Obcowanie z naturą ma to do siebie, że owa natura niekiedy
wlezie ci z buciorami na dywan. Czego żeśmy już nie pielęgnowali w naszym domu?
O nietoperzu już wiecie. Gdzieś tam sobie teraz mieszka i łowi ćmy w świetle
latarni.
Kiedyś nasz dzielny
kot przyniósł do domu zajączka. Malutkiego. Funkcję matki zastępczej
sprawuje w naszej rodzinie młodsze
Dziecko. Ona też zajączka wyhodowała na własnych kolanach. Dyzio, jako solidny
kawał odhodowanego zająca pokicał w siną dal.
W zeszłym roku gołąb pocztowy
postanowił z naszego trawnika urządzić sobie sanatorium. To nic, że domu
pilnują trzy koty, gołąb totalnie zlekceważył podstawowe zasady bezpieczeństwa.
Jego piór pilnowałyśmy my. On ze stoickim spokojem przechadzał się pod nosem naszych
drapieżców. Zenon, bo tak został ochrzczony, nabrał sił, potem zrobił rundkę
honorową nad naszym domem i odleciał ku lepszym celom. I całe szczęście , bo
już się zastanawiałam, co zrobię w mieście z gołębiem.
Ale apogeum ingerencji zwierzęcej nastąpiło w tym roku. Już nietoperz wydawał mi się nieco
egzotyczny. Jestem stuprocentowym mieszczuchem. Kocham swój kawałek lasu,
ogródka i trawnika. Ale staram się nie zwracać uwagi na mieszkańców
wprawiających mnie w napady paniki.
Jestem świadoma istnienia świata alternatywnego należącego do pająków,
stonóg, krocionogów, nornic czy nietoperzy. Póki nie wchodzimy sobie w drogę
wszystko jest w porządku.
Niestety świat równoległy ma w nosie moje fobie.
- Mamo, możesz tu przyjść na chwilę, coś znalazłam – woła
Córka ze strychu
- A muszę?
- No raczej.
Wspinam się pewna, że
sprawa dotyczy odkrytych tajemnic z dzieciństwa (strych to przechowalnia
wszystkiego). A Dziecko pokazuje mi kawałek Czegoś, co leży i oddycha. Jest
zdecydowanie kudłate i wielkości rękawiczki. A jeśli skoczy na Dziecko? A jeśli
okaże się niebezpieczne? Kocyk załatwił sprawę. Skórzane rękawice, maseczka na
twarz i już obcy został obezwładniony. Skrępowanego kocykiem wyniosłam daleko
na trawę.
No i zaczęła się gonitwa myśli. Co to mogło być? Napad
paniki odebrał mi zdolność trzeźwego myślenia. Zawiniątko przeleżało noc poza
domem. A noc była mokra i chłodna.
Nazajutrz, pewna, że problem sam się rozwiązał i obcy
odszedł w jakieś bezpieczne dla siebie miejsce, zajrzałam pod kocyk. A tam
zgroza! Jest! Leży i wygląda dość nieszczęśliwie. W świetle dziennym wyglądał
jak kupka nieszczęścia. I na dodatek popiskiwał. Przyjrzałam się uważnie i co
widzę. Pyszczek, zamknięte ślepka, ogonek, biały krawacik i pazury jak u
godzili. Wyrzuty sumienia dały znać o sobie. Przecież to jakiś osesek. Czyj?
Kuny najprawdopodobniej, bo przecież mieszka pod dachem. Jakim sposobem zgubiła
jedno ze swoich dzieci? Zresztą, co za różnica? Już wystarczająco się maluch
nacierpiał i najadł strachu. Teraz pora na uruchomienie pogotowia zwierzęcego.
Matka zastępcza na miejscu jest. Butelka
została po dokarmianiu zająca. Pobliska apteka dostarczyła mleka dla niemowląt.
Kuniątko wróciło pod dach i zaczęło się jej niańczenie. Córka wstawała co trzy
godziny, żeby nakarmić. Maluch potrzebował też ciepła i tulenia. Nazwanie go
Dusiciel z Bostonu było nieco na wyrost, bo dusicielem to on na razie nie jest,
ale z Córką karmicielką się nie dyskutuje. Dni mijały, Dusiciel miał się dobrze
a ja gorączkowo szukałam rozwiązania naszego dzikiego problemu. Mam koty, może
uda się wprowadzić między nie kunę. Może nie zauważą różnicy. Nawet MMŻ
przyzwyczajał się do myśli, że zamieszkamy z kuną.
Na szczęście przeszukiwanie
internetu przyniosło wybawienie. Jest w Mikołowie fundacja „Świat zwierząt”.
Oni zajmują się połamanymi bocianami, poturbowanymi sarnami i osieroconymi
kunami.
Jeden telefon i po naszego malca przyjechała fachowa pomoc. Na pamiątkę
zostały zdjęcia i butelka. Pewnie jeszcze się przyda.
Jeśli znajdziecie kiedyś na swojej drodze małego słonika lub
żyrafkę, dzwońcie do Mikołowa. Tam są ludzie, którzy kochają zwierzęta.
Nasza kuna po odkarmieniu i odchowaniu wróci do lasu i może
swoich dzieci będzie lepiej pilnować.
Od tej chwili pora zbierania truskawek będzie mi się kojarzyć
z naszym małym dusicielem z Bostonu.
A truskawki powoli odchodzą do historii. Niewiele ich było
w tym roku. Majowe przymrozki
zdziesiątkowały moje poletko ale te które zostały są idealne do sałatki. Są
słodkie i malutkie.
Sałatka będzie pożegnaniem z truskawkami i naszym małym
futrzastym gościem.
Sałatka truskawkowa z serem pleśniowym
(na 2 porcje)
kilkanaście liści sałaty (najlepiej zrobić mieszankę sałat)
garść umytych, niedużych truskawek
2 łyżki pokrojonego w kostkę sera pleśniowego
1 łyżeczka orzechów pistacjowych
2 łyżki posiekanej zielonej cebulki
3 łyżki octu truskawkowego lub balsamicznego
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka łagodnej musztardy
6 łyżek oliwy
pieprz
Zaczynamy od wymieszania octu z miodem.
Do miski wkładamy truskawki i zalewamy octem z miodem. Niech
sobie postoją 5 minut. Myjemy sałaty i rwiemy na kawałki.
Dużą misę wypełniamy sałatą. Posypujemy ją cebulką, serem i
osączonymi z marynaty truskawkami. Delikatnie wszystko mieszamy.
Wlewamy marynatę do słoika, dodajemy sól, musztardę i oliwę.
Zakręcamy i miksujemy. Polewamy sałatę sosem i na koniec sypiemy pokruszone
orzeszki pistacjowe.
W innej wersji tej sałatki, możemy jako naczynia użyć liści
cykorii. Sałatka zyskuje na wyglądzie i nabiera nieco goryczki w trakcie
chrupania.
Smacznego i pogodnego pożegnania z truskawkami.
Tak, to byla interwencja wrecz miedzynarodowa! Ciekawe czy Dusiciel za nami teskni?
OdpowiedzUsuńSalatka sliczna!
Przeznaczeniem dusiciela jest dusić. Buźka
UsuńPyszna sałatka, a gość przesłodki:)
OdpowiedzUsuńCiekawe, czy matka karmicielka myślała o nim w ten sposób o trzeciej nad ranem. Marudził nieprawdopodobnie.
UsuńPozdrawiam serdecznie