wtorek, 4 października 2011

Chleb dla leniwych



Nie zawsze chce nam się wznosić na wyżyny. I dotyczy to nie tylko sytuacji ważnych czy wyjątkowych. W życiu codziennym też mamy czasem ochotę poleniuchować. Ale jak tu leżeć i pachnieć, skoro oczekiwania wobec nas są wygórowane? W takich wypadkach uciekam się do sztuczek, które niech pozostaną moją słodką tajemnicą lub szukam drogi na skróty. Wędruję do spiżarni i otwieram słoik pełen smaków z  morskich grządek. Pięknie. Ale, niestety, nikt jeszcze nie wymyślił wekowanego chleba. Można chleb zamrozić. Niby smakuje podobnie, ale gdzieś znika zapach. Można pójść do sklepu, ale ten sposób już oprotestowaliśmy wcześniej. No i możemy zjeść musli na śniadanie. A jeśli pora zbliżona jest do kolacji?
 -Ojej, kobieto, nie marudź. Ubierz buty i idź do knajpy. 
 -Dobra, dobra. Dziś pójdziemy do knajpy, a jutro co będziemy jeść na śniadanie? 
 -Musli.
 -E..może jednak nie.
To się nazywa odsunięcie problemu w czasie. Nie oszukujmy się. Lenistwo lenistwem, jednak dobrze jest sobie uświadomić, że od pewnych spraw nie ma ucieczki. W naszym domu, od pieczenia chleba. Nie myślcie, że nie lubię zagniatać ciasta chlebowego. Lubię, ale jak zaznaczyłam w pierwszym zdaniu, od czasu do czasu każdy jest leniwcem.
Na chleb na zakwasie będzie czas za kilka dni, niech troszkę ów zakwas podojrzewa. Dzisiaj, nie bawiąc sie w subtelności, raz, dwa i zagniotłam bochenek chleba dla leniwych. Przywiozłam z ogrodu bazylię i oregano, więc dodatki zrobiły się pachnące. Jestem absolutnie pewna, że nawet MMŻ potrafiłby go upiec. Oczywiście jedynie w przypadku, gdyby znalazł drogę do kuchni.

Chleb dla leniwych
-3 szklanki mąki pszennej, przesianej przez sito
-280 ml wody
-1,5 łyżeczki drożdży (suchych, jeśli używamy świeżych, dajemy dwa razy tyle)
-1 łyżka miodu, rozpuszczonego w dwóch łyżkach wody
-3 łyżki oliwy
-garstka ziół (bazylii, oregano, tymianku, koperku lub innych)
-1 łyżka soli

Drożdże zalewamy wodą z rozpuszczonym miodem i zostawiamy na kwadrans. Po tym czasie mieszamy wszystkie składniki i wyrabiamy (najlepiej w początkowej fazie korzystając z maszyny). Kiedy składniki się połączą, wykładamy ciasto na stół i rączkami (nie obawiajcie się, ono się nie lepi) rozciągamy i składamy na przemian. Taki chlebowy pilates. Niech wam to zajmie około 10 minut. Przy okazji, Dziewczyny, ćwiczycie mięśnie ramion i ujędrniacie piersi.
Teraz dajecie chlebowi odpocząć. Miskę, w której leży ciasto nakrywacie ściereczką, a po godzinie znów (tym razem króciutko) rozciągacie i składacie jak kopertę. Formujecie zgrabny bochenek, wykładacie na blaszkę (ja najpierw kładę papier do pieczenia), a blaszkę nakrywacie np dużą miską. Miska musi być spora, bo przecież wasz chleb urośnie.
My zrobiliśmy swoje. Resztę zrobią drożdże. Nam pozostaje obserwować, jak chleb staje się coraz większy. W normalnych warunkach pokojowych (wojennych nie testowałam) czyli 23 stopniach, trwa takie wyrastanie około 2 godzin.
Po półtorej godziny rośnięcia, czas na włączenie piekarnika. Rozgrzewamy go do 220 stopni. Wkładamy bochenek do rozgrzanego pieca. Obok wstawiamy pojemnik z lodem i pieczemy 10 minut. Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 200 stopni i dopiekamy kolejne 30 minut. Na dziesięć minut przed końcem pieczenia, posmarujmy go z wierzchu wodą. Będzie się pięknie błyszczał.
Chleb upieczony. Możemy wrócić na kanapę i ponownie zająć się nic nierobieniem lub układaniem haiku.
Fajnie jest czasami poleniuchować.



Smacznego

2 komentarze:

  1. Brzmi jak przepis dla mnie ;)
    Och Limonko, więcej wiary w MMŻ. W końcu kawiarka jest w kuchni, więc drogę już zna :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Żeby jeszcze przejawiał dobrą i nieprzymuszoną wolę.

    OdpowiedzUsuń