Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień. Oto moje życzenia świąteczne
czwartek, 24 grudnia 2015
Życzenia Świateczne
Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień. Oto moje życzenia świąteczne
poniedziałek, 21 grudnia 2015
Prezent dla drwala czyli rillettes z kaczki
Po co ja tę kaczkę kupiłam? Mało
mam roboty z tzw tradycją?
Na rozum mi padło czy co?
Leży biedula w lodówce a ja coraz
bardziej nerwowo zerkam na mak, bo to jego pora właśnie nadchodzi.
Żeby zrobić miejsce w chłodzie, musiałam pozbyć się drobiu.
Najlepiej byłoby ją zamoczyć w soku
pomarańczowym i ze trzy obiady miałbym z głowy. Tak, ten pomysł
był świetny w każdym innym momencie roku, tylko nie przed Bożym
Narodzeniem.
Stałam z nożem nad ofiarą i
przypomniałam sobie, że gdzieś czytałam o rillettes z kaczki.
Właściwie mogłaby to być alternatywa dla nieśmiertelnego
pasztetu.
Bierzemy się do roboty. Z jednej
kaczki zrobiłam gar zupy pho (w końcu od czego są skrzydła, i
cała koścista reszta?), upiekłam jedną pierś jako dodatek do
sałatki a udka i jedna pierś posłużyły jako baza do rillettes.
Potrzebowałam jeszcze tłuszczu (i to
dużo) bo kwint esencja tego dania polega na gotowaniu w tłuszczu. Z
listopadowej przygody z gęsią został mi spory słoik wytopionego
tłuszczu z gęsi. Wiedziałam, że gdzieś na świecie istnieje
sposób na bardziej wyrafinowane jego spożytkowanie niż tylko
dodatek do ziemniaków.
Wczoraj polecałam wam ciasteczka z
bakaliowym nadzieniem jako prezent. Dziś sugeruję, żeby pięknie
opakowany słoik z kaczym środkiem podarować np. zaprzyjaźnionemu
drwalowi. Ilość kalorii i cholesterolu w słoiku może bezkarnie
skonsumować tylko on lub wielorybnik. Jeśli jakiegoś znacie, to
przerabiajcie kaczkę bez wahania.
Tylko zostawcie sobie słoiczek, bo ta
bomba żywieniowa jest warta grzechu.
Rok się kończy i niedługo złożymy
sobie nowe postanowienia, więc jeszcze możemy na rachunek tego
upływającego nieco pogrzeszyć. Czemu nie odrobiną rillettes z
kaczki?
Nie będziecie wiedzieli jakie to
dobre, jeśli nie spróbujecie.
Rillettes
z kaczki
2 kacze udka plus jedna pierś
1 łyżeczka ziaren jałowca
1 łyżeczka ziaren pieprzu
4 goździki
1 liść laurowy
pół łyżeczki tymianku
pół łyżeczki rozmarynu
1 łyżeczka soli
oraz
1 liść laurowy
kilka całych ziaren jałowca
cała główka czosnki przekrojona w
poprzek
tłuszcz z gęsi, kaczki lub
ostatecznie olej. Tłuszczu musi być dużo, ponieważ powinien
przykryć całe mięso.
Ucieramy w moździerzu przyprawy i
wcieramy w umyte i osuszone części kaczki. Wkładamy do miski,
przykrywamy i odstawiamy do lodówki na 24 godziny.
Następnego dnia rozgrzewamy piekarnik
do 110 stopni.
Do naczynie żaroodpornego lub
żeliwnego garnka wkładamy kawałki kaczki, przyprawy i czosnek.
Zalewamy kaczkę tłuszczem,
przykrywamy pokrywką i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 2 godziny,
po czym sprawdzamy miękkość mięsa. Moja kaczka potrzebowała
jeszcze pół godziny by osiągnąć stan odchodzenia mięsa od
kości. Bądźcie bardzo ostrożni przy tych czynnościach. Garnek
jest gorący, a przed świętami kontuzja jest ostatnim, co
chcielibyście sobie zafundować.
Upieczoną kaczkę zostawiamy do
wystygnięcia.
Schłodzone mięso wyjmujemy i rwiemy
na paski. Wyłuskujemy upieczony z mięsem czosnek.
Przecedzamy i podgrzewamy tłuszcz, w
którym piekła się kaczka. Bardzo gorącym zalewamy paski mięsa.
Możemy to zrobić używając słoika (wtedy będzie akurat na
prezent) lub miseczki. Na górę kładziemy liść laurowy,
przykrywamy i wstawiamy do lodówki.
Po świątecznej obfitości ryb, może
znajdzie się ktoś, kto z radością zje grzankę z rilette i
plastrem ogórka kiszonego. Niekoniecznie drwal:)
Smacznego
niedziela, 20 grudnia 2015
Czym ucieszyć listonosza czyli ciasteczka prezentowe z bakaliami i migdałowym kremem
Ha, ha, ha. Macie mroczki przed oczami?
Wydaje wam się, że jak co roku choinka wam się zwaliła na głowę?
Czy może nareszcie postanowiliście odpuścić przedświateczną
„spinkę” i z pudełkiem czekoladek siedzicie napawając się
własną odwagą?
Gratulacje. Należycie do mniejszości.
Reszta nas biega, goni, pędzi, leci i ciągle brakuje jej czasu.
Należę niestety do tych drugich.
Obudziłam się dziś po drugiej nad
ranem i ze zgrozą przypomniałam sobie, że miałam upiec kruche
ciasteczka, że pogubiłam się w prezentach, że lampa w sypialni
nie zawieszona, że z ryb to tylko karp, że śledzie miałam kupić
już tydzień temu. Obok MMŻ śnił kolejne losy polskich lotników
w Bitwie o Anglię a ja robiłam listę spraw do załatwienia.
Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości.
Po co ja kaczkę kupiłam? A te piękne wstążki, kupione we
wrześniu, gdzie upchnęłam? Kiedy zdążę odwiedzić przyjaciół
pod lasem? A choinka?! No, właśnie, co z drzewkiem?
Potem puknęłam się w głowę. Co jak
co, ale choinka to nie moje zadanie. Ja w tej kwestii pełnię tylko
funkcję oceniającego.
Ubieranie drzewka to odrębna historia
warta kiedyś opisania.
Tradycją są nie działające lampki i
potłuczony w ostatniej chwili szpic.
Jak widzicie, u mnie ostatnie dni przed
świętami wyglądają podobnie jak w wielu innych domach.
Czyli nie ma się czym przejmować.
Niedziela przedświąteczna, jeśli nie
jest spędzana w kolejce do centrum handlowego i łapania na chybił
trafił kąpielowych gotowców jako „prezentów rozpaczy”, może
być naprawdę sympatyczna.
Można pomyśleć (jeśli nie zrobiło
się tego wcześniej) o prezentach. Nie myślę o prezentach, które
mamy kupione już od czerwca. Nikt nie myśli o prezencie dla
listonosza latem. No, chyba, że listonosz dostarcza nam coś
więcej, niż kartki w wakacji od cioci Zuzi.
Dawanie znajomym drobnych prezentów
jest świetnym sposobem okazywania pozytywnych uczuć.
Zrobione własnoręcznie pierniczki,
zapakowane w ozdobny woreczek z odrobiną jedliny ucieszą sąsiadkę
spod szóstki. Słoiczek malinowej konfitury owinięty bibułą
będzie jak znalazł dla nauczyciela angielskiego. Puszka suszonej
macierzanki sprawi niespodziankę mojej fryzjerce.
Moda zapanowała na prezenty hand made.
I bardzo dobrze, bo dzięki temu moje zapasy nalewek znajdują nowe
domy.
Dziś piekłam świąteczne mince pies
ale nieco inne niż zazwyczaj. Będą super prezentem dla znajomych z
pizzerii.
Kruche
ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i frangipanem
dzień wcześniej:
bakaliowe
nadzienie*:
pół szklanki sułtanek
pół szklanki koryntek
pół szklanki pokrojonych suszonych
fig
2 łyżki suszonej czarnej porzeczki
2 łyżki suszonej skórki
pomarańczowej
2 łyżki suszonego mango
1 szklanka brandy lub rumu lub whisky
* zestaw bakalii jest absolutnie
dowolny. Użyjcie tych, które lubicie.
Zalewamy owoce alkoholem i zostawiamy
na noc.
Następnego dnia przekładamy owoce z
zalewą do garnka, wsypujemy 2 łyżki brązowego cukru, 1 łyżeczkę
przyprawy do piernika i zagotowujemy. Gotujemy na malutkim ogniu 5
minut i zdejmujemy. Dodajemy 2 łyżki dobrego miodu, mieszamy i
studzimy.
ciasto:
na około 18 sztuk ciastek o średnicy
7 cm
180 g mąki
50 g cukru pudru
70 g zimnego, twardego masła,
pokrojonego na kawałki
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli
Zagniatamy szybko ciasto, formujemy
kulę i schładzamy w lodówce minimum godzinę. Potem wyjmujemy
ciasto, rozwałkowujemy jak najcieniej i wykładamy nim foremki.
Znów wkładamy do lodówki na pół
godzinki.
W tym czasie włączmy piekarnik i
rozgrzewamy go do 190 stopni.
Schłodzone foremki z ciastem wykładamy
papierem do pieczenia. Wsypujemy na papier np. fasolę lub soczewicę.
Robimy to by ciasto nie urosło nadmiernie a w foremce zmieściło
się jeszcze nadzienie.
Foremki z ciastem, papierem i
obciążeniem wkładamy na 15 minut do piekarnika. Potem wyjmujemy i
studzimy.
frangipane:
1 szklanka mielonych migdałów
pół kostki miękkiego masła
1/3 szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru grand marnier lub
innego ulubionego
1 jajko
pół szklanki płatków migdałowych
do posypania
Tu nie ma żadnej filozofii. Wszystko
razem miksujemy. Nie wiem czy kolejność ma znaczenie ale ja
najpierw ubijam masło z cukrem, potem dodaję jajko i migdały. Na
koniec idzie likier.
Czas na złożenie wszystko w jedno
ciasteczko.
Upieczone spody kruchego ciasta
wypełniamy łyżeczką bakaliowego nadzienia. Na górę kładziemy
łyżkę kremu migdałowego. Posypujemy płatkami migdałowymi.
Wkładamy foremki do piekarnika (ciągle
190 stopni) i pieczemy 15 minut.
Po upieczeniu czekamy aż ciastka
wystygną. Wtedy możemy je wyjąć z foremek. Jeśli będzie trudno,
to podważcie delikatnie nożem brzegi ciasta, by się odkleiło od
foremki.
To połączenie nieśmiertelnego
mincemeat, które ma tradycyjnie bardzo konkretny smak i aromat z
delikatnym kremem migdałowym sprawiło, że ciasteczka są dużo
subtelniejsze od tradycyjnych mince pies'ów.
Niestety, nie ja wpadłam na ten
genialny pomysł. Znalazłam go w grudniowym Delicious i dzielę się
z wami. Jeszcze zdążycie je upiec.
Smacznego i spokojnej niedzieli i
szczere gratulacje dla tych dwóch szczęśliwców, którzy podzielą
się wygraną w Totka.
piątek, 11 grudnia 2015
Danie dla sułtanki czyli naleśniki z serem, figą, wodą różaną i syropem klonowym
Naleśniki mogłabym jeść codziennie.
Od poniedziałku do poniedziałku. Czasami. To znaczy czasami
nachodzi mnie napad naleśnikowy i wtedy nie liczy się nic innego.
Kiedy już się objem za wszystkie
czasy a otoczenie zaczyna rozglądać się za odpowiednim fachowcem
od porządków w głowie, spokojnie wracam do pionu i żywię się
jak ludzie.
Kiedy drugi raz z rzędu na pytanie co
bym zjadła na obiad, odpowiadam, że naleśniki, MMŻ wie, że musi
szukać ratunku u najbliższego Chińczyka.
Najbliższe dni będą zarezerwowane
dla naleśników. I czego bym do nich nie włożyła (nawet kaczki po
pekińsku) MMŻ nie da się skusić. Tak jak ja jestem od nich
uzależniona, tak MMŻ może żyć bez nich. Dziwni są ludzie.
Skąd biorą się takie ciągi? Nie mam
pojęcia ale na szczęście to uzależnienie może być groźne tylko
dla moich bioder.
Najlepsze naleśniki robi moja Mama.
Kiedy zamawiam naleśniki, ona usmaży ich jak dla pułku wojska.
Ile zjesz? - pyta.
Ja na to, że trzy.
I dostaję trzydzieści trzy.
Jak myślicie, kto umie lepiej liczyć?
Okazuje się, że moja Mama, bo jeszcze
się nie zdarzyło, że jakiś naleśnik został.
Dziś uporałam się z ostatnią
porcją, upieczoną przez nią w poniedziałek. Zaczęłam
tradycyjnie z konfiturą i śmietaną, potem były z prażonymi
jabłkami i syropem cynamonowym. W środę posmarowałam dwa masłem
orzechowym, wkroiłam banana i zjadłam na zimno.
Dziś popatrzyłam na trzy ostatnie już
bez gorączkowego podniecenia.
Z całkowitym spokojem,
charakterystycznym dla osób spełnionych zamieszałam twarożek,
pokroiłam suszone figi i skropiłam wodą różaną.
Byłam gotowa na spektakularny
naleśnikowy finał.
Jesteście ciekawi? A może głodni?
Naleśniki
z serkiem, figami, wodą różaną i syropem klonowym
naleśniki
wg mojej Mamy*
(z proporcji wychodzi sześć cienkich
naleśników)
1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia
Potrzebujemy miksera i miski. Do miski
wbijamy 2 żółtka, wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy.
Białka ze szczyptą soli ubijamy na pianę. Do zmiksowanej mieszanki
mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka i krótko
miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę
na kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją
odrobiną oleju. Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta
naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy porcję ciasta
równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z
drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko
zwilżamy patelnię olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do
smażenia.
nadzienie:
200 g serka śmietankowego
2 łyżeczki cukru
5 suszonych fig pokrojonych na kawałki
pół łyżeczki wody różanej
2 łyżki syropu klonowego
1 łyżka masła
2 łyżki połamanych orzechów
włoskich
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Mieszamy w miseczce serek, figi, wodę
różaną i cukier.
Smarujemy kremem serowym naleśniki i
składamy w trójkąty (lub jak kto lubi)
Rozpuszczamy masło na żeliwnej
patelni lub w naczyniu żaroodpornym. Zdejmujemy patelnię z ognia
(ostrożnie) i kładziemy na nią naleśniki.
Posypujemy orzechami i wstawiamy na 20
minut do piekarnika.
Po wyjęciu polewamy syropem klonowym i
dekorujemy np. różanymi płatkami.
Widzieliście może jakiś odcinek
serialu bijącego obecnie wszelkie rekordy oglądalności czyli
Wspaniałe Stulecie?
Moja Mama jest jego zagorzałą fanką.
Naleśniki dzisiejsze wydają mi mi się bardzo w klimacie tego
serialu. Mama bardzo się ucieszyła.
Smacznego
piątek, 4 grudnia 2015
Uroda to nie wszystko czyli krowie placki
Już kiedyś pisałam o potrawach,
których widok nijak się ma do powalającego smaku. Dhal, hummus,
tatar (po wymieszaniu składników), tapenada, baba ghanoush
wyglądają średnio dekoracyjnie ale za to jak smakują.
Małe drobiazgi w szary dzień są
całkiem sensownym usprawiedliwieniem przerwy w pracy.
Ciastka zazwyczaj dobrze wyglądają i
dobrze smakują. Mówię, zazwyczaj, bo czasami kupowanie ciasta w
sklepie bywa bardzo pouczające.
Te, o których dziś opowiem, nikogo
nie skusiłyby na wystawie w cukierni.
Co tu ukrywać, do pięknych nie
należą. Dobrze, że pierwszy raz upiekła je bliska mi osoba, bo od
obcego chyba bym ich nie wzięła.
Kiedy robiłam je sama zastanawiałam
się, czy nie można ich podrasować. No, bo jak tu błysnąć przed
światem takimi brzydactwami.
Okazało się, że każda próba ich
udoskonalenia odbijała się na jakości.
W końcu się poddałam. Widocznie tak
musi być; im brzydsze wychodzą ciasteczka tym smaczniejsze się
okazują.
Krowie
placki
200 g miękkiego masła
pół szklanki brązowego cukru
pół szklanki białego drobnego cukru
2 jajka
2 szklanki i jedna łyżka mąki
pszennej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szklanka chipsów czekoladowych lub
połamanej czekolady
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Miksujemy masło z cukrami i wanilią.
Następnie dodajemy jajka, wciąż miksując.
W osobnej misce mieszamy mąkę, sól i
sodę. Dodajemy do mokrych składników i mieszamy (najlepiej
drewnianą łychą).
Na koniec dorzucamy dropsy czekoladowe
i znów dobrze mieszamy*. Jeśli ktoś ma ochotę dodać ulubione
orzechy, to niech się nie krępuje.
Blachę wykładamy papierem do
pieczenia i małą łyżeczką nakładamy porcje ciasta. Podpowiadam,
aby zostawiać sporo miejsca między ciastkami bo bardzo się rozleją
w trakcie pieczenia.
Troszkę je przyciskamy (np. zmoczoną
w wodzie łyżką) i wkładamy do piekarnika na 10-12 minut.
Kiedy są już złote, wyjmujemy je z
piekarnika i wkładamy następną partię.
Nie zdejmujcie ciastek z blachy zanim
nie ostygną. Na początki będą miękkie, dopiero w trakcie
stygnięcia robią się cudnie kruche ale z nieco ciągnącym się
środkiem.
Trochę trwa zanim upieczemy wszystkie
ciastka ale nie ma to wpływu na jakość ciastek.
Te słodkie drobiazgi wyglądają jak
wyglądają. Pewnie nie zajęłyby miejsca na podium w żadnym
konkursie cukierniczym. Ale diabeł tkwi w smaku.
Zjesz jedno i już marzysz o drugim...a
potem trzecim i czwartym. I z coraz większą niechęcią patrzysz na
tych, którzy tak jak ty, nie wyjmują ręki ze słoika z tymi
ciastkami.
O tak, to typowy przykład, aby nie
sądzić po wyglądzie.
- na zdjęciach są dwa wypieki. Pierwszy robiony jak trzeba czyli mieszany łyżką. Tutaj ciastka są idealne czyli płaskie i lekko ciągnące w środku. Drugi wypiek jest moim zdaniem przestrogą. W czasie przygotowań, oprócz ciastek robiłam jeszcze coś innego. Wszystkim zajmował się mikser. I on zrobił z ciastek małe biszkopciki. Te ciastka nie lubią miksera. Łyżka drewniana i silne ramię wystarczą.
środa, 2 grudnia 2015
Słońce w lustrze i tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką
Aż chciałoby się usiąść i
marudzić: że ciemno, że mokro, że chmura leży na ulicy, że
grudzień, że jak listopad. Jak tu w takich momentach znaleźć
szczęśliwe chwile.
Ha! Właśnie. Co to za sztuka czuć
się szczęśliwym na Lazurowym wybrzeżu jadąc w kabriolecie z
zakupów w Mediolanie.
Sztuką jest znaleźć okruchy radości
wśród szarych parasoli i spuszczonych na kwintę, czerwonych w
większości nosów.
Łatwo się poddajemy. Maruda działa
na otoczenie jak zepsute jajko w omlecie. Co z tego, że tuzin był
świeżutki. Wystarczy jeden zbuk i po obiedzie.
Trzeba być twardym by znieść bez
uszczerbku na humorze pełne pretensji spojrzenia pasażerów w
tramwaju i ponure miny w kolejce do kasy.
Wstajemy, w taki dajmy na to czwartek.
Rzut oka i już wiemy, że za zasłonami panuje szara maź. Zdajemy
sobie sprawę, że zapalenie światła niczego nie zmieni. Światła
będziemy musieli poszukać w sobie.
Może kawa na początek, herbata z
mlekiem? Może orzechowa granola?
Nie, wolicie ponarzekać?
Czy słońce od tego wyjdzie zza chmur?
Czy marudzenie poprawi nastrój wam lub komuś innemu?
Podejrzewam, że raczej zepsuje.
Warczenie nikomu jeszcze nie poprawiło humoru.
Może spróbować inaczej. Zrobić małą
gimnastykę poranną twarzy. Spróbować unieść kąciki ust.
Popatrzeć na siebie i przywitać się ze sobą pogodnie. Od czegoś
przecież trzeba zacząć.
Naprawdę nie ma nic do czego warto
byłoby się uśmiechnąć?
Kiedy już dokopiecie się do
pierwszego uśmiechu, potem będzie łatwiej.
Nie trzeba szukać drogich prezentów
ani wyszukanych słów. Na co dzień fantastycznie sprawdzają się
rzeczy dostępne za darmo: uśmiech, gest, słowo.
Zacznijmy szary dzień od pogodnego
wyrazu twarzy. Słońce i tak nie wyjdzie. I zwracajmy twarze tam,
gdzie jasno i ciepło.
Widziałam kiedyś takie zdjęcie: na
północy Szwecji jest miasteczko Rjukan, do którego przez pół
roku nie dociera słońce. Miasteczko jest otoczone górami i one
utrudniają dotarcie promieni słonecznych do mieszkańców.
Wyobrażacie sobie pół roku bez słońca?!
Szwedzi znaleźli sposób Na zboczach
gór ustawili pod odpowiednim kątem ogromne lustra, które łapią
słońce, zahaczające o brzegi gór.
I przez malutką część dnia cały
rynek wygląda jak oświetlony latarnią słoneczną.
Czyli można.
Szukanie słońca (w sobie, innych,
dookoła) powinno być przepisywane na recepty od listopada do
kwietnia.
A od maja już wszystko będzie pięknie
bez naszego udziału.
Jako element wspomagający i wywołujący
uśmiech możemy sięgnąć do sprawdzonych metod czyli smacznego
talerza.
Tarteletki
z serem roquefort, boczkiem i gruszką
(wg Erica Lanlarda)
kilka foremek do tarteletek lub jedna
duża o średnicy 17 cm
1 szklanka mąki
pół kostki zimnego masła
1 żółtko
szczypta soli
2 łyżki lodowatej wody
nadzienie:
2 duże gruszki
1 łyżka oliwy
kilka plastrów boczku
100 g mascarpone
1 jajko
1 łyżka mleka
1 łyżeczka tymianku
100 g sera roquefort
Szybko zagniatamy ciasto. Możemy to
zadanie powierzyć maszynie. I ręce będziemy mieć czyste i ciasto
się nie ogrzeje.
Rozwałkowujemy ciasto na grubość 2-3
milimetrów. Przekładamy ciasto do foremek lub okrągłej formy,
nakłuwamy widelcem i odstawiamy do lodówki na godzinę.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Foremki z ciastem wykładamy papierem i obciążamy np. grochem
Wstawiamy foremki do piekarnika i
pieczemy 10 minut. Po kwadransie zdejmujemy papier z obciążeniem i
pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy formy z piekarnika (nie
wyłączmy go) i lekko studzimy.
Przestygnięte ciasto smarujemy
rozmąconym jajkiem.
Gruszki kroimy na plastry i rozkładamy
na cieście. Wkładamy na 10 minut do piekarnika.
W tym czasie smażymy na oleju plastry
boczku do chrupkości.
Mascarpone ubijamy z jajkiem, mlekiem,
solą i pieprzem do smaku. Dorzucamy listki tymianku.
Wyjmujemy tarty z piekarnika.
Na wierzch, na podpieczonych gruszkach
kładziemy kawałki boczki i sera.
Wlewamy ser z jajkiem.
Posypujemy listkami tymianku.
Wkładamy foremki do piekarnika na 15
minut.
Podajemy lekko przestudzone z soczystą
sałatką lub kieliszkiem białego wina.
Smacznego
sobota, 28 listopada 2015
Brzydka siostra Kopciuszka i ciasto miodowo orzechowe z kremem i żurawiną
Pierwsza niebieska choinka odpalona. Komuś zdecydowanie na mózg padło albo jego dni są policzone i boi się, że świąt nie doczeka. Aż nudno...co roku to samo.
Chryzantemy,
zaduma, zapach wosku...i wyzierający zza tego a to kawałek brody, a
to majtki czerwone. Drugiego listopada już hulaj dusza, piekła nie
ma. Na całego ruszyły adwentowe kalendarze i ledowe łańcuchy.
Lasy
wyrosły w całej okolicy że aż strach wychodzić. Kto wie. może i
wilcy jakowiś się pojawią bo puszcze zielone z chińskim
plastikowym lasem pomylą.
Dziki
już nieco sfiksowały bo o godzinie trzynastej zastopowały ruch w
centrum Chorzowa. Dziarsko wkroczyły na pasy i żadnego skrępowania
na ich szczeciniastych obliczach nie zauważyłam.
Stan
zadrzewienia zdecydowanie się nam poprawił w ostatnich dniach.
Drzewa, drzewka mniej i bardzie zielone, niektóre już z gotowym
wiecznym śniegiem, inne z włosem anielskim sklejonym na amen
sterczą jak panny na wydaniu. Mnie trochę krępują. Przechodzę i
staram się nie zerkać. Nieco te drzewka wystawione na widok
publiczny mnie zawstydzają. Ludziska chodzą, oblepiają je
spojrzeniem ale raczej obojętnym.
Nieubrana
choinka jest piękna bo jest po prostu drzewem. A nie ubrana zielona
miotła? Nawet ubrana wygląda jak niezbyt szczęśliwa oszustka.
Te
wszystkie biedule, które do wielkiego wyjścia mają jeszcze czas,
zawsze będą brzydkimi siostrami Kopciuszka. I możesz je ubrać w
złoto i purpurę, możesz spryskać old forestem i położyć
pod nią Opla Astrę w czerwonej kokardzie i tak będzie miotłą.
Ktoś
się oburzy, że te nieszczęścia choinko podobne ratują drzewka
prawdziwe. Ta teza jest równie prawdziwa jak śnieg na plastikowych
drzewkach.
Mają
one jedną zaletę. Kupujesz raz i masz na całe życie. Raz na
ćwierćwiecze bierzesz taką pod prysznic i znów jest jak nowa.
Tak
a propos, wiecie ile plastiku poniewiera się po przeciętnym polskim
domu? Ile mamy worków, pojemników, pudełek, butelek, rzeczy
większych i mniejszych? Idźcie do kuchni i rozejrzyjcie się. Bez
plastiku nie ma życia. Ale bez plastikowej choinki już tak. Może
chociaż to jedno niech będzie prawdziwe.
Zapach
choinki, zapach pierników powinny być autentyczne. Nie z aerozolu.
Wyobrażacie sobie stół wigilijny spryskany aromatem karpia
smażonego i uszek z grzybami?
No
właśnie.
Aby
już nie przynudzać, przejdę do czegoś na sto procent prawdziwego,
jeszcze nie świątecznego ale już robiącego do nas oko, że coś
jest na rzeczy. Miód, piernik, żurawina...kiedy zamkniecie oczy, z
czym wam się skojarzą?
Ciasto miodowo piernikowe z kremem i żurawiną
piekarnik
na 170'
foremka
prostokątna 30 na 20 cm
orzechy:
3 szklanki obranych orzechów włoskich
2 łyżki masła
2 łyżki miodu
ciasto piernikowe z orzechami:
pół kostki masła
3/4 tabliczki gorzkiej czekolady
2 łyżki miodu
pół łyżeczki przyprawy do piernika
1 łyżka brązowego cukru
2 jajka
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
konfitura żurawinowa:
250 g żurawiny (świeżej lub
mrożonej)
2 łyżki cukru
sok z jednej pomarańczy
Do rondla wsypujemy żurawinę, wlewamy
sok i dodajemy cukier. Zagotowujemy i mieszamy. Zmniejszamy ogień i
gotujemy około 15 minut. W tym czasie żurawina puści soki, cukier
się rozpuści a po kwadransie wszystko powinno się odparować.
Zawartość garnka zacznie przypominać gęstością dżem. Nie
przestraszcie się, kiedy w czasie gotowania świeżej żurawiny z
garnka będą dochodziły odgłosy wystrzałów. To nie akcja
patriotyczna ministra M, lecz żurawinowe kulki, pod wpływem ciepła
pękające z radością.
Gotową żurawinę przekładamy do
słoika zostawiając około półtorej szklanki do posmarowania
ciasta. Reszta konfitury znajdzie swoje zastosowanie w najbliższych
dniach.
Krem budyniowy:
opakowanie kremu do karpatki
2 łyżki miękkiego masła
Jestem leniem. Nie chce mi się robić
budyniu home made. Kupuję gotowy, postępuję zgodnie z
instrukcją a potem miksuję z miękkim masłem. Krem jest trwalszy
no i trzyma się ciasta, nie uciekając na boki.
Biorąc pod uwagę rozmiary foremki,
przygotowuję krem z połowy opakowania. Ale jeżeli lubicie ciasto z
solidną warstwą kremu, nic nie stoi na przeszkodzie by zużyć całe
opakowanie.
Teraz od początku i po kolei.
Przygotowujemy orzechy.
Obrane orzechy dobrze jest uprażyć na
suchej patelni. Nie tylko są smaczniejsze, ale również można z
nich zdjąć skórkę, która zawiera w sobie goryczkę. Nie
twierdzę, że jest to konieczne ale znam takich, co wybrzydzają na
orzechowe skórki i za nic nie zjedzą ciasta zapaskudzonego
goryczką. Zróbcie jak wolicie (uważam, że warto spędzić nieco
czasu na prażeniu i obieraniu skórki bo po prostu warto).
Jeśli mamy już orzechy gotowe do
użycia, w rondlu rozpuszczamy masło z miodem. Wrzucamy orzechy i
dokładnie mieszamy. Trzymamy na ogniu minutkę, ciągle mieszając i
zdejmujemy do ostygnięcia.
Robimy ciasto.
Na małym ogniu rozpuszczamy masło,
czekoladę, miód i cukier.
Nie zagotowujemy, tylko rozpuszczamy.
Odstawiamy na bok by wystygło.
Do schłodzonej masy dodajemy jajka i
miksujemy.
Przesiewamy przez sito obie mąki i
proszek. Mieszamy razem z masą czekoladową i dzielimy na dwie
części.
Foremkę wykładamy papierem do
pieczenia . Rozsmarowujemy pierwszą część ciasta i pieczemy 15
minut.
Wyjmujemy upieczone ciasto z piekarnika
i studzimy.
Drugą część ciasta również
wykładamy na papier, rozsmarowujemy. Na wierzchu rozkładamy orzechy
w miodzie.
Foremkę wstawiamy do piekarnika i
pieczemy ciasto 20 minut.
Upieczone wyjmujemy i studzimy.
Na wystudzone ciasto (to bez orzechów)
wykładamy konfiturę żurawinową. Na nią rozsmarowujemy krem. Krem
przykrywamy warstwą ciasta z orzechami.
Zapytacie jak przełożyć warstwę
orzechową nie narażając jej na rozpadnięcie się po drodze.
Odpowiedź jest prosta. Bierzecie
kawałek kartonu nieco większy niż rozmiar ciasta. Wsuwacie karton
pod ciasto i przenosicie nad krem. Teraz delikatnie zsuwacie ciasto z
orzechami jakbyście krem przykrywali pokrywką. To nie jest
skomplikowane.
Smacznego
środa, 25 listopada 2015
Nieoczekiwane konsekwencje i zupa tajska ostro kwaśna
Macie mięśnie brzucha?
Ja nawet się nie zastanawiałam nad
tym zagadnieniem. Do momentu aż nie zaczęły mnie boleć plecy,
brzuch służył mi przede wszystkim do noszenia.
Człowiek taki jest stary a taki
nieuświadomiony.
Jakoś nie wiązałam mięśni
kręgosłupa z mięśniami brzucha.
Skąd te rozważania?
Jako, że jestem maksymalistką, oprócz
przeprowadzki zafundowałam sobie zmianę trybu życia z osiadłego
na ruchomy.
Wszystko w tym samym czasie. Z jednej
strony torby, paczki, kartony, przesuwanie mebli a z drugiej dres,
sportowe buty, pobudka o świecie i parkowe alejki.
W drugiej połowie życia postanowiłam
zostać biegaczem.
Kolejny raz okazało się, że łatwiej
postanowić niż urzeczywistnić.
Jak każdy zawodowiec zaczęłam od
gadżetów. Odblaskowe buty, bluza z kapturem, twarzowa czapeczka,
pasek, w który mogę schować pół samochodu to był mój początek.
Dostałam wgrany na telefon program i
popędziłam posapać do parku.
Wrócę jednak do początku.
Pierwszego razu nie pamiętam. Zerwałam
się w niedzielny ranek po nocy spędzonej w towarzystwie margarity
i zostałam pognana do lasu. Chyba ze trzy razy umarłam, z pięć
razy miałam omamy ale jakoś dobrnęłam do końca pierwszego biegu.
Drugi raz był bardziej świadomy ale
wcale nie łatwiejszy. Co prawda myśl o końcu nie nawiedziła mnie
tym razem lecz lekko nie było.
Na trzeci raz czekałam z lekkim
podnieceniem. Kiedy okazało się, ze mogę biec minutę i potem nie
oddać ducha, poczułam się dumna.
A kiedy za czwartym razem inny biegacz
(na oko biegający więcej niż jedną minutę) pozdrowił mnie jak
swego, postanowiłam zaplanować na wiosnę maraton.
Czwarty raz okazał się też o tyle
znaczący, że odkryłam, że mam mięśnie brzucha. A właściwie,
że ich nie mam bo od biegania rozbolały mnie plecy.
Mimo to było pięknie.
Nagle odkryłam, że bieganie to jest
ten rodzaj aktywności, który sprawia mi frajdę.
Piątego razu nie było. Kolano
odmówiło mi posłuszeństwa. Zamiast rozwijania parkowych
znajomości zaczęłam wysiadywać przed gabinetem ortopedycznym. I
tak jest do dziś.
O bieganiu mogę na razie zapomnieć.
Żegnajcie bajeranckie buciki i aerodynamiczne bluzeczki.
Ktoś mi powiedział: ty weź kobieto
dowód i sprawdź swój pesel.
Czyżby? A co to ma do rzeczy?
Za jakiś czas znów spróbuję.
Kuśtykając po kuchni i okolicy
próbuję się nad sobą nie rozczulać. Mieszam w garze zupę bo
czas jest sprzyjający takim rozrywkom.
Może dziś coś na ostro? I kwaśno?
Zupa tajska ostro kwaśna
3 łodygi trawy cytrynowej*
4 liście kafiru (suszone)*
2 łyżki drobno pokrojonego imbiru
5-6 pieczarek, pokrojonych w grube
plastry
4 pomidorki koktajlowe, pokrojone na
ćwiartki
1 nieduża czerwona papryka
1 mała papryczka chilli lub łyżka
pasty chilli (w zależności od tego jaki stopień ostrości lubicie)
1 szalotka pokrojona w piórka
1 szklanka umytych liści szpinaku
1 marchewka pokrojona w paski lub
plasterki
świeża kolendra
sok z jednej limonki lub cytryny
1 litr bulionu lub rosołu
2 łyżki sosu rybnego*
1 łyżeczka jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka cukru palmowego lub po
prostu brązowego cukru*
Składników niby dużo a zupa prosta
jak budowa gwoździa.
Zagotowujemy bulion. Wrzucamy do niego
zmiażdżoną (np. nożem) trawę cytrynową, liście kafiru (usuńcie
główny nerw bo jest twardy jak łyko) i imbir.
Gotujemy 10 minut i wyjmujemy trawę
cytrynową. Do gotującego się wciąż rosołu dorzucamy pomidora,
pieczarki, cebulę, paprykę i marchewkę. Wlewamy oba sosy i
dodajemy pastę chilli lub pokrojone chilli. Dodajemy cukier.
Gotujemy pięć minut na małym ogniu i
wrzucamy szpinak. Mieszamy. Kiedy zupa się znów zagotuje wlewamy
sok z limonki lub cytryny.
Teraz mamy dwie możliwości. Ja lubię
zupę raczej płynną więc na tym etapie sypię na nią kolendrę i
jem.
MMŻ lubi tę zupę nieco glutowatą
więc mu ją zagęszczam. Do 1/3 szklanki wody dodaję 1 łyżeczkę
mąki ziemniaczanej. Mieszam i wlewam do gotującej się zupy.
Jeszcze raz krótko zagotowuję i już.
Posypuję kolendrą i jemy.
Na kolano pewnie nie pomoże ale na
całą resztę dolegliwości np. pogodowych jak najbardziej.
* to,co oznaczyłam gwiazdką nie jest
niczym wymyślnym; wszystko można kupić w necie.
Smacznego
Etykiety:
bulion,
cukier palmowy,
cytryna,
imbir,
kafir,
kolendra,
limonka,
marchewka,
papryka,
pasta chilli,
sos rybny,
sos sojowy jasny,
szalotka,
szpinak,
trawa cytrynowa
niedziela, 22 listopada 2015
Co się snuje po kątach czyli ciasto z musem z białej czekolady z pomarańczowymi drobinkami
Miałam opowiedzieć o nowym sprzęcie
kuchennych, który dopiero zaczyna rozwijać przede mną swoje
możliwości. Niestety, do niczego sprzęt ten nie był mi dziś
potrzebny, bo ciasto zrobiło się przy użyciu miksera, płyty
indukcyjnej i lodówki.
Wszystko mnie w moim domu zachwyca ale
możliwości jednego z pomocników kuchennych przerosły moje
najśmielsze przypuszczenia.
Skoro nie mam dania wprost z niego, nie
będę o nim teoretyzować. Musi poczekać.
Zupełnie nieoczekiwanie dziś będzie
ciasto z gatunku: robimy przegląd resztek i kombinujemy wykwintne
ciasto.
W szufladzie zasychało ciasto, którym
pogardziłam tydzień temu.
Wtedy było lepkie i pachnące. Po
tygodniu spędzonym w papierowej torbie wyglądało żałośnie.
Jako, że nie chciałam się dziś
przemęczać (latałam wczoraj ze ścierą całe przedpołudnie by
doprowadzić nasze włości do porządku choć na chwilę; posiadanie
dwóch reprezentantów świata futrzastego powoduje całą masę
kłaków w absolutnie wszystkich kątach), ciasto musiało być dla
leniwców.
Spód już miałam, kremówka zawsze
stoi w lodówce, tak na wszelki wypadek, czekolada czekała w
szufladzie.
Lubię przepisy, które można
realizować słuchając ożywionej dyskusji na TOK FM. Lubię kiedy
komplikacje są nieobecne a perspektywy zachwycające.
Coś się rozpuszcza, coś zastyga, a
jeszcze coś innego obiecująco pachnie.
Nagle, ni stąd, ni zowąd do lodówki
wędruje foremka czegoś, co jeszcze niecałą godzinę temu nie było
nawet w planach. Czary.
Nie zawsze ten patent się sprawdza,
ale czasami opatrzność spojrzy przychylnym wzrokiem lub powieją
dobre wiatry i wszystko się udaje. Kremówka ani myśli o zwarzeniu,
czekolada grzecznie rozpływa się w miseczce a czas chyba pod
wpływem smacznych zapachów zwalnia i zamiast pędzić, zawija się
wokół nas jak ciepły kocyk.
Trzeba łapać takie momenty, bo trwają
dwa mrugnięcia okiem.
W zrobieniu tego ciasta najdłużej
(nie licząc chłodzenia w lodówce) trwała moja wyprawa do sklepu
po pomarańcze.
Ciasto
z musem z białej czekolady i pomarańczowymi drobinkami
ciasto:
średnica formy 17
cm
zmielone resztki zasuszonego brownie
lub oreo z topionym masłem
czyli
około dwóch szklanek połamanych
ciastek
1 łyżka z czubkiem topionego masła
Miksujemy wszystko na drobny piasek i
wylepiamy nim spód formy. Wkładamy do lodówki i czekamy pół
godzinki.
mus z białej czekolady:
230g białej czekolady
400 ml kremówki
otarta skórka z jednej pomarańczy
1 łyżka żelatyny
Mocno podgrzewamy 200 ml kremówki.
Zdejmujemy ją z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę.
Zostawiamy na trzy minuty i mieszamy czekoladę by się rozpuściła.
Żelatynę zalewamy zimną wodą (tylko
tyle by przykryła żelatynę) i zostawiamy do napęcznienia.
Kiedy żelatyna napęcznieje stawiamy
ją na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Gorącą, płynną żelatynę wlewamy
do płynnej czekolady. Mieszamy dokładnie i schładzamy(nie w
lodówce, blat kuchenny wystarczy).
Ubijamy pozostałe 200 ml kremówki i
dodajemy po łyżce do wystudzonej czekolady. Dodajemy startą skórkę
pomarańczową.
Mieszamy.
Masę czekoladową wylewamy na spód z
ciastek i całość umieszczamy w lodówce.
Schładzamy najlepiej całą noc.
Przed podaniem dekorujemy wg uznania.
Na cieście na zdjęciach jako dekoracja (jadalna) służą owoce
physalis (czyli miechunki lub wiśni peruwiańskiej).
Smacznego
czwartek, 19 listopada 2015
Rzeczy stare i nowe czyli zupa jesienna z pieczonych buraków z tymiankiem i syropem z granatów
Trochę mi wstyd, że tak zaniedbałam
pisanie. Ale tylko trochę. Robiłam w międzyczasie tyle innych
rzeczy, że na pisanie nie było już czasu.
Wciąż też próbuję oswoić światło
w moim nowym domu. Wydawało mi się, że piękne światło poranne
załatwi wszystkie moje oczekiwania. Nie wzięłam tylko pod uwagę
dość istotnego faktu, że mieszaniem w garach zajmuję się raczej
nie o świcie.
Mogłabym, co prawda, pokazywać wam
codzienny raport poranny ale po trzech dniach umarlibyście z nudów.
Moje śniadania są do bólu banalne i
opierają się w głównej mierze na serku i kiełkach.
Tak więc musiałam poobserwować swoje
powierzchnie stołowe i blatowe by znaleźć odpowiednio dużo
światła do zdjęć.
Na razie moje próby głęboko mnie
rozczarowują ale nie porzucam nadziei.
Właśnie minął miesiąc od czasu,
kiedy powiesiliśmy przysłowiowy kapelusz w nowym mieszkaniu.
Trochę się już przyzwyczaiłam choć
ciągle jeszcze ćwiczę pamięć, gdzie co położyłam.
Nie będę tu tracić czasu na
wyliczenie ilu przedmiotów nie mogę znaleźć do tej pory, ale
wierzcie mi, byłaby tego spora walizka.
MMŻ jest chyba mniej skomplikowany ode
mnie bo przyszedł, rozejrzał się, wypakował pierwsze pudło z
płytami, objął w posiadanie i już był u siebie.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Więź mentalna z nowymi ścianami
buduje się w moim przypadku powoli. Niczego nie biorę w posiadanie.
Raczej krok po kroku nawiązuję przyjaźnie. Z kuchnią, nową
łazienką, szafkami, widokiem za oknem. Wydeptuję nowe ścieżki i
uczę się nowych zapachów. Te, które przyjechały ze starymi
rzeczami zniknęły w nowych meblach.
Co gorsza, stare zdjęcia, setki
książek i stada bibelotów wciąż tkwią w kartonach na strychu –
Sezamie. Na nie jeszcze nie nadszedł czas.
Przywożenie kartonów przypomina grę
w totolotka. Bierzemy jak leci a potem zgadujemy co przywieźliśmy.
Jeszcze nie udało nam się wybrać tego kartonu, na którym nam
zależało. A to się trafi pudło pełne teczek z dziecięcymi
rysunkami, kiedy ja rozpaczliwie pożądałam swoich filiżanek. Lub
znajdziemy karton z gramofonem. Ten z płytami niestety ciągle jest
przyszłością.
Zapytacie dlaczego nie spisałam
naszego dobytku. Otóż spisałam, ale zapomniałam, że komputer
bywa zawodny i w kapryśności swojej odmówi posłuszeństwa i zgubi
moją bazę danych.
Zapisywanie w chmurze jest bezcenne i
pamiętajcie, żeby ważne dla siebie notatki zabezpieczać na
wszelki wypadek. Unikniecie niespodzianek z gatunku: co może
zawierać numer 165?
Rozpisałam się zupełnie na na temat.
Chciałam wam opowiedzieć o pewnym
cudownym urządzeniu, które pojawiło się w mojej nowej kuchni ale
jako, że już wam sporo czasu zajęłam dzisiaj, to moje zachwyty
muszą poczekać.
Wrócę do nich następnym razem.
Dziś zaproszę was jeszcze do stołu i
znikam, Mam nadzieję, że tym razem na krótko.
Zupa jesienią jest równie niezbędna
dla zachowania równowagi psychicznej jak duża dawka słońca i
pozytywne myślenie.
Dobra zupa, zresztą, pozytywne
myślenie ułatwia. Wyobraźcie sobie mokre szyby, wyginające się
od wiatru drzewa, koszmarne prognozy pogody. To wszystko jest tam, na
zewnątrz.
Tu, w środku jesteście wy i pękata
filiżanka gorącej dyniowej lub słodki talerz energetycznej
buraczanej.
Co tam deszcze i wichury. Mogą nam co
najwyżej...nagwizdać.
Krem z pieczonych buraków z czosnkiem, tymiankiem i syropem z granatów
1 kg buraków (moje są czerwone ale
jeśli użyjecie żółtych, to zupa będzie delikatniejsza i
słodsza)
kilka ząbków czosnku (ilość zależy
od gustu)
kilka gałązek tymianku
1 łyżka syropu z granatów
4 szklanki dobrego bulionu
sól
pieprz
kwaśna śmietana na koniec
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni.
Buraki (wybierzcie raczej średniej wielkości) myjemy i nakłuwamy
widelcem w kilku miejscach. Zawijamy je w folię aluminiową razem z
gałązką tymianku i wkładamy do piekarnika. Obok kładziemy
nieobrane ząbki czosnku.
Pieczemy do miękkości czyli około 50
minut. Sprawdzamy miękkość buraków widelcem.
Upieczone ostrożnie wyjmujemy z folii
i kiedy nieco przestygną obieramy ze skórki a czosnek z łupinek.
Podgrzewamy nieco bulion.
Obrane buraki, czosnek i szklankę
bulionu i łyżkę syropu z granatów wkładamy do miksera i
miksujemy na krem. Dolewamy taką ilość bulionu by uzyskać
ulubioną gęstość. Doprawiamy solą i pieprzem.
Przelewamy zupę do garnka i
zagotowujemy.
Wlewamy do miseczek, posypujemy
listkami tymianki i dekorujemy kleksem kwaśnej śmietany.
Smacznego
Subskrybuj:
Posty (Atom)