czwartek, 12 stycznia 2017

Od czego by tu zacząć czyli ciasteczka z melasą i czekoladowym wypełnieniem























Od czego zacząć? Głupio witać nowy rok, kiedy prawie dwa tygodnie już minęły. Wracać do ostatnich dni zeszłego roku też chyba mija się z celem.
Może będę po prostu udawać, że nic się nie stało i nie porzuciłam swojego bloga na czas około świąteczny.
Jeśli ktoś czuje się przeze mnie zaniedbany, to przepraszam.
Malutkim usprawiedliwieniem jest, że MMŻ postanowił użyć mojego laptopa do jakiś tajemniczych celów i wyłuskiwanie go (laptopa nie MMŻ) zza choinki jakoś skutecznie mnie zniechęciło do odwiedzania wirtualności.
Zamiast fejsbuka, gmajla i innych czarnych dziur, wróciłam do archaicznych sposobów spędzania wolnego czasu czyli czytania papierowych książek i odwiedzania znajomych z krwi i kości. Okazało się, że i jedno, i drugie jest bardzo przyjemne.
Śnieg za oknem sypie jak oszalały, do wczoraj termometr za oknem odmówił posłuszeństwa. Nawet on nie spodziewał się takich styczniowych atrakcji.
Znów zapomniałam, że jak jest zima, to musi być zimno.
Ale żeby aż tak?
Powrót do opisywania kuchennych sukcesów i porażek powinnam zacząć od tych pierwszych. Wiadomo: dobry początek, to połowa sukcesu.
Zastanówmy się więc....
Nowy rok powitałam wygodnie. Nie ja organizowałam imprezę, więc jedynym moim problemem było wciśnięcie się w szatki po świątecznych makówkach i rybach w galarecie. Na tym polu – sukces.
Poranek noworoczny, (co prawda miał miejsce koło południa) powitałam w znakomitym zdrowiu i kondycji. Spędzenie reszty dnia na leżąco było bardzo dobrym początkiem.
Potem mogło być tylko lepiej.
Inwazja świąteczna się skończyła. Nareszcie w lodówce znów zapanował ład i porządek. Wiem gdzie stoi mleko i nie tracę pół dnia na znalezienie kiełków.
Co prawda do dziś nie umiem namierzyć wałka do ciasta, ale może któraś z córek postanowiła wyjechać z domu uzbrojona.
Ilość książek na szafce nocnej przypomina wieżowce Manhattanu a to zawsze wprawia mnie w dobry nastrój.
Tylko ta zima! Jak może być tak zimno?!
Zamiast skupiać się na niezmienialnym, skupię się na zjadalnym.
Czy ciastka z mroczną melasą i czekoladowym wypełnieniem będą zapowiedzią dobrego dalszego ciągu? Nie może być inaczej.
Co prawda na zdjęciach w Deliciousie prezentowały się urodziwiej ale smakiem nadrobiły braki w urodzie.
MMŻ zjadł ich w pierwszym rzucie dziewięć. Resztę szybko schowałam by zrobić im zdjęcie. Niech to posłuży za reklamę.




Ciasteczka z melasą i czekoladowym wypełnieniem

145 g mąki pszennej
35 g kakao
1 łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki imbiru mielonego
ćwierć łyżeczki mielonego ziela angielskiego
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
140 g miękkiego masła
110 g ciemnego cukru muscavado
80 g ciemnej melasy*
1 łyżeczka esencji waniliowej
1 jajko
4 łyżki brązowego cukru (do obtoczenia ciastek)

czekoladowe wypełnienie:

60 g dobrej, ciemnej czekolady
30 g masła
pół łyżeczki melasy

  • Słowo o melasie. Nie miałam problemów z jej kupieniem jakiś czas temu. Na działach ze zdrową żywnością można znaleźć ją bez trudu. Jeśli jednak będziecie mieli z nią trudność, użyjcie syropu z buraków lub syropu daktylowego.

Mieszamy razem wszystkie suche składniki.
Ubijamy na puch miękkie masło. Dosypujemy muscavado, dodajemy wanilię i ubijamy aż całość zacznie przypominać w kolorze latte.

Uwaga: przechowywane muscavado lubi się zamieniać w kamyczki. Bardzo trudno radzi sobie z nimi mikser. Przecieranie przez sito też jest porażką. Najlepszym sposobem na zamienienie muscavado w drobny pył jest użycie młynka do kawy.
W takiej postaci cukier łączy się z masłem równie łatwo jak bibuła z atramentem (kto nie wie co to za artefakty, niech sobie wygoogluje).

Dodajemy melasę oraz jajko i ubijamy by składniki dokładnie się połączyły.
Zmniejszamy obroty miksera i łączymy suche składniki z ubitym masłem.

Przykrywamy miskę i wstawiamy na 2 godziny do lodówki.
Po tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Wyjmujemy ciasto z lodówki i łyżeczką nabieramy porcje.
Formujemy kulki i lekko rozpłaszczamy je dłonią. Kładziemy na blaszce. Zostawiamy między ciastkami odstępy, bo urosną. 
Na talerz wysypujemy brązowy cukier i obtaczamy ciastka z każdej strony. Kładziemy na blasze.
Pieczemy 15 minut. Wyjmujemy je jeszcze gorące i malutką łyżeczką robimy w nich zagłębienia. Ciepłe ciasta są bardzo miękkie.
Studzimy na kratce.

Aby zrobić czekoladowe wypełnienie rozpuszczamy czekoladę z masłem w misce, położonej na garnku z gorącą wodą.
Do stopionej czekolady z masłem dodajemy melasę i dokładnie mieszamy.
Całość przekładamy do foliowej torebki, obcinamy jej koniuszek i wyciskamy masę czekoladową do zrobionych wcześniej zagłębień.
Po kwadransie ciastka są gotowe do zjedzenia.




Niezły początek, prawda?

Smacznego i dobrego nowego roku

8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Teraz już tylko te. Żadne inne. Tako rzecze MMŻ:))

      Usuń
  2. Ale apetyczne te ciasteczka, aż ślinka cieknie. Mam nadzieję, że u Ciebie lepiej w Nowym Roku!! Samych pięknych Dni Wam życzę i serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu dziękuję, że podchodzisz do mnie wyrozumiale. I też życzę Wam wszystkiego co najpiękniejsze:))

      Usuń
  3. Tiaaa... u nas w "żeleźnioku" (sklep GS-u w mojej wsi, wyprowadziłam się z naszego miasteczka jesienią) melasa i te syropy stoją w wiadrach ocynk. Chociaż w sumie to wujek ma buraki dla krowy, ale pastewne (karpiele) - mogą być?
    A na poważnie - serdeczne całuski noworoczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Kochana. Mam taki sklep na wsi w garażu. Są tam rzeczy, które filozofom się nie śniły. Nawet melasa z cukrowych buraków występuje. Co prawda jej termin do spożycia skończył się nie wiadomo kiedy, bo koza obżarła całą etykietkę. Ale nie dała rady słoikowi.
      Ściskam mocno i cieplutko:))

      Usuń
  4. Cudowny początek; lepszy być nie mógł :)

    OdpowiedzUsuń