niedziela, 1 września 2024

Nudna liczba 30 i jak sobie z nią poradzić czyli lemoniada brazylijska

 


Odpaliłam dziś rano (jak co rano) kontrolnie smartfona, jeszcze leżąc i oczęta przecierając. No, bo jak tu wstać kiedy nie wiadomo co aura zgotowała tym razem. I pożałowałam tego zerknięcia. Jakże to tak. Lato nasze kochane, które powinno powoli pakować manatki i machać na pożegnanie zwiędłą z gorąca nawłocią, nie dość, że niczego nie pakuje, to na dodatek zapowiada panoszenie się do połowy września. W prognozie równa kreska temperaturowa: 30, 30, 30, 30 30 31, 30, 32...... To tak w ogóle można? To nie jest prawnie zakazane?

Na skwerku nieopodal słyszę piski i nawoływania. Fontanna cieszy się wzięciem. Co prawda od poniedziałku zamiast moczenia w strumieniach chlorowanej wody będzie twarda szkolna rzeczywistość ale jak tu myśleć o trygonometrii czy szyku zdania kiedy żar leje się z nieba. 

Marzenie o pięknym, gorącym lecie nareszcie się nam spełniło. Ha, ha, ha. Tak to jest ze spełnionymi marzeniami. Bądźmy ostrożni w wypowiadaniu życzeń.

Zamiast lać łzy nad losem gorącego świata i powtarzać komunały typu "o, jak gorąco! W mojej młodości takie lata się nie zdarzały..." pędzę do was z przepisem na coś zimnego i pysznego. 

Widelce, chochle i gary rzućcie w kąt, zjedzcie lodowatego arbuza albo skoczcie pod prysznic.

Lemoniad latem wypijamy pewnie hektolitry, każda szanująca się jadłodajnia ma je w swoim repertuarze. Od najprostszych, cytrynowych po wyszukane np pietruszkowo-tymiankowe.



Lemoniada brazylijska jest inna niż wszystkie bo z mlekiem.

Co prawda skondensowanym ale nie mówcie, że to nie egzotyka w świecie lemoniad.

Oto przepis:

3 wyszorowane limonki

pół puszki skondensowanego mleka (kto nie lubi mleka niech użyje mleczko kokosowe)

0,5 litra zimnej wody

dobry czyli o dużej mocy mikser (blender)

lód

Sprawa jest banalna. Wyszorowane limonki kroimy na małe kawałki, wrzucamy do blendera razem z mlekiem i wodą.  

Blendujemy póki limonki nie zamienią się w pulpę, jakieś 15 sekund (długie miksowanie to większa goryczka) . Przecedzamy napój do dzbanka, dorzucamy lód. 

Wlewamy do szklanek i mamy gotowy napój pomagający schłodzić emocje przy oglądaniu np serialu "Reżim" z Kate Winslet.

OSTRZEŻENIE

Nie próbujcie być zachłanni. Nie kierujcie się myślą: skoro to takie dobre, to zrobię sobie wiadro" .

Wiadro zróbcie tylko w przypadku, kiedy macie z tuzin gości i wszyscy wypijecie lemoniadę tegoż wieczoru. Dlaczego?

Hm, następnego dnia ta limonkowa ambrozja nabierze piołunowego smaku i objawi się jak przysłowiowy dziegieć lub albedo grapefruita. Nie polecam.

Zróbcie, zmiksujcie, przecedźcie i pijcie. Jest pyszne ale tylko chwilowo.

Pięknej niedzieli, nieco chłodu i dobrych myśli życzę




czwartek, 29 sierpnia 2024

Dzień dobrych wiadomości i sałatka z sosem bazyliowym i halloumi



Splot wydarzeń. 

Kojarzy się z rozwojem akcji w książce lub zwrotem tejże w filmie.

Nie macie czasem wrażenia, że wszystko wam się wymyka z rąk. Od ulubionego kubka na herbatę rano po długie spacery po szpitalnych korytarzach.

Czego ja się nie dowiedziałam w ciągu ostatnich miesięcy. Żyjemy sobie w swoich wygodnych kokonikach. Tajfuny, szarańcze czy topniejące lodowce znamy tylko z ekranu. Są daleko i nieco abstrakcyjne. Jeśli myślimy czasem o niefortunnych przypadkach to przecież nie zdarzają się one nam. To ktoś inny łamie nogę. Komuś obcemu ginie bagaż. I na odległym krańcu świata ktoś cicho płacze w poduszkę. 

Nasza malutka, starusieńka, doświadczona Europa jest jak ciepłe kapcie. Czujemy się wygodnie, w miarę bezpiecznie. Wielkie narodowe dramaty mamy za sobą (tu muszę zaznaczyć, że to moje, bardzo prywatne zdanie) i zapewne przed sobą. Kto by się nimi na poważnie przejmował. 

Jest lato, jest gorąco. Piwo schodzi w sklepach jak papier toaletowy w czasach komuny...na pniu. Kto w 30 stopniach gorąca myślałby o pożarach, suszach czy grypie? Przecież to nie u nas. To nie mnie niebo spadnie na głowę.

A licho nie śpi.

Wsiadam codziennie do pociągu i w czasie 11 minut podróży głównie patrzę na ludzi. Ilu z nich położy się dziś spać w równie dobrym nastroju w jakim wstało? Ilu z nich dostanie wiadomość, która przecież nie powinna do nich dotrzeć, bo złe przytrafia się innym?

W ilu głowach błyśnie po raz pierwszy myśl, że wszystko mija? Sprowokowana lub nie. Chciana bądź nie. 

Dziś nie powinnam snuć takich rozważań. Dziś jest Dzień Dobrych Wiadomości. 

Ten wpis jest kartką z przeszłości. Niedalekiej. A ta kartka jest rodzajem... napomnienia... carpe diem. 

Zdrowia wszystkim życzę.

Czy coś ugotujemy? Czy tylko będziemy snuć melancholijne frazesy? 

Ugotujemy. I to jak!



Sałatka z sosem bazyliowym i grillowanym halloumi (na dwie osoby)

miska mieszanej zieleniny: rukoli, radicchio, sałaty lodowej, roszponki. Wybór należy do was.

pół szklanki fasoli jaś z puszki (w sezonie bobowym zastąpcie fasolę ugotowanym bobem)

pół szklanki ciecierzycy z puszki

kilka plasterków boczku usmażonych na chrupko

kawałek halloumi, pokrojony w plastry

sos do sałatki:

pęczek bazylii

1 ząbek czosnku

sok i starta skórka z cytryny

2 łyżki startego parmezanu

ćwierć łyżeczki soli

pieprz

pół szklanki oliwy


Składniki sosu wkładamy do blendera i miksujemy na gładko. 

Do sporej miski wrzucamy umyte i osuszone liście. Wlewamy połowe sosu i mieszamy. W drugiej misce mieszamy fasolę, ciecierzycę z drugą połowę sosu.

Ser grillujemy lub podsmażamy na patelni np tej, na której wytapialiśmy boczek.

Na duży talerz wykładamy sałatę, na nią fasolę z ciecierzycą. Na górę kładziemy ciepły ser i pokruszony boczek. 

Mamy przed sobą wystarczający dla dwojga obiad w sam raz na upalny piątek.

Smacznego i uważajcie na słońcu

* zamiast halloumi może być oscypek, kozi ser  lub jakikolwiek ulubiony, dający się zgrillować





sobota, 24 sierpnia 2024

Kawowa chmurka czyli dalgona na upał

 



Szukałam przepisu na gazpacho bo myśl o gotowaniu czegokolwiek podniosła mi temperaturę. Już wystarczy, że gotuje się nawet powietrze w nagrzanym mieszkaniu. 

I kiedy tak wertowałam przepis za przepisem, przy okazji zagrzebując się w strony o śmiesznych kotkach, katakliźmie klimatycznym i angielszczyźnie pewnego prezydenta  błysnęła mi myśl, że...zaraz, zaraz....Czy ja aby nie prowadziłam kiedyś bloga? Może nawet kulinarnego? Hm, może też gazpacho na nim uczyniłam?

Nie powiem, że zalała mnie fala wstydu bo z takich reakcji już wyrosłam (a po drugie majtki miałam ubrane) ale w pewną zadumę mnie to wprawiło. 

Minęło nieco czasu i mogę szczerze powiedzieć, że nie miałam do pisania głowy, ręki zresztą też. 

Może ta notatka będzie tylko samotnym wpisem, a może dobrym kolejnym początkiem?

Grunt, że chciało mi się nie tylko znaleźć przepis na gazpacho (mój własny) to na dodatek dało mi to motywację do napisania kolejnego rozdziału na blogu.

Co się zmieniło od lutego? Mnóstwo. Jak to w życiu. 

Najważniejsza zmiana polega na lokalizacji. Ci, którzy czasem do mnie wpadają wiedzą, że od maja do jesieni porzucałam miasto i zagrzebywałam się pod lasem hodując zielsko i opaleniznę polową, wyprowadzałam koty do sadu i pakowałam co się dało w butelki i słoje. 

Nie tym razem. Ten rok jest inny. Ten rok jest miejski. Z wszystkimi miejskimi atrakcjami.

I wiecie co? To wcale nie nie jest tak straszne jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. 

Po pierwsze poznałam miejską wiosnę. Takiego nieoczekiwanego zachwytu się nie spodziewałam. Miejskie zielska od lat były dla mnie albo w fazie pączkowej czyli wczesną wiosną, albo w fazie schyłkowej czyli jesienią. A tu, niespodzianka! Miasto jest w maju kwitnące, pachnące i zalane zielenią. 

Po drugie doświadczyłam wszystkich letnich atrakcji i "atrakcji "miejskich. Na ten temat mogę napisać książkę. 

Po trzecie w mieście żyją nie tylko ludzie, psy na smyczy czy przemykające koty. Łoś w miejskim parku nawet nie wywołuje konsternacji, dziki na nikim nie robią wrażenia, lisy zachowują się jak nowi właściciele. Oj, dzieje się w mieście, dzieje.

Czy tęsknię za domem pod lasem? Tęsknię i czasem zaglądam do niego by całkiem o nas nie zapomniał. W tym roku będzie samotny lecz nie porzucony.

No tak, gazpacho. Od niego wszystko się zaczęło. Znalazłam, zmiksowałam, MMŻ zjadł. Ja zjadłam banana.

A potem w postanowiłam zrobić kawę. Jest upał a internet pełno ma przepisów na zimną kawę. Już zeszłego roku mus kawowy czy może raczej chmurka kawowa wylewały się z co drugiego zdjęcia na instagramie.

Raz kozie śmierć. Za kawowymi  dziwnościami nie przepadam (tonic espresso nie dla mnie) ale czego się nie robi w upale. Mózg ci się człowieku zmienia w budyń i nawet nie zauważysz kiedy sypiesz do miksera kostki lodu.

Ocena? Jako ciekawostka, proszę bardzo ale tak na co dzień, regularnie? Oj, jednak nie. Kawa, w której 90 procent stanowi powietrze jest jednak nieco podejrzana.

Przepis (nie mój) podaję bo a nuż ktoś równie otumaniony latem zechce zmiksować kawę z wodą i sprawdzić efekty tego miksowania.

Aha, zapomniałam, ten puch kawowy można zamrozić. Co też uczyniłam i całkiem zgrabna kawa mrożona mi się zrobiła. Gdyby tak zmieszać owy puch z ubitą śmietanką może i lody kawowe by wyszły?

Próbujcie.



Kawowy puch czyli dalgona

100 g drobno pokruszonego lodu

10 g dobrej kawy rozpuszczalnej

70 g drobnego cukru

100 g lodowatej wody

Wszystko pakujemy do miksera i miksujemy około 5 minut lub do otrzymania puszystej kawowej chmurki.

Do szklanki lejemy zimne mleko a na nie nakładamy kawowy puch. Kto lubi takie fanaberie, niech posypie górę np kakao.









poniedziałek, 29 lipca 2024

Nic tu nie jest takie jak trzeba czyli tofu hasselback




Obijam się od ściany do ściany. Cieszy mnie to bo wczoraj mogłam się obijać jedynie o kołdrę lub poduszkę. Covid w lipcu to była ta niespodzianka, o której marzyłam od zimy. 

Ja z covidem, samotna jak środkowy palec pokazany światu na zewnątrz a MMŻ pod szpitalną opieką po operacji. Czyż można chcieć więcej? Macie jakieś propozycje?

Jedyne zachwycone sytuacją są puchacze, bo człowiek w domu zawsze lepszy od pustych czterech ścian. Ale nawet one jakieś takie śpiąco leniwe

Obijanie się o ściany zwiastuje poprawę sytuacji a biorąc pod uwagę, że wczoraj zmęczyło mnie nawet zasłonienie okna, to dziś mogę obwieścić zmartwychwstanie.

Znudziło mnie codzienne dopytywanie czy coś zjadłam, czy dużo piłam i czy mam gorączkę. Do wczoraj wynik był "nie, tak, tak". Dziś jaka odmiana!

Śniadanie mi smakowało, kawa na razie nie wpadła mi do głowy ale kiełkująca myśl o obiedzie spowodowała, że aż włączyłam sobie muzyczkę. I ruszyły trybiki wyobraźni. Co zjem na obiad? Nieśmiertelne rosoły do piekła z wami i waszym makaronem. Mijający tydzień to były ich dni chwały i grania pierwszych skrzypiec. Od dziś koniec waszego panowania w talerzu. Żegnam ozięble. 

Wygrzebałam z lodówki tofu i tak powstał mój obiad. .

Och jakie to było dobre! Witaj odzyskany smaku, witaj zdrowie!

Zjadłam i poszłam spać. Może ostrożnie z tym witaniem.



Tofu nieco inne, tofu hasselback 

Nie wymyśliłam tu niczego odkrywczego. W internecie pełno przepisów na podkręcenie smaku tofu. A że produkt ten wdzięcznym pochłaniaczem smaku jest więc można go wcisnąć do każdej kuchni. Zamarynowane w sosie teryaki będzie udawało wersję japońską, z gochugaru mrugnie do kuchni koreańskiej, z dodatkiem sosu ostrygowego jak nic skojarzy się z kuchnią chińską a dodatek mleczka kokosowego i masła orzechowego na bank przeniesie was do Indonezji. Gdyby go potraktować ekstraktem  truflowym lub oliwą truflową może dałoby się oszukać i Francuza. Choć to przypuszczenie zdecydowanie na wyrost. 

Moje tofu jest nieco koreańskie ale ostrość jest w nim przyzwoita. Wciąż mam w pamięci ostatni normalny obiad MMŻ, który ostrością swą zawstydziłby piekło (obiad nie MMŻ) i do tej ostrości mojemu dzisiejszemu daniu daleko. Ot taka sobie wariacja na temat.

Kluczowe jest pokrojenie tofu jak ziemniaki hasellback. Kładziemy dobrze odsączone tofu na desce. Po obu jego stronach umieszczamy patyczki do jedzenia chińszczyzny i kroimy tofu w paseczki tak aby nie przekrawać do końca. Teraz odwracamy tofu upside down i po przekątnej robimy to samo. 

Trochę to karkołomnie brzmi i kojarzy mi się z uczeniem się pływania czytając poradnik.

Jakoś sobie poradzicie. Od czego jest internet. Poszukajcie steków z tofu a na pewno filmik się znajdzie.

Przepis 

tofu, dobrze odsączone i nacięte

marynata:

1 łyżka sosu sojowego

1 łyżka syropu klonowego

1 łyżeczka (lub więcej, jeśli lubicie na ostro) pasty gochujang 

1 łyżka soku z limonki

2 średnie starte ząbki czosnku

Mieszamy składniki marynaty. Blaszkę do pieczenia wykładamy papierem. Kładziemy w niej tofu i smarujemy je z obu stron marynatą. Postarajcie się pędzelkiem pomalować też wnętrze nacięć.

I tyle. Cała sztuka. 

Teraz rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i wkładamy do rozgrzanego blaszkę z tofu. Pieczemy 20 minut.

W czasie pieczenia robimy sałatkę np z ogórka. 

1 ogórek obrany i pokrojony w plastry

pół czerwonej cebuli w plasterki

0,5 łyżeczki limonki

płaska łyżeczka cukru

szczypta soli

szczypiorek

sezam czarny i biały uprażony

Składniki sałatki mieszamy (oprócz sezamu). 

Podajemy z ryżem np kokosowym. Na koniec posypujemy wszystko szczypiorkiem i sezamem. 



Smacznego


czwartek, 15 lutego 2024

Kremowe skutki tęsknoty czyli sernik baskijski



 No piękny to on nie jest. Na bank nie uroda czyni z niego coś wyjątkowego. 

Jakiś czas temu blogosferę opanowała sernikomania. A konkretnie obsesja na punkcie sernika baskijskiego. Był w tak nieoczekiwanych miejscach i w takiej ilości, że obawiałam natknąć się na niego w mojej lodówce. 

Serniki nigdy mnie nie kręciły. A od czasu kiedy zasugerowano mi rezygnację z nabiału, udawałam z różnym skutkiem, że wszelkie camembery, brie, combocole, stiltony, buffale i gorgonzole nie istnieją. Cóż kiedy moim ulubionym śniadaniem była kroma z twarogiem i pomidorkiem czy kiełkami. Spróbujcie się przestawić na tofu czy hummus o poranku. Never!

Kocham oba ale nie przed południem. Poranek był zarezerwowany dla trwarożków, no może jeszcze dla jajeczka.

A tu taka historia: nie jemy od jutra serka. A co w takim razie jemy? Granolę z vege jogurtem. Lub owsiankę (tylko w miesiącach ciemnych), albo awokado z pomidorkiem (to był strzał w dziesiątkę). 

Nawet nie przypuszczałam jak ciężko jest zmienić przyzwyczajenia. Czy ja byłam (lub jestem) nabiałoholikiem? Tęsknię za tym czego mi jeść nie wolno. Pociesza mnie myśl, że i tak jestem szczęściara bo poznałam ich smak i mogę się posiłkować wspomnieniem takiej na przykład kanapki zapieczonej pod grillem z kapiącym z niej cheddarem czy mozarelką. Oj grzeszne to myśli, grzeszne.

Powiem wam w sekrecie, że ta dieta bezmleczna nie jest zła. Jeśli do tego dodam, że czasem zanurzę palec w opakowaniu serka śniadaniowego lub skubnę parmezanu to przestaniecie mi współczuć.

I tu dochodzę do bohatera dzisiejszej notki. Do sernika baskijskiego.

Ciekawośc to pierwszy stopień do poznania. Co takiego jest w tej brzydkiej istocie, że zawędrowała aż z krainy Basków do Nowego Yorku a stamtąd zdobyła cały świat?

Kremowość, kremowość i jeszcze raz kremowość. 

Podejrzewam, że miłośnicy tradycyjnych, stabilnych serników zmarszczą noski i powiedzą: never (wiem, wiem, powtarzam się). 

To baskijskie cudo jest zaprzeczeniem sernika np (ha, ha, ha) sernika nowojorskiego. Może w tym tkwi sukces Baska w Wielkim Jabłku.

Spróbowałam. Każdy pretekst by oblizać serową łyżkę jest dobry. A jeśli na dodatek okraszę go badaniem naukowo kulinarnym czyli "o co w tym chodzi", to mamy sernik baskijski na tacy.

Ocena sernika: jest bardzo kremowy; bardziej przypomina deser niż ciasto. Jest przypieczony i podobno taki ma być. Dla celów poznawczych poświęciłam się i zjadłam kawałek.

Chcecie przepis? Proszę bardzo:)



Sernik baskijski

na spód sernika 

100g ciastek typu digestive

1 łyżka płynnego masła

Ciastka doprowadzamy do okruchów np blenderem. Potem łączymy z roztopionym masłem. Formę o średnicy 18 cm wykładamy papierem. Wykładamy zarówno spód jak i boki. RTe drugie niech wystają ponad rant formy bo sernik sporo urośnie.

Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni i pieczemy 15 minut. Upieczony spód wyjmujemy i studzimy.

500 g serka philadelhia (można zastąpić każdym serkiem śmietankowym lub śniadaniowym np Piątnica, Twój Smak Aksamitny, Turek)

170 g gęstego jogurtu

150 g drobnego cukru

4 jajka

140 ml kremówki

ćwierć łyżeczki soli

1 łyżka esencji waniliowej

Podkręcamy temperaturę piekarnika do 220 stopni.

Jogurt kładziemy na gęstym sitku by jak najwięcej wody odsączyć. 

Do misy miksera wkładamy ser, odsączony jogurt i cukier. Ubijamy do połączenia. Dodajemy po jednym jajka. Potem wlewamy kremówkę i dodajemy sól i wanilię.

Masa jest bardzo płynna.

Wlewamy ją do formy (pamiętajcie o wysokim kołnierzu z papieru) i pieczemy 30 minut. Góra sernika powinna wyglądać jak creme brulee a środek być rozchybotany jak most sznurkowy. Nie martwcie się półpłynnym środkiem. W miarę stygnięcia sernik będzie bardziej zwarty.




poniedziałek, 5 lutego 2024

Gdzie są ciepłe kapcie czyli zupa na pokrzepienie z soczewicą, makaronem i kwaśną śmietaną



Aż nie chce się otwierać oczu. Nie dość, że poniedziałek, to na dodatek obrzydliwy. Leje, wieje, wieje, leje. 

Taki początek tygodnia powinien być prawnie zabroniony

"To w szyby deszcz, deszcz dzwoni jesienny i pluszcze jednaki, miarowy niezmienny"...

Uwielbiam ten wiersz i jego smutek ale nie w poniedziałek. Litości. 

Zima jak się patrzy. 

Nawet parasol na nic się zda bo zaraz ci go z ręki wiatr wyrwie. Kokonik jakiś dziś by się przydał. Może strój nurka? 

Albo literatura jakaś podnosząca na duchu. Może być poezja, tylko proszę nie deszczowa , nie ta jaką usłyszałam dziś w swojej głowie po odsłonięciu zasłon.

Jedyna energetyczna jaka mi przychodzi do głowy, to kulinarna. Taka, w której kipi od kolorów, gorąca, aromatów. Macie jakieś ulubione książki na takie dni jak dzisiejszy?

Jamie Oliver jest niezły ale chyba nie o ten rodzaj aktywności mi chodzi w przypadku deszczowego poniedziałku. Za dużo tu ruchu i zamieszania.  

Może Ottolenghi? Prawie wszystkie jego propozycje przemawiają do wyobraźni i są przesmaczne. Cóż kiedy poniedziałek nie jest dniem, kiedy jestem otwarta na wyzwania. Nawet kulinarne. Niestety nawet Prosto wydaje się dzisiaj nie proste. 

Potrzeba mi czegoś jak kocyk; łatwego, oswojonego, jak wygodne kapcie (trochę przegięłam ale potrzeba przytulności wzięła górę) albo ulubiony, zmechacony sweter.

Myślę, że naleśniki byłyby dobre. One są zawsze dobre. Cóż, kiedy Główny Twórca Najlepszych Naleśników nie planuje mnie dziś odwiedzić.

Zapytacie dlaczego nie usmażę ich sama. Hm, nie wpycham się w grządki, które ktoś obrabia perfekcyjnie. A mnie w dziedzinie naleśników do poprawności daleko. A co dopiero do perfekcji.

Więc naleśniki odpadają.

Zupa, zupa jest zawsze dobra. Pomyśleliście kiedyś, że zupa jest troszkę jak Kopciuszek. Niezbędny ale niedoceniany. Bez zupy obiad jest jakiś...niepełny. Ale po obiedzie nikt nie pamięta co w talerzu pływało. Bo przecież wiadomo, że najważniejsze jest drugie.

A zupa potrawi powalić na kolana. Czasami zagra w nosie i na kubkach smakowych jak najlepsza orkiestra symfoniczna. A echo tego smakowego koncertu sprawia, że o kolejnym daniu myślimy już tylko w kategoriach bagatelki.

Zupa to coś, co często przychodzi nam do głowy kiedy wracamy wspomnieniami do dzieciństwa. 

Zupa mleczna(chociaż ten wybór jest kontrowersyjny), rosołek, taki jak u Babci. No i pomidorowa...Ta najlepsza, z ryżem. 

Założę się, że polecieliście teraz w myślach do swojego rodzinnego domu i zapachniało wam...może grochówką? Nie oceniam.

Lubię zupy. Gęste, pożywne, gorące. Takie, które spokojnie mogą grać pierwsze skrzypce. Kiedy do niej dołożę chrupiącą kromkę chleba z masłem, to właściwie nie chcę już niczego więcej.  

Czyli co? Potrzebuję przepisu nietrudnego do realizacji. Takiego, który by mnie otulił i wsparł duchowo, który zaspokoiłby moje poniedziałkowe deficyty ciepła i potrzeby czułości. 

O cholera! Co się tu porobiło!

Tu się gotuje czy rozczula nad sobą?

Tak się zanurzyłam w tej konteplacji mokrego początku tygodnia, że aż popłynęłam.

I bardzo dobrze. Czasami dobrze jest się nad sobą pochylić z czułością. To dobre dla samego siebie i dla świata.

Znalazłam książkę, która jest na dziś idealna. Jest jesienno zimowa i ma wszystko to, o czym pisałam wyżej. Jest aromatyczna, ascetyczna, jest napisana przez Nigela Slatera. 



Tak więc "makaron, soczewica, kwaśna śmietana" czyli Nigel Slater i wszystko jasne.

Na dwie porcje:

3 łyżki oliwy

4 cebule (2 obrane i pokrojone w plastry, 2 pokrojone drobno w kostkę)

3 ząbki czosnku, pokrojonego w plasterki

2 łyżeczki mielonej kurkumy

puszka ciecierzycy (około 400g), odsączonej

puszka białej fasolki (około 400g), odsączonej

100 g czerwonej soczewicy

1 litr bulionu

100 g makaronu linguine

200 g szpinaku

40 g masła

250 g kwaśnej śmietany

garść zielonej pietruszki

garść zielonej kolendry

nieco mięty

sól

pieprz

Rozgrzewamy oliwę. Wrzucamy pokrojoną drobno cebulę i smażymy na średnim ogniu 15 minut aż będzie miękka i złota. Dorzucamy czosnek i wsypujemy kurkumę. Mieszamy i smażymy 2 minuty.

Do garnka dodajemy ciecierzycę, fasolę i soczewicę. Wlewamy bulion. Na niewielkim ogniu gotujemy pół godziny. Mieszamy od czasu do czasu.

Topimy na drugiej patelni masło i wrzucamy plasterki cebuli. Karmelizujemy na małym ogniu. Niech nabiorą słodyczy i pięknego bursztynowego koloru. Zajmie to jakieś pół godziny.

Wracamy do garnka z gotującą się cupą. Wsypujemy do niej makaron i gotujemy do miękkości. Na pięć minut przed końcem gotowania dorzucamy szpinak. Siekamy zielone warzywa i dorzucamy do zupy. Zdejmujemy garnek z pieca. Dodajemy sól i pieprz według uznania.

Nalewamy zupę na talerze. Na górze kładziemy kleks kwaśnej śmietany i łyżeczkę karmelizowanej cebuli.

I tyle. I aż tyle.

Smacznego

P.S.

Zanim zupełnie opadniemy z sił i poddamy się myśli, że zima nas pokonała, mam dla was optymistyczną niespodziankę. Wczorajsze znalezisko. Sceptycy powiedzą, że to nie nadzieja ale raczej brak rozumu, ja jednak z uporem maniaka uchwycę się myśli, że wiosna już się skrada.

Oto dowód: to żółte w środku nie jest opakowaniem po gumie lecz malutkim podbiałem, który nic sobie nie robi z kalendarza. Bierzmy z niego przykład:)))








poniedziałek, 29 stycznia 2024

Styczniowa mucha i las w człowieku czyli tort jagodowo kokosowy

 


Nie pamiętam! Tak dawno mnie nie było, że musiałam sobie przypomnieć kim tutaj jestem.

I znalazłam bardzo pachnący wpis. Szkoda, że ostatni. 

Rzut oka na zdjęcie i od razu w głowie otworzyła mi się buteleczka z napisem "lucerna" i zatęskniłam za tarasem, białym winem pitym w świetnym towarzystwie, za dziewczynami pachnącymi pączkami  (za samymi pączkami też:)), za spleśniałym domkiem pod lasem. Nawet o krecich kopcach pomyślałam z rozrzewnieniem. Pomyślałam, że już, już niedługo, jeszcze tylko ze trzy miesiące i będzie można przywitać się z bzem, demonicznym różowym drzewkiem, wiewiórkami w sadzie i dzikami za żywopłotem. 

Każdej zimy przychodzi taki moment kiedy mówię: "starczy". Niech sobie zima bywa, ale pod koniec stycznia mam jej serdecznie dość. 

Śnieg był? Był.

Mrozy dały się we znaki? Dały.

Gwiazdka była? I owszem. 

Sylwester odhaczony? No i już.

W górę rękę ten, kto otwierając szafę uśmiecha się na widok zimowej kurtki.

Te buty, te skarpety, podkoszulki, rękawiczki, szaliki! Ileż można? 

Dziś świeciło słońce. I to nie jakaś marna imitacja, tylko prawdziwe ciepłe cieszące oko i serce slońce. Balkon otwarłam, koty wypuściłam, lampki świąteczne zwinęłam w końcu do skrzyni. 

Nie tylko ja zareagowałam entuzjastycznie na dzisiejszą słoneczność. Mucha się pojawiła w zasięgu wzroku, nie tylko mojego. Od razu została pożarta. Świat jest niebezpieczny.

Z rozpędu kupiłam bukiet tulipanów wiedząc, że kiedy tylko się ze swoich zielonych kokonów rozwiną, to okażą się bladymi podróbkami wiosny. Ale nadzieja umiera ostatnia.

Do tych soczystych żółcią i czerwienią grządkowych tulipanów jeszcze daleko. Po drodze kalendarz pokazuje walentynki,  Czarodziejski flet, dzień kobiet.....

W taki dzień jak dziś pocieszam się myślą, że dzisiaj jest do wiosny bliżej niż było we wrześniu. 

Póki jej nie ma zerknę jeszcze na pole lucerny. Dobrze, że mamy zdjęcia, wspomnienia i kalendarz.

Pozdrawiam wszystkich ciepło i zapraszam na wspomnienie lata czyli tort jagodowo kokosowy. 





Tort jagodowo kokosowy

Jak pewnie wiecie,  lubię mieć zamrożone resztki ciasta z różnych wypieków. Nie wszystko zużywam do konkretnych ciast a to co zostaje świetnie się mrozi; czy to biszkopty czy ciasta typu brownie. 

Taki skarb w zamrażarce skraca czas robienia ciasta o połowę. 

Wyjmujemy zlodowaciałe ciasto na blat kuchenny a za pół godziny mamy gotową bazę do tortu. 

Moje zapasy składały się z dwóch pięknych blatów biszkoptowych i worka resztek czekoladowego ciasta, które uwielbiam za prostotę i niezawodność. Te resztki były skrawkami o różnych kształtach. Wiedzcie, że to żadna przeszkoda w zrobieniu spektakularnego tortu. 

Jeśli nie macie czekoladowych resztek, pokrójcie biszkopt na trzy części. Też będzie pięknie.

Składniki na tort o średnicy 18 cm

Potrzebujemy:

biszkopt o średnicy 18 cm

jeden czekoladowy blat (lub kolejny krążek biszkoptu) o średnicy 18 cm

Biszkopt:

4 jajka, osobno żółtka, osobno białka

140 g drobnego cukru

100 g mąki pszennej

30 g mąki ziemniaczanej

30 g roztopionego i wystudzonego masła

szczypta soli

Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.

Ubijamy białka do spienienia i dodajemy po łyżce cukier. Każdą łyżkę wsypujemy po rozpuszczeniu się poprzedniej porcji cukru. Kiedy białka z cukrem są ubite i przypominają materiał na bezę, wlewamy kolejno żółtka. Mąki mieszamy i delikatnie łączymy z masą jajeczną. Na koniec cienką strużką wlewamy masło.

Dno foremki wykładamy papierem do pieczenia. Wylewamy ciasto i pieczemy 45 minut lub do suchego patyczka.

Wyjmujemy i studzimy.

Nie dzielimy na blaty, na to przyjdzie czas następnego dnia. 

W dniu, w którym pieczemy biszkopt zrobimy też żelkę jagodową.

żelka jagodowa:

200 g jagód

50 g cukru

4 g żelatyny plus odrobina wody do jej zamoczenia

sok z cytryny

Zagotowujemy jagody z cukrem. Żelatynę zalewamy wodą by napęczniała. Potem stawiamy na garnku z gotującą się wodą by się żelatyna rozpuściła.

Zagotowane jagody miksujemy i przecieramy przez sito.

Łączymy z sokiem z cytryny (około łyżki) i płynną żelatyną. Mieszamy i wylewamy do formy mniejszej o 1 cm od formy, w której będziemy składać ciasto. 

Nie posiadam specjalnch rantów do robienia żelki. Wykładam 16 cm formę folią spożywczą i wlewam do niej jagody. Studzę, a potem wkładam do zamrażarki. Zamrożona żelka łatwiej odchodzi od folii i elegancko umieszcza się na cieście.

Kolejnego dnia robimy mus jagodowy i kokosowy.

mus jagodowy:

200 g jagód

5 g żelatyny

40 g cukru

1 łyżka soku z cytryny

130 ml kremówki

Jagody zagotowujemy z cukrem. Miksujemy na puree i przecieramy przez sito. Łączymy z rozpuszczoną żelatyną (patrz wyżej) i sokiem z cytryny.

Ubijamy kremówkę ale nie na sztywno. Ma spływać z łyżki. Do puree  dodajemy łyżkę jagód. Mieszamy a potem dodajemy resztę. Łączymy śmietanę z jagodami.

Krem kokosowy

200 g gęstej części mleczka kokosowego lub po prostu śmietanki kokosowej

100 g białej czekolady 

5 g żelatyny, rozpuszczonej (patrz wyżej)

130 ml kremówki

Podgrzewamy śmietankę kokosową by była dość ciepła ale nie gotująca. Do ciepłej śmietamki wrzucamy połamaną czekoladę. Zostwiamy na 5 minut i mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Dodajemy płynną żelatynę. Mieszamy. Studzimy.

Ubijamy kremówkę jak poprzednio czyli nie na sztywno.

Znów łączymy łyżkę ubitej kremówki z kokosową mieszanką. Potem łączymy obie części.

do nasączenia ciasta:

pół szklanki syropu kokosowego 

2 łyżki wody 

lub pół szklanki syropu cukrowego czyli woda z cukrem

Czas poskładać tort. 

Nie wiem czy używacie folii do składania trortu ale jeśli jeszcze jej nie wypóbowaliście, to polecam z całego serca. Jeśli jej nie macie, to użyjcie papieru do pieczenia jako kołnierza bo tort jest dość wysoki.

Na spód formy kładziemy pierwszy blat ciasta. Nasączamy syropem.

Wykładamy połowe musu jagodowego. Na środek kładziemy krążek żelki jagodowej. Całość przykrywamy resztą musu jagodowego.

Wkładamy ciasto na kwadrans do lodówki.

Kładziemy kolejny krążek ciasta. U mnie resztki czekoladowego brownie. Nasączamy. Wykładamy krem kokosowy, wygładzamy powierzchnię i na kwadrans do lodówki.

Kładziemy ostatni krążek ciasta i wkładamy do lodówkki na kilka godzin.

Przygotowujemy krem do tynkowania tortu.

200 g miękkiego masła

200 g mleka zgęszczonego

Jeśli robicie ozdoby typu"jagoda na krzaczku" odłóżcie z 5 łyżek kremu by je połączyć z barwnikami.

Masło ubijamy na puch i wąską strużką wlewamy do ubijającego się masła mleko.

Możemy położyć krem na ciasto.

Żaden ze mnie cukiernik i nigdy nie jestem zadowolona z efektu ale muszę przyznać, że praca z tynkiem tego typu jest łatwa. Polecam go wszystkim wątpiącym. Jako dodatkową reklamę dodam, że  świetnie nadaje się do ozdób na tort typu szlaczki, kwiatki, listki i tym podobne.

Smarujemy cienko tort tynkiem by złapał wszystkie okruchy, wyrównujemy i schładzamy. Potem kładziemy jeszcze jedną warstwę tynku. Ona będzie tą ozdobną. Teraz możemy tort dekorować. 

Jeśli chcecie zrobić jagodowe krzaki użyjcie barwników do pozostawionych kilku łyżek kremu. Jeśli zapomnieliście o pozostawieniu kremu, udekorujcie tort borówką amerykańską i listeczkami mięty. Oba składniki cały rok są obecne w sklepach.

Fajne jest takie ciasto. Weronika powiedziała, że człowiek z lasu wyjdzie ale las z człowieka nigdy. Sama prawda.

Smacznego