środa, 27 czerwca 2012

Dusiciel z Bostonu i truskawki w niecodziennej roli




Obcowanie z naturą ma to do siebie, że owa natura niekiedy wlezie ci z buciorami na dywan. Czego żeśmy już nie pielęgnowali w naszym domu? O nietoperzu już wiecie. Gdzieś tam sobie teraz mieszka i łowi ćmy w świetle latarni.
Kiedyś nasz dzielny kot przyniósł do domu zajączka. Malutkiego. Funkcję matki zastępczej sprawuje  w naszej rodzinie młodsze Dziecko. Ona też zajączka wyhodowała na własnych kolanach. Dyzio, jako solidny kawał odhodowanego zająca pokicał w siną dal. 
W zeszłym roku gołąb pocztowy postanowił z naszego trawnika urządzić sobie sanatorium. To nic, że domu pilnują trzy koty, gołąb totalnie zlekceważył podstawowe zasady bezpieczeństwa. Jego piór pilnowałyśmy my. On ze stoickim spokojem przechadzał się pod nosem naszych drapieżców. Zenon, bo tak został ochrzczony, nabrał sił, potem zrobił rundkę honorową nad naszym domem i odleciał ku lepszym celom. I całe szczęście , bo już się zastanawiałam, co zrobię w mieście z gołębiem.
Ale apogeum ingerencji zwierzęcej nastąpiło  w tym roku. Już nietoperz wydawał mi się nieco egzotyczny. Jestem stuprocentowym mieszczuchem. Kocham swój kawałek lasu, ogródka i trawnika. Ale staram się nie zwracać uwagi na mieszkańców wprawiających mnie w napady paniki.  Jestem świadoma istnienia świata alternatywnego należącego do pająków, stonóg, krocionogów, nornic czy nietoperzy. Póki nie wchodzimy sobie w drogę wszystko jest w porządku.
Niestety świat równoległy ma w nosie moje fobie.

- Mamo, możesz tu przyjść na chwilę, coś znalazłam – woła Córka ze strychu
- A muszę?
- No raczej.


Wspinam się pewna,  że sprawa dotyczy odkrytych tajemnic z dzieciństwa (strych to przechowalnia wszystkiego). A Dziecko pokazuje mi kawałek Czegoś, co leży i oddycha. Jest zdecydowanie kudłate i wielkości rękawiczki. A jeśli skoczy na Dziecko? A jeśli okaże się niebezpieczne? Kocyk załatwił sprawę. Skórzane rękawice, maseczka na twarz i już obcy został obezwładniony. Skrępowanego kocykiem wyniosłam daleko na trawę.
No i zaczęła się gonitwa myśli. Co to mogło być? Napad paniki odebrał mi zdolność trzeźwego myślenia. Zawiniątko przeleżało noc poza domem. A noc była mokra i chłodna.
Nazajutrz, pewna, że problem sam się rozwiązał i obcy odszedł w jakieś bezpieczne dla siebie miejsce, zajrzałam pod kocyk. A tam zgroza! Jest! Leży i wygląda dość nieszczęśliwie. W świetle dziennym wyglądał jak kupka nieszczęścia. I na dodatek popiskiwał. Przyjrzałam się uważnie i co widzę. Pyszczek, zamknięte ślepka, ogonek, biały krawacik i pazury jak u godzili. Wyrzuty sumienia dały znać o sobie. Przecież to jakiś osesek. Czyj? Kuny najprawdopodobniej, bo przecież mieszka pod dachem. Jakim sposobem zgubiła jedno ze swoich dzieci? Zresztą, co za różnica? Już wystarczająco się maluch nacierpiał i najadł strachu. Teraz pora na uruchomienie pogotowia zwierzęcego. Matka zastępcza na miejscu jest.  Butelka została po dokarmianiu zająca. Pobliska apteka dostarczyła mleka dla niemowląt. Kuniątko wróciło pod dach i zaczęło się jej niańczenie. Córka wstawała co trzy godziny, żeby nakarmić. Maluch potrzebował też ciepła i tulenia. Nazwanie go Dusiciel z Bostonu było nieco na wyrost, bo dusicielem to on na razie nie jest, ale z Córką karmicielką się nie dyskutuje. Dni mijały, Dusiciel miał się dobrze a ja gorączkowo szukałam rozwiązania naszego dzikiego problemu. Mam koty, może uda się wprowadzić między nie kunę. Może nie zauważą różnicy. Nawet MMŻ przyzwyczajał się do myśli, że zamieszkamy z kuną. 
Na szczęście przeszukiwanie internetu przyniosło wybawienie. Jest w Mikołowie fundacja „Świat zwierząt”. Oni zajmują się połamanymi bocianami, poturbowanymi sarnami i osieroconymi kunami. 



Jeden telefon i po naszego malca przyjechała fachowa pomoc. Na pamiątkę zostały zdjęcia i butelka. Pewnie jeszcze się przyda.
Jeśli znajdziecie kiedyś na swojej drodze małego słonika lub żyrafkę, dzwońcie do Mikołowa. Tam są ludzie, którzy kochają zwierzęta.

Nasza kuna po odkarmieniu i odchowaniu wróci do lasu i może swoich dzieci będzie lepiej pilnować.

Od tej chwili pora zbierania truskawek będzie mi się kojarzyć z naszym małym dusicielem z Bostonu.

A truskawki powoli odchodzą do historii. Niewiele ich było w  tym roku. Majowe przymrozki zdziesiątkowały moje poletko ale te które zostały są idealne do sałatki. Są słodkie i malutkie.

Sałatka będzie pożegnaniem z truskawkami i naszym małym futrzastym gościem.



Sałatka truskawkowa z serem pleśniowym
(na 2 porcje)

kilkanaście liści sałaty (najlepiej zrobić mieszankę sałat)
garść umytych, niedużych truskawek
2 łyżki pokrojonego w kostkę sera pleśniowego
1 łyżeczka orzechów pistacjowych
2 łyżki posiekanej zielonej cebulki
3 łyżki octu truskawkowego lub balsamicznego
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka łagodnej musztardy
6 łyżek oliwy
pieprz

Zaczynamy od wymieszania octu z miodem.
Do miski wkładamy truskawki i zalewamy octem z miodem. Niech sobie postoją 5 minut. Myjemy sałaty i rwiemy na kawałki.
Dużą misę wypełniamy sałatą. Posypujemy ją cebulką, serem i osączonymi z marynaty truskawkami. Delikatnie wszystko mieszamy.
Wlewamy marynatę do słoika, dodajemy sól, musztardę i oliwę. Zakręcamy i miksujemy. Polewamy sałatę sosem i na koniec sypiemy pokruszone orzeszki pistacjowe.

W innej wersji tej sałatki, możemy jako naczynia użyć liści cykorii. Sałatka zyskuje na wyglądzie i nabiera nieco goryczki w trakcie chrupania.



Smacznego i pogodnego pożegnania z truskawkami.

4 komentarze:

  1. Tak, to byla interwencja wrecz miedzynarodowa! Ciekawe czy Dusiciel za nami teskni?

    Salatka sliczna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pyszna sałatka, a gość przesłodki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe, czy matka karmicielka myślała o nim w ten sposób o trzeciej nad ranem. Marudził nieprawdopodobnie.
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń