wtorek, 18 listopada 2025

Żadnych wstępów ani usprawiedliwień


 


Po prostu czysty konkret w postaci przepisu na chleb.
Nie ma nic bardziej pokojowego i ludzkiego od upieczenia chleba.
Lubię idąc w gości przynieść pachnący, zazwyczaj jeszcze ciepły bochenek.
Nie bez kozery ważnych gości czy nowożeńców wita się chlebem i solą.
Ten, który niesie ze sobą chleb zazwyczaj nie niesie ze sobą złych zamiarów. 
Od mojej ostatniej tutaj wizyty minął ponad rok. Co się dzieło w tym czasie to temat na inną okazję. 
Dziś krótko i treściwie. Będziemy piec czarny chleb.
Skąd pomysł? Z piekarni w Rudzie Śląskiej "Śląsko Pajda". Pieką chleb, który wygląda jak skarby ziemi śląskiej. Jest czarny, jest fascynujący, jest wyzwaniem.
Moja wersja jest wariacją na temat. Nie miałam przepisu. Musiałam go poskładać samodzielnie. 
Jaki składnik byłby moim pomocnikiem w osiągnięciu zamierzonego celu? 

Czarny chleb? Jak to zrobić? 
Z pomocą i podpowiedzią "Śląskiej Pajdy" użyłam sepii…. i oczywiście sera pleśniowego (on z kolorem nie miał nic wspólnego).
Sepia to raczej nie występujący powszechnie w supermarketach składnik kulinarny. 
Tu z pomocą przyszła  moja obsesja zwożenia ze świata dziwnych ingrediencji. 
„Masz sepię?
Ależ oczywiście, leży zaraz obok pióra feniksa.”
To, oczywiście żart. Nie mam w kolekcji rzeczy dziwnych ani pióra Feniksa, ani włosa z grzywy Jednorożca. Ale posiadam zapasik sepii.
 

Nie mam bladego pojęcia czym ją można zastąpić. Można ją kupić w necie na stronie Kuchni Świata.


 


A miało nie być wstępów.
Teraz konkrety czyli przepis na czarny chleb.

Musimy mieć zakwas. W moim przypadku zakwas jest pszenny. Czy tłumaczyć jak dojść do zakwasu? 
Jeśli ktoś potrzebuje instrukcji, niech się odezwie.

Kiedy mamy aktywny zakwas możemy przejść do fazy drugiej czyli zaczynu.

20 g mąki pszennej razowej

20 g mąki pszennej chlebowej

15 g aktywnego zakwasu 

40 g wody 

Mieszamy, przykrywamy, odstawiamy w ciepłe miejsce.

Jeśli jesteście klasą pracującą zróbcie zaczyn nim wyjdziecie do pracy.
Po powrocie do domu możecie przejść do fazy trzeciej czyli:

cały zaczyn
300 g mąki pszennej chlebowej 150 g mąki orkiszowej jasnej
50 g mąki pszennej razowej
10 g soli
Jeden serek pleśniowy lazur
2 saszetki sepii (w saszetce jest 4g czarnego nero di sepia)
320 g wody
 
Mieszamy wszystko oprócz soli i sera. Przykrywamy do autolizy na godzinę.
Po godzinie mieszamy i wyrabiamy ciasto przez około 8-10 minut. Dodajemy sól i wyrabiamy kolejne 5 minut.
Odstawiamy pod przykryciem na 30 minut i składamy ciasto. 
Powtarzamy co pół godziny jeszcze dwa razy. 
Kolejne dwa składania robimy po 45 minutach.

Ostatnie składanie ma miejsce po godzinie. Wtedy rozciągamy ciasto i posypujemy pokrojonym w kostkę serem. Składamy i odstawiamy na godzinę.
Po godzinie składamy kolejny raz i kładziemy w koszyku do wyrastania. 
Koszyk przykrywamy i chowamy do lodówki.
Może w niej leżeć do następnego dnia. Jeśli mamy czas rano, pieczemy go rano. Jeśli bladym świtem pędzimy do pracy, pieczemy go po przyjściu do domu. Do zimnego piekarnika wkładamy garnek. Rozgrzewamy piekarnik do 245 stopni.
Kiedy piekarnik i garnek są już gorące, wyjmujemy chleb z lodówki, smarujemy wodą i posypujemy sezamem. Nacinamy nożykiem i wkładamy do BARDZO GORĄCEGO garnka, dorzucając na boki 2, 3 kostki lodu. Przykrywamy garnek pokrywką i wkładamy do piekarnika.
Pieczemy 25 minut. Obniżamy temperaturę i zdejmujemy pokrywkę. Pieczemy kolejne 25 minut.
Gotowy chleb wyjmujemy z garnka by wystygł na kratce.
A potem przyglądamy się z niekłamaną satysfakcją.
Nie smakuje jak arkusze nori i nie, nie pachnie rybą. Smakuje jak dobry chleb.
Traktuję go jako ciekawostkę, bo po latach pieczenia chleba czasem trzeba zrobić coś inaczej. Czy zagości w stałym chlebowym repertuarze? Raczy wątpię, chociażby ze względu na rzadkie występowanie kałamarnicy z Rawie. 
Zobaczyłam, zamieszałam, wypróbowałam. Teraz dzielę się z wami.
Co o tym sądzicie? 



 

 

niedziela, 1 września 2024

Nudna liczba 30 i jak sobie z nią poradzić czyli lemoniada brazylijska

 


Odpaliłam dziś rano (jak co rano) kontrolnie smartfona, jeszcze leżąc i oczęta przecierając. No, bo jak tu wstać kiedy nie wiadomo co aura zgotowała tym razem. I pożałowałam tego zerknięcia. Jakże to tak. Lato nasze kochane, które powinno powoli pakować manatki i machać na pożegnanie zwiędłą z gorąca nawłocią, nie dość, że niczego nie pakuje, to na dodatek zapowiada panoszenie się do połowy września. W prognozie równa kreska temperaturowa: 30, 30, 30, 30 30 31, 30, 32...... To tak w ogóle można? To nie jest prawnie zakazane?

Na skwerku nieopodal słyszę piski i nawoływania. Fontanna cieszy się wzięciem. Co prawda od poniedziałku zamiast moczenia w strumieniach chlorowanej wody będzie twarda szkolna rzeczywistość ale jak tu myśleć o trygonometrii czy szyku zdania kiedy żar leje się z nieba. 

Marzenie o pięknym, gorącym lecie nareszcie się nam spełniło. Ha, ha, ha. Tak to jest ze spełnionymi marzeniami. Bądźmy ostrożni w wypowiadaniu życzeń.

Zamiast lać łzy nad losem gorącego świata i powtarzać komunały typu "o, jak gorąco! W mojej młodości takie lata się nie zdarzały..." pędzę do was z przepisem na coś zimnego i pysznego. 

Widelce, chochle i gary rzućcie w kąt, zjedzcie lodowatego arbuza albo skoczcie pod prysznic.

Lemoniad latem wypijamy pewnie hektolitry, każda szanująca się jadłodajnia ma je w swoim repertuarze. Od najprostszych, cytrynowych po wyszukane np pietruszkowo-tymiankowe.



Lemoniada brazylijska jest inna niż wszystkie bo z mlekiem.

Co prawda skondensowanym ale nie mówcie, że to nie egzotyka w świecie lemoniad.

Oto przepis:

3 wyszorowane limonki

pół puszki skondensowanego mleka (kto nie lubi mleka niech użyje mleczko kokosowe)

0,5 litra zimnej wody

dobry czyli o dużej mocy mikser (blender)

lód

Sprawa jest banalna. Wyszorowane limonki kroimy na małe kawałki, wrzucamy do blendera razem z mlekiem i wodą.  

Blendujemy póki limonki nie zamienią się w pulpę, jakieś 15 sekund (długie miksowanie to większa goryczka) . Przecedzamy napój do dzbanka, dorzucamy lód. 

Wlewamy do szklanek i mamy gotowy napój pomagający schłodzić emocje przy oglądaniu np serialu "Reżim" z Kate Winslet.

OSTRZEŻENIE

Nie próbujcie być zachłanni. Nie kierujcie się myślą: skoro to takie dobre, to zrobię sobie wiadro" .

Wiadro zróbcie tylko w przypadku, kiedy macie z tuzin gości i wszyscy wypijecie lemoniadę tegoż wieczoru. Dlaczego?

Hm, następnego dnia ta limonkowa ambrozja nabierze piołunowego smaku i objawi się jak przysłowiowy dziegieć lub albedo grapefruita. Nie polecam.

Zróbcie, zmiksujcie, przecedźcie i pijcie. Jest pyszne ale tylko chwilowo.

Pięknej niedzieli, nieco chłodu i dobrych myśli życzę




czwartek, 29 sierpnia 2024

Dzień dobrych wiadomości i sałatka z sosem bazyliowym i halloumi



Splot wydarzeń. 

Kojarzy się z rozwojem akcji w książce lub zwrotem tejże w filmie.

Nie macie czasem wrażenia, że wszystko wam się wymyka z rąk. Od ulubionego kubka na herbatę rano po długie spacery po szpitalnych korytarzach.

Czego ja się nie dowiedziałam w ciągu ostatnich miesięcy. Żyjemy sobie w swoich wygodnych kokonikach. Tajfuny, szarańcze czy topniejące lodowce znamy tylko z ekranu. Są daleko i nieco abstrakcyjne. Jeśli myślimy czasem o niefortunnych przypadkach to przecież nie zdarzają się one nam. To ktoś inny łamie nogę. Komuś obcemu ginie bagaż. I na odległym krańcu świata ktoś cicho płacze w poduszkę. 

Nasza malutka, starusieńka, doświadczona Europa jest jak ciepłe kapcie. Czujemy się wygodnie, w miarę bezpiecznie. Wielkie narodowe dramaty mamy za sobą (tu muszę zaznaczyć, że to moje, bardzo prywatne zdanie) i zapewne przed sobą. Kto by się nimi na poważnie przejmował. 

Jest lato, jest gorąco. Piwo schodzi w sklepach jak papier toaletowy w czasach komuny...na pniu. Kto w 30 stopniach gorąca myślałby o pożarach, suszach czy grypie? Przecież to nie u nas. To nie mnie niebo spadnie na głowę.

A licho nie śpi.

Wsiadam codziennie do pociągu i w czasie 11 minut podróży głównie patrzę na ludzi. Ilu z nich położy się dziś spać w równie dobrym nastroju w jakim wstało? Ilu z nich dostanie wiadomość, która przecież nie powinna do nich dotrzeć, bo złe przytrafia się innym?

W ilu głowach błyśnie po raz pierwszy myśl, że wszystko mija? Sprowokowana lub nie. Chciana bądź nie. 

Dziś nie powinnam snuć takich rozważań. Dziś jest Dzień Dobrych Wiadomości. 

Ten wpis jest kartką z przeszłości. Niedalekiej. A ta kartka jest rodzajem... napomnienia... carpe diem. 

Zdrowia wszystkim życzę.

Czy coś ugotujemy? Czy tylko będziemy snuć melancholijne frazesy? 

Ugotujemy. I to jak!



Sałatka z sosem bazyliowym i grillowanym halloumi (na dwie osoby)

miska mieszanej zieleniny: rukoli, radicchio, sałaty lodowej, roszponki. Wybór należy do was.

pół szklanki fasoli jaś z puszki (w sezonie bobowym zastąpcie fasolę ugotowanym bobem)

pół szklanki ciecierzycy z puszki

kilka plasterków boczku usmażonych na chrupko

kawałek halloumi, pokrojony w plastry

sos do sałatki:

pęczek bazylii

1 ząbek czosnku

sok i starta skórka z cytryny

2 łyżki startego parmezanu

ćwierć łyżeczki soli

pieprz

pół szklanki oliwy


Składniki sosu wkładamy do blendera i miksujemy na gładko. 

Do sporej miski wrzucamy umyte i osuszone liście. Wlewamy połowe sosu i mieszamy. W drugiej misce mieszamy fasolę, ciecierzycę z drugą połowę sosu.

Ser grillujemy lub podsmażamy na patelni np tej, na której wytapialiśmy boczek.

Na duży talerz wykładamy sałatę, na nią fasolę z ciecierzycą. Na górę kładziemy ciepły ser i pokruszony boczek. 

Mamy przed sobą wystarczający dla dwojga obiad w sam raz na upalny piątek.

Smacznego i uważajcie na słońcu

* zamiast halloumi może być oscypek, kozi ser  lub jakikolwiek ulubiony, dający się zgrillować