poniedziałek, 23 kwietnia 2018
Los niedowiarka i makaron z czosnkiem niedźwiedzim i orzechami włoskimi
Po zastawie widać, że sezon morskowy został otwarty. Zawsze te same, nieśmiertelne zielone talerze. Co tam, furtka, na której robię zdjęcia też ta sama. Już nawet zdążyłam sobie wbić drzazgę pod paznokieć.
Chciałoby się powiedzieć, że jest jak co roku. Kuna też czuje się jak u siebie i za kominem na strychu już słuchać kolejne, popiskujące pokolenie.
Wiosna wybuchła jak piniata na kinderbalu (nie wiem czy wiecie ale geneza tej "uroczej" zabawy jest przerażająca?) i po załamaniu nerwowym na początku miesiąca, przeżywam euforię i oszołomienie wiosną.
Co tu dużo gadać; tym razem wiosna mnie zaskoczyła. Zupełnie się jej nie spodziewałam.
Nie zsynchronizowałam się z aurą i jak można było przewidzieć konsekwencje ponoszę do dziś.
Dobrze, że mam dobrą pamięć i do budujących wiosennych widoków mogę sobie dokombinować oszałamiające wiosenne zapachy. Upośledzenie kubków smakowych i węchu jest jedną z gorszych niespodzianek, jakie mogą nas spotkać w kwietniu.
Nie, nie, nie marudzę. Stwierdzam tylko fakt.
Snuję się po sadzie i oczom własnym nie wierzę. Ile pięknych widoków! Zero psich kup. Ani jednego śmierdzącego diesla, pamiętającego czasy kartek na paliwo. Żadnego śladu złośliwego sąsiada, któremu przeszkadza kąpiel po dwudziestej trzeciej.
Zapędziłam się...taki sąsiad jest w każdej, nawet najmniejszej społeczności. Tu też, wśród czterech stałych mieszkańców i kilkunastu letników, panoszy się jeden, któremu przeszkadza wszystko. I powietrze, i dzieci, i psy, i żywopłot, i wysokość modrzewi, i odległość od drogi, i kolor nieba.
Za każdy razem, widząc zbolałego jegomościa, zastanawiam się czy współczuć, czy nająć napakowanych panów by uzmysłowili, że świat nie jest taki zły.
I wiosna nie robi na nim najmniejszego wrażenia. Co sprawiło, że tak skamieniał? że postanowił być największym ostem w okolicy?
Od "uroczego" sąsiada dzieli mnie jedna droga, dwie łąki, mały zagajnik sosen, jeden owczarek tybetański, dwa miniaturowe foksteriery, jedno piękne drzewo mirabelkowe, jeden ślepnący artysta malarz, dwie dewotki i jeden biały dom.
Jak widzicie, jestem bezpieczna. Mogę popaść w zachwyt bez ograniczeń.
I co tam połamane zimą drzewa, co tam zryte przez dziki łąki. Liczy się, że ptaki oszalały z miłości, drzewa owocowe kipią bielą, a tarnina przypomina opadły na łąki obłok.
Jak byśmy żyli, gdyby nie wiosna? Czujecie to samo co ja?
Makaron z czosnkiem niedźwiedzim i orzechami włoskimi
Czosnek niedźwiedzi to jedno z tych mitycznych "stworzeń", o których słyszałam ale nie doświadczyłam. Na "moich" piaskach rosą tylko sosny i wrzos. Czosnek mam jedynie w ząbkach a najbliższy niedźwiedź to MMŻ.
Tesco rzuciło wcześniej mi nieznany rarytas i muszę powiedzieć, że szkoda, że w okolicy nie mam żadnych mokradeł.
Liście pachną czosnkiem, smakują delikatnie i genialnie sprawdzają się w kuchni. Będę ich wypatrywać wiosną na półkach bo warto.
wiązka czosnku niedźwiedziego (wielkość nie ma znaczenia)
2 ząbki czosnku
5 łyżek obranych orzechów włoskich oraz dwie łyżki do dekoracji
3 łyżki startego parmezanu
1/3 szklanki oliwy
sól, pieprz
makaron spaghetti dla dwóch osób
Rozgrzewamy patelnię i wrzucamy obrane orzechy włoskie. Pilnujemy by się nie spaliły. Niech się tylko przypieką. Odstawiamy na bok by wystygły.
Schłodzone orzechy bardzo łatwo pozwalają się obrać ze skórki. A ona jest źródłem goryczki.
Wrzucamy makaron do gotującej się, osolonej wody. Nie żałujcie wody i garnka. Makaron lubi mieć dużo miejsca. Gotujemy wg instrukcji na opakowaniu, ale pamiętajmy o zasadzie "al dente".
Kiedy makaron się gotuje przygotowujemy pesto z czosnku niedźwiedziego.
Do blendera wkładamy umyte i pokrojone liście czosnku niedźwiedziego, czosnek, orzechy, sól.
Miksujemy. Wlewamy oliwę i znów miksujemy. Dorzucamy parmezan i miksujemy.
Gotowy makaron przecedzamy, zachowując około 1/4 szklanki wody z jego gotowania.
Do ugotowanego makaronu dodajemy pesto i mieszamy dokładnie.
Kładziemy porcje na talerze, posypujemy wiórkami parmezanu i resztą orzechów włoskich.
Podajemy w otoczeniu kwitnących wiśni i w akompaniamencie ptasich śpiewów.
Od czego jest wyobraźnia.
Smacznego
sobota, 21 kwietnia 2018
Kto rządzi światem i spring rolls na odtrutkę
Szybki rzut oka i wszystko stało się
jasne. Stałam się okropną zrzędą. Ostatnie wpisy to bezustanne jojczenie. A to
smutno, a to staro, a to boleśnie. Ludzie be, pogoda be i świat do kitu.
Chyba na mózg mi padło.
Gruntowna inwentaryzacja życia mego i
proszę oto bilans: nie mam się czego czepiać.
Nic tak dobrze nie robi na otrzeźwienie
umysłu jak kartka papieru i pióro. Po lewej winien, po prawej ma. I co?
Otóż, prawa strona radosna jak kijanka w
kałuży. Lewa kulawa i mikra. Czyli, Vincent? Cieszymy się?
Cieszymy, machamy ogonkiem i snujemy
dalekosiężne plany. Światu wróciły kolory a mnie równowaga psychiczna. Na
razie. Póki hormony są na „kiwnięciu” w górę;)
Z hormonami nie ma co zadzierać. To one
rządzą światem. Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Chyba dlatego
dzieciństwo zalicza się do najszczęśliwszych okresów w życiu. W tym beztroskim
czasie hormonem lub hormoną może zostać np. tajemniczy stwór mieszkający
sztucznej szczęce babci.
Obce nam w dzieciństwie są wszelkie
szamotania i rozterki. Ale już wtedy, kiedyśmy jeszcze niewinni i nieświadomi
one nami manipulują. Rośniemy…lub nie. A potem jest straszniej.
Kiedy pamięć rozgrzebuje lata
nastoletnie, wtedy dopiero widać jaką nam hormony fundują jazdę. Bez trzymanki.
Macie nastoletnie dziecię po dachem? Pięknie jest, prawda? Patrzysz na gnojka,
który jest krew z krwi i kość z kości i myślisz czasami czy zarąbać od razu,
czy może dać sobie jeszcze jedną szansę.
Kim się jest mając 14 lat? Ni to dziecko,
ni dorosły, ni facet, ni kobitka. Przeciętnie niecałe 40 kg sprzeczności,
frustracji i oczywiście, hormonów.
Amor vincit omnia, szczególnie w
przypadku tej rodzicielskiej. Ależ świat jest przewrotnie urządzony.
I tak pchamy się przez życie, napędzani
chemią. Najgorsze, że nie tylko swoją….Mąż, dzieci, rodzice, teściowie.
Wszystko aż kipi. Te testosterony, progesterony, estrogeny, kortyzole,
liberyny, insuliny! One stale mają coś do zrobienia. I nie pytają nas o zdanie.
Ile w nas jest wolnej woli a ile
wewnętrznego przymusu.
Dopamina. Znacie ją? Wiecie, że to ona
daje nam kopa. Motyle w brzuchu to jej zasługa. A w połączeniu z oksytocyną?
Niech ciągle trwa maj! Jesteśmy aktywni socjalnie? Z własnej woli? Gdzie tam…
to wazopresyna podobno.
Powiedzcie gdzie tu jest miejsce na wolną
wolę.
Chyba, że za pomocą chemii spróbujemy
zapanować nad tym wzburzonym światem. Z wszystkich znanych mi polepszaczy
hormonalnych najlepsza jest czekolada. Płynna, stała, słodka, gorzka, pikantna
i nadziewana. Obojętnie.
I herbata. No, ale ona jest dobra w
każdej sytuacji.
Zanim więc w akcie kolejnej, ponurej
desperacji sięgniecie po rozwiązania ostateczne i zaczniecie ostrzyć siekierę,
weźcie głęboki oddech i pokażcie hormonom kto tu rządzi.
Od tygodnia mamy łatwiej. Jest ciepło,
jest słonecznie, jest coraz bardziej zielono. Hormon szczęścia wylewa się
niczym nie zmącony (alergie i wiosenne katary pominę).
Korzystajmy, bo za chwilę znów nas walnie
jak obuchem w łeb.
Niech będzie kolorowo, lekko i
przepysznie.
Spring
Rolls czyli wietnamskie ryżowe zawijańce
paczka papieru ryżowego (ma go każdy
nieco większy od kiosku sklep)
kiełki sojowe
ogórek, obrany i pokrojony w słupki 5-7
cm
marchewka, pokrojona zapałkę
garść ryżowego makaronu vermicelli,
ugotowanego i odsączonego
garść poszatkowanej kapusty pekińskiej
lub sałaty lodowej
kilkanaście obgotowanych krewetek bez
pancerzyków
garść grzybków shimeji lub enoki (krótko
obgotowanych)
liście tajskiej bazylii
liście mięty
liście kolendry
szczypiorek
kilkanaście liści młodego szpinaku
sos do
kapusty i marchewki z makaronem:
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka brązowego cukru
sok z jednej limonki
sos do
maczania nuoc cham:
2 łyżki soku z limonki
2 łyżki sosu rybnego
2 łyżki wody
1 łyżka brązowego cukru
1 łyżeczka posiekanego imbiru
1 ząbek czosnku, drobno posiekany
pół papryczki chilli, posiekanej drobno
Powiem tak: co włożycie do papieru
ryżowego i podacie z sosem do maczania będzie i tak smakowało genialnie. MMŻ
twierdzi, że ten sos uszlachetniłby nawet rozgotowanego kurczaka.
Kombinacja składników do rollsów jest ograniczona
tylko wyobraźnią wykonującego.
Niech mój przepis będzie wstępem do
tematu.
W misce zmieszajcie kapustę, marchewkę i
ogórka i makaron. Wymieszajcie z sosem.
Przygotujcie sobie resztę składników. Niech
stoją przed wami miseczki z krewetkami, grzybkami, kiełkami i zieleniną.
Do dużej płaskiej miski nalejcie letniej
wody. Włóżcie jeden płat papieru ryżowego i popchajcie palcem by się cały
zanurzył.
Po minucie wyjmijcie płat (będzie bardzo
omdlały) na czysty ręcznik kuchenny. Na brzegu ryżowego płatka nałóżcie łyżeczkę
mieszanki makaronowo kapuścianej. Obok dodajcie po krewetce i grzybku.
Uzupełnijcie liściem szpinaku i ziołami
wedle upodobania.
Teraz część teoretycznie najtrudniejsza. Jak
zwinąć wymykającego się i delikatnego ryżowego placka.
Przede wszystkim nie należy tracić głowy.
Nawet jeśli coś się rozerwie, to nie będzie to miało wpływu na smak.
Wietnamczycy znają pojęcie „otwartych rollsów”. Mówiąc w skrócie, to, co teraz
widzicie przed sobą czyli miseczki ze składnikami a obok papier ryżowy daje wam
pełne danie. Już dobrze wygląda.
Jeśli jednak jesteście uparci i dążycie
do ideału, to nie pozostaje nic innego jak, ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.
Jeżeli umiecie zwijać krokiety z kapustą
i grzybami, spring rollsy też zwinicie.
Gotowe zawijańce podajemy z sosem nuoc
cham.
Jeśli coś zostanie (ha, ha, ha) usmażcie
na głębokim oleju. Takie sajgonki to kolejny krok w kuchni wietnamskiej.
Smacznego
P.S.
Na zdjęciu, w miseczce jest sos na bazie sosu hoisin. Pierwszą porcję nuoc cham (zanim złapałam na aparat fotograficzny) MMŻ wypił jako napój chłodzący.
piątek, 6 kwietnia 2018
Jak zostałam pierwszym hipsterem w mieście czyli curry z bakłażanem i okrą
Powiem tak: "życie jest jak pudełko
czekoladek". Zaraz, zaraz, czy ja tego już nie słyszałam wcześniej z
wielkiego ekranu?
Mając pudełko przed sobą nie mamy pojęcia
jakie smaki będą naszym udziałem.
Pewnego pięknego dnia zauważyłam (ha, ha,
ha) , że coś nietęgo z moim wzrokiem. Nie żebym wcześniej była jakimś
snajperskim orłem, ale własne paznokcie u nóg mogłam zlokalizować bez pudła. I
otóż, pewnego dnia, pomalowawszy sobie paznokcie krwistą czerwienią, ktoś
życzliwy pochylił się nad moją urodą z niepokojem i zapytał, czy obcięłam sobie
palce.
Machanie pędzlem na oślep miało
konsekwencje w postaci zatroskanego znajomego.
Niby dało mi to do myślenia, ale wiecie
jak jest. O sobie ma się zazwyczaj dobre zdanie.
Dopiero nie namierzenie dziurki w igle
(całkiem sporych rozmiarów) naprowadziło mnie na drogę poznania. Chyba tracę
wzrok! Grozi mi ślepota!
Aha, chyba tylko ta umysłowa! Nie ślepota
mi zagrażała tylko okulary do czytania.
Ta czekoladka okazała się raczej cierpka
w smaku.
Dalej było nie mniej zabawnie. Ilość
nowości na, wydawałoby się znanej mi drodze życiowej, wprawiała mnie w zdumienie.
Idę spać jako ja, a rano budzę się jako
ktoś inny. Włos gęściejszy, nos dłuższy, nieco mi się zmalało. Co jest grane?!
Jako, że jestem człowiekiem na wskroś optymistycznym,
podeszłam do sprawy pogodnie.
Nowe? Czytaj: może lepsze?
Poobserwujmy a potem spróbujmy wyciągnąć
wnioski. Takie podjęłam zobowiązanie.
Dni mijały. Ja dzielnie oswajałam nową "Ja". Moje przyzwyczajanie
było wystawiane na ciężką próbę, ponieważ czasami sama się ze sobą nie
dogadywałam.
Całe życie lubiłam pieprz. A tu masz.
Pewnego razu pieprz okazał się zabójczy. Dla tej nowej nie do zaakceptowania.
Ile we mnie zostało mnie? I kto tu
rządzi?
Dzisiejszy wpis jest dowodem na to, że
sprawy idą w niedobrym kierunku.
Wiecie co powoduje, że rano w ogóle
otwieram oczy? Herbata z mlekiem. To dla niej warto wstać i wziąć się z realem
za bary.
Wiecie co poprawia mi humor, kiedy
wszystko dookoła szarzeje i drży? Herbata z mlekiem.
Wiecie o czym marzę, kiedy zmarznę lub
jestem daleko od domu? O herbacie z mlekiem.
Mamy różne fiksumdyrdum. Moim jest
herbata z mlekiem. A właściwie: była.
Od trzech dni piję na śniadanie (fuj!)
zieloną herbatę. Co ja mówię! W ogóle, w dziedzinie herbat, piję od trzech dni
tylko (fuj!) zieloną herbatę. Po południu, co prawda, nieco mniej
"fuj" ale i tak daleko mi do zachwytów.
Okazało się, że zawartość czekoladek w
mojej życiowej bombonierce jest zaskakująca. Tym razem trafiła mi się laktoza.
A precyzyjniej, moja na nią nietolerancja.
Po tylu latach picia wiader mleka,
cysternach śmietany i wagonach sera ja mam wstręt do laktozy?
To żarty jakieś? Gdzie tam, natura
świadczy sama za siebie. Od tygodnia laktoza jest be.
Skąd to się wzięło? I co będzie z moją
poranną herbatą?
Co "ta obca" we mnie sobie
myśli?!
MMŻ przywiózł z Finlandii piękny nóż.
Wygląda jakby dało się nim patroszyć łosie (tylko teoretycznie ma się
rozumieć). Zerkam sobie na niego i już widzę jak wyłuskuję z siebie "tą
obcą”.
Tylko, że wtedy nie groziłaby mi już ani
laktoza, ani skleroza.
By odpędzić krwawe wizje popędziłam do
marketu w celu rozeznania tematu.
Będę żyć. Co prawda bez mleka od krowy
ale przecież wydoić można nawet migdała. Ot co.
Witajcie kozy, owce, soje, ryże i migdały
w stanie płynnym.
W ten oto sposób zostałam pierwszym w
moim mieście hipsterem. Dowodem na to jest absolutny brak produktów
bezlaktozowych na półkach. Moi miejscy sąsiedzi mają całkiem przyziemne
alergie; na pyłki, na kurz, na psa, na dzieci, na pracę. Takiej fanaberii jak
uczulenie na krowie mleko jeszcze w moim mieście nie odkryli.
Teraz do stolicy będę przybywać z odkrytą
przyłbicą. Tam wszyscy , zgodnie z panującymi trendami mają na coś uczulenie. A
najlepiej jeśli jest to kombinacja laktozy i glutenu.
Zupełnie nieoczekiwanie czekoladka
okazała się być super modną. Przynajmniej w stolicy.
Zaparzywszy sobie czarnej herbaty z
mlekiem bez laktozy (dziwnie smakuje) usiadłam i podzieliłam się z wami
nowościami w mym życiu.
Teraz czas przejść do konkretów. I coś
ugotować. Bez laktozy, bez glutenu, bez ociągania.
Curry z bakłażanem i okrą
W mieście moim okra występuje równie często jak mleko bez laktozy. Prędzej spodziewałabym się Indianina w pełnym rynsztunku niż okry u pani Eli. Aż tak głęboko Europa tu nie zajrzała. Okrę mogę sobie przywieźć z dalekich krajów lub nabyć w ....stolicy. Tam w potopie produktów bez morderczego glutenu i zabójczej laktozy okra wygląda pewnie jak uboga krewna.
Okra wygląda jak małe zielone papryczki ale jest zupełnie czym innym. To piżmian ślazowaty. Jest chrupka i śliska jednocześnie. Można ją uwielbiać lub ją odrzucać z odrazą. Jest boska!
I nie da się jej zastąpić niczym innym.
1 bakłażan, pokrojony
2 garści okry
1 czerwona cebula, pokrojona w piórka
2 ząbki czosnku, posiekane
2 cm kawałek imbiru, posiekany
1 łyżeczka czarnej gorczycy*
4 liście curry*
1 łyżeczka mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego kuminu*
1 łyżeczka mielonego chilli
pół łyżeczki mielonej kurkumy*
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka miodu
1 łyżka soku z limonki
2 pomidory bez skórki
1 szklanka mleczka kokosowego
2 łyżki oleju do smażenia
Całą operację rozpoczynamy od bakłażana. Kroimy go wzdłuż, a potem w 5-7 cm słupki.
Mieszamy z olejem i odrobiną soli. Wykładamy na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w 180 stopniach około pół godziny.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju i wsypujemy ziarna gorczycy. Po kilku sekundach, dorzucamy liście curry. Po kolejnych kilku sekundach dodajemy cebulę, czosnek i imbir. Smażymy 2-3 minuty i dodajemy kolendrę, kumin, chilli, kurkumę, sól, miód, sok z limonki oraz pokrojone pomidory.
Mieszamy. Wlewamy mleczko kokosowe, ćwierć szklanki wody. Zagotowujemy.
Dorzucamy upieczonego bakłażana i umytą, pozbawioną ogonków, oraz przekrojoną wzdłuż okrę.
Zmniejszamy ogień, przykrywamy patelnię i gotujemy na małym ogniu 10 minut, mieszając od czasu do czasu.
Doprawiamy solą jeśli potrzeba i podajemy z ryżem i sałatką z ogórków.
*nie kręćcie nosem, że wymyślam jakieś cuda. Te składniki już trafiły pod strzechy. Sama widziałam.
Okra wygląda jak małe zielone papryczki ale jest zupełnie czym innym. To piżmian ślazowaty. Jest chrupka i śliska jednocześnie. Można ją uwielbiać lub ją odrzucać z odrazą. Jest boska!
I nie da się jej zastąpić niczym innym.
1 bakłażan, pokrojony
2 garści okry
1 czerwona cebula, pokrojona w piórka
2 ząbki czosnku, posiekane
2 cm kawałek imbiru, posiekany
1 łyżeczka czarnej gorczycy*
4 liście curry*
1 łyżeczka mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego kuminu*
1 łyżeczka mielonego chilli
pół łyżeczki mielonej kurkumy*
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka miodu
1 łyżka soku z limonki
2 pomidory bez skórki
1 szklanka mleczka kokosowego
2 łyżki oleju do smażenia
Całą operację rozpoczynamy od bakłażana. Kroimy go wzdłuż, a potem w 5-7 cm słupki.
Mieszamy z olejem i odrobiną soli. Wykładamy na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy w 180 stopniach około pół godziny.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju i wsypujemy ziarna gorczycy. Po kilku sekundach, dorzucamy liście curry. Po kolejnych kilku sekundach dodajemy cebulę, czosnek i imbir. Smażymy 2-3 minuty i dodajemy kolendrę, kumin, chilli, kurkumę, sól, miód, sok z limonki oraz pokrojone pomidory.
Mieszamy. Wlewamy mleczko kokosowe, ćwierć szklanki wody. Zagotowujemy.
Dorzucamy upieczonego bakłażana i umytą, pozbawioną ogonków, oraz przekrojoną wzdłuż okrę.
Zmniejszamy ogień, przykrywamy patelnię i gotujemy na małym ogniu 10 minut, mieszając od czasu do czasu.
Doprawiamy solą jeśli potrzeba i podajemy z ryżem i sałatką z ogórków.
*nie kręćcie nosem, że wymyślam jakieś cuda. Te składniki już trafiły pod strzechy. Sama widziałam.
Smacznego
Subskrybuj:
Posty (Atom)