przyrody, skoro miejskie obowiązki siedzą tu ze mną. A
właściwie leżą mi na plecach i przygniatają.
W morskim domu zostałam sama jak palec. No, może nie
zupełnie. Menażeria została ze mną, choć ja jestem im potrzebna tylko na
zasadzie usługowej. Póki micha pełna, drzwi otwarte i ręka skora do miziania,
to wszystko jest w porządku. Ale spróbujcie zamknąć drzwi przed kudłatymi… Albo
spóźnijcie się z otwarciem stołówki…Biada wam.
Futrzaści więc odpadają jako ewentualne obiekty zwierzeń.
Pozostaje telefon do przyjaciela lub internet. Przyjaciel też siedzi
przyklejony do klawiatury, więc odpada. Internet jak wiadomo wywołuje dziś u
mnie wysypkę a na dodatek jego wydajność jest porównywalna do zalotów
winniczków. Powoli i spokojnie. Zanim załaduje mi się strona, zdążę zrobić
zadanie domowe, wypić kawę i pójść na krótki spacer. Prawdziwa szkoła cierpliwości.
Choć ma to i dobrą stronę. W tak zwanym międzyczasie, między
jedną ładującą się stroną a kolejną, mogę odbyć wycieczkę po czarny bez i bez
pośpiechu usmażyć sobie racuszki na kolację . Taka mała rzecz a cieszy.
Czyli kolejny raz dochodzę do wniosku, że nie ma tego złego
(czy raczej powolnego) co by na dobre nie wyszło. Zjem, popatrzę na las i okaże się, że mózg ma
się dobrze. Ja, zresztą też.
Porozczulałam się nad sobą a dobre jedzenie postawiło mnie
do pionu. Jednak człowiek najedzony
widzi świat zdecydowanie pozytywniej.
I pomyśleć, że
zjadłam tylko racuszki z czarnego bzu. Aż strach pomyśleć w jaką euforię
wprawiły by mnie np. ostrygi. I po co komu dopalacze? Skoro wystarczy bukiet
czegoś do zjedzenia.
Porcja egoistyczna:
6-8 kwiatostanów czarnego bzu
1 jajko
pół szklanki mleka
pół szklanki mąki
1 łyżeczka cukru
szczypta soli
kilka kropel wody różanej
olej do smażenia
miód do polania placuszków
Praca jest prosta jak budowa gwoździa. Obcinamy nożyczkami
kwiatki, żeby nam zielone łodygi nie zgrzytały między zębami.
W misce ubijamy mleko z mąką, cukrem, solą, wodą różaną i
żółtkiem. Białko ubijamy na pianę i dodajemy do reszty. Mieszamy delikatnie i
wsypujemy obcięte kwiatki. Mieszamy.
Rozgrzewamy olej na patelni i łyżką kładziemy zgrabne
porcje. Smażymy z obu stron na złoty
kolor. Wyjmujemy usmażone placuszki na papierowy ręcznik. Na stole stawiamy
talerz z racuszkami i dzbanek z miodem.
Karmimy zmysły i nasz umęczony umysł.
Smacznego
Uwielbiam! Ja zanurzam całe baldachy w cieście i odcinam łodyżki dopiero po usmażeniu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
O, to nie trzeba sobie paluszków moczyć w cieście. A jak je smażysz z drugiej strony? Pozdrawiam
UsuńMam dwa sposoby w zależności od okoliczności:)
UsuńAlbo po prostu przyginam łodyżkę i smaży się na racuchu, albo odcinam długimi nożyczkami w trakcie smażenia, akurat zdążę przed obracaniem. Dla dorosłych robię tym pierwszym sposobem, a dla małych marud - drugim:)
Takie racuszki kazdy humor poprawia. Moze internetu nie przyspiesza, ale komfort zycia na pewno!
OdpowiedzUsuńRacuszki, kotki, słońce, doniczki dookoła, zapachy, widoki. To wszystko niezawodne sposoby na trudności. Tylko ten internet oporny. Buźka
Usuń