poniedziałek, 22 lipca 2019

Jak żyć bez smartfona czyli jajecznica na słodko po portugalsku (pasteis de nata)



























Nie mam telefonu. Nie mam internetu.
Pomarańczowym ludzikom podziękowałam na internet a telefon jako dobra dusza pożyczyłam.
Zapomniałam, że na mojej wsi pozostanie mi jako jedyny kontakt ze światem głośne wołanie.
Na nieszczęście najbliższy sąsiad jest o wiele za daleko, żeby cokolwiek usłyszeć. 
Coś, co kiedyś było zaletą, teraz okazuje się niekoniecznie.

Oddając lekką ręką telefon trochę przeszarżowałam; do drogi typu asfalt z półtorej kilometra. Do najbliższego miasta z osiem. Przede mną tylko niebo gwiaździste i trawa zielona (obecnie żółta jak włos słowiański).
Jeśli nie zajrzy do mnie jakaś życzliwa dusza lub MMŻ się na mnie wypnie, to jak nic przyjdzie mi ruszyć w las by zdobyć pożywienie.
A, no tak. Zapomniałam wspomnieć, że samochód został w mieście.

MMŻ wsiądzie na swojego rumaka ściskając mój (!!!) telefon w dłoni i odjedzie w siną dal.
Może włos zapuścić i rozciągnąć po miedzy (miastowym tłumaczę, że to pas niezaoranego terenu pomiędzy dwoma polami; może również oznaczać sąsiedzką granicę) wzorem Roszpunki. A nuż jakiś młodzian, napalony na owłosiony czerep skusi się i wybawi, pozwalając skorzystać z telefonu.
Niestety mój zakamuflowany realista podpowiada mi z ukrycia, że mam przestać się łudzić, że jakiegokolwiek młodziana na cokolwiek złapię. Chyba tylko rzucając wcześniej czary  lub zsyłając mglisty omam.

Pomyślmy co mamy w zastępstwie....
Może skopiować zdjęcia z telefonu?
Nie mam telefonu.
To może joga do upadłego?
Nie mam telefonu a tam aplikacja.
Pozostaje audiobook.
Nie mam telefonu.

Pomalowałam szafki w przedpokoju. Zakisiłam stado ogórków. Obiegłam kilkakroć okolice. Totalnie uporządkowałam garaż, stryszek, drewutnię. Gdyby nie chwila przytomności, pewnie zaczęłabym zamiatać sad.
Przeczytałam trzy książki. Z kilkadziesiąt razy zakropiłam MMŻ oko. Próbowałam podejść myszołowa (bezskutecznie). Równie bezskutecznie usiłowałam policzyć nasze kosy.
Czyli da się. Bez Internetu.
Tylko jak tu zamieścić notkę na blogu? Poszukam MMŻ i wyrwę mu telefon z gardła.
Jedyne co mi zostało to optymizm i półka książek.
I mieszanie w garach. 




  









pasteis de nata:
 

Kultowe ciasteczka portugalskie. Dla mnie skrzyżowanie jajecznicy na słodko i kremu brulee. W każdym razie pycha. Roboty przy nich tyle co przy obieraniu marchewki a radość po upieczeniu ogromna. Wyobraźcie sobie zapach wanilii i cynamonu roznoszący się po mieszkaniu....
Przepisów jest bez liku. Różnice między nimi dotyczą przede wszystkim zabawy z jajkami. Czy podgrzewać, czy dodać na końcu nie podgrzewając.
 

Przygnieciona brakiem kontaktów wirtualnych ze światem musiałam pogrzebać w źródłach archaicznych czyli książkach.
To całkiem przyjemne zajęcie. Szczególnie stare gazety okazały się motywujące.
 

Kto ambitny niech się weźmie za ciasto francuskie własnoręcznie, choć w tych upałach trzeba dysponować chłodnią by liczyć na sukces. Ja ciasto francuskie kupuję, pilnując by było z masła a nie oleju palmowego. Tego ostatniego wystrzegajcie się jak była pani premier flagi unijnej.
 

Jeśli już mamy ciasto francuskie (przechowywane w lodówce), możemy zrobić nadzienie.
 

nadzienie do pasteis de nata:
 

1 szklanka mleka (czyli około 250 ml) podzielona na pół
30 g mąki pszennej
1 laska cynamonu
skórka z jednej umytej cytryny (użyjcie obieraczki do warzyw)
pół szklanki wody
3/4 szklanki cukru
4 jajka
szczypta soli
 

Praca dzieli się na pięć etapów:
 

I - Do niedużego rondelka wlewamy pół szklanki wody i wsypujemy cukier. Włączamy nieduży ogień i zagotowujemy syrop cukrowy. Gotujemy go kilka minut aż stanie się przeźroczysty. Nie zostawiajcie go samego bo ma skłonności do ucieczek, jeśli go spuścić z oczu.
 

II - Wlewamy do niedużego garnka pół szklanki mleka. Wsypujemy mąkę. Mieszamy do momentu dokładnego połączenia się mleka z mąką.
 

III - Do pozostałej pół szklanki mleka dorzucamy cynamon i skórkę z cytryny. Zagotowujemy i mieszając gotujemy 2 minutki.
 

IV - Do gotującego się mleka wlewamy mieszankę mleka z mąką. Mieszamy by nie było grudek (powstaje coś w rodzaju budyniu). Do gęstego, lekko bulgoczącego budyniu wlewamy powolutku syrop cukrowy. Mieszamy dokładnie i przelewamy przez sitko. Pozbywamy się w ten sposób cytryny, cynamonu i ewentualnych grudek.
 

V - jajka rozmącamy w miseczce i wlewamy do masy mlecznej. Miksujemy i przykrywamy folią spożywczą by uniknąć utworzenia się kożucha (chyba, że ktoś lubi).
Kiedy nadzienie do pasteis do nata stygnie, przygotowujemy ciasto.
 

Piekarnik rozgrzewamy do 250 stopni.
Wyjmujemy ciasto z lodówki i przygotowujemy foremki. Ja użyłam blaszki do pieczenia muffinów.
Smarujemy wnętrze foremek masłem. Ciasto francuskie odwijamy z papieru i zwijamy w rulonik. Kroimy na plastry (powstają plastry-ślimaczki) i wałkujemy je na cienkie placuszki, które wypełnią  foremki. Kiedy na nie spojrzycie z góry, powinny wyglądać jak ciasna spiralka.
Wypełniamy placuszkami foremki, delikatnie przyciskając do ścianek foremek. Nie róbcie dziur w cieście bo nadzienie mam zwieje.
Chłodnym nadzieniem napełniamy foremki do 3/4 wysokości. W czasie pieczenia znacznie urosną i mogą wykipieć.
 

Wstawiamy formę do piekarnika i pieczemy 15-16 minut.
Sprawdźmy przed upływem pieczenia czy ciasto jest przypieczone a nadzienie lekko wrze.
Boczki ciasta powinny być nieco przypalone, to nadaje im vintage wyglądu. Taki stan jest idealny, ponieważ te ciasta są wspomnieniem przeszłości. Na świecie moda na nie minęła całe wieki temu.
 

Wyjmujemy upieczone pasteis de nata i czekamy (przebierając nerwowo nogami) kilka minut by się na nie rzucić bez opamiętania i jeść, jeść, jeść, nie licząc kalorii.



 

Smacznego

6 komentarzy:

  1. Taki detoks raz na jakis czas jest super, nie? Szczegolnie jesli mamy pod reka jakas fajna ksiazke i pastel de nata :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jej, nie wiedziałam o istnieniu takich ciasteczek. Podejrzewam, że Hurma i Czereda rzuciłaby się na nie tak, jak sugerujesz... jednak niech nie liczą na mnie! A telefon mam po Babci Broni - gdy wiem, że będę czekać np. na pekaes z naszej wsi (18 km do miasta, z przesiadką) to biorę książkę. Niestety, w domku mam dostęp do neta, więc sadu jeszcze nie pozamiatałam :-D
    CaUski serdeczne, przeczytałam z przyjemnością!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy jeszcze nie słyszałam o takiej jajecznicy. Już biorę się za przygotowania :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wypróbowałam i jest po prostu genialne. Oby tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Pierwszt raz zrobiła mi to moja babcia. Teraz przynajmniej raz na miesiąc robię sobie taki na obiad.

    OdpowiedzUsuń