sobota, 5 czerwca 2021

Syndrom opuszczonego gniazda i czekoladowa malaga




Każdy wie, że kiedyś ten moment nadejdzie. Lecz mając potomka 2 miesięcznego perspektywa ta wydaje się odległa o lata świetlne. Nic bardziej mylnego. Ani się zorientujemy a słodki bobas pyskuje przy sniadaniu bo nie może popijać chipsów coca colą.

Nie będę rozdzierać szat nad moim porzuconym gniazdem. To w ogóle nie będzie wpis o mnie. Bohaterem tego wpisu jest mój parapet. A ściślej rzec ujmując to, co na tym parapecie zamieszkało, stworzyło rodzinę i ma zamiar w najbliższym czasie mnie opuścić. 

Nasze modraszki jutro skończą 14 dni. Są podobne nareszcie do miniaturowych sikorek a ich rozdziawione dzioby w końcu przestały przypominać rozkwitłego, krwiożerczego Obcego.

Mają zdecydowanie żółte, niebieskie i biało szare piórka i energii życiowej jak wszystkie młode stworzenia. Wcześnie rano wrzeszczą jak stadko wygłodniałych bestyjek i cały dzień nie dają spokoju rodzicom: jeść, jeść, jeść! I mają otwarte oczy!

Parapet jest szeroki, zasłonięty przed światem zewnętrznym drewnianymi okiennicami i cały ten nieco mroczny świat od wczoraj jest zajęty przez nasze stadko. Małe wypełzają z gniazda i rozłażą się na wszystkie parapetowe strony. Przyglądają mi się ciekawie, kiedy podglądam je z drugiej strony szyby. Jeszcze nie wiedzą co to za stworzenie tkwi z nosem przyklejonym do okna i podgląda je od momentu, kiedy były jajkami. 

Już wiem ile ich jest. Policzenie tego kotłującego się ciała nie było łatwe do tej pory, ale teraz, kiedy maluchy rozpełzają się po okolicy każdy z osobna został zidentyfikowany i zanotowany. Otóż jest ich 10 sztuk. I każdy ryczy jak opętany, kiedy tylko wyczuje w okolicy rodzica. Nie wiem skąd one wiedzą, że zaraz będzie karmienie. Siedzą sobie puszyste kuleczki grzeczniutku i nagle, jakby ktoś dał hasło do huralnego pisku. A za dwie sekundy pojawia się rodzić z czymś wijącym się w dziobie.  

Takie to spryciule. 

To ostatnie dni kiedy maluchy siedzą w gnieździe. Nie wiedzą, że pierwszy krok poza okiennice to początek mierzenia się ze światem. Jeszcze przez następny tydzień rodzice będą mieć na nie oko. No i przede wszyskim będą małe dokarmiać, lecz później, gniazdo rodzinne będzie tylko wspomnieniem.

Obserwacja przez ostatni miesiąc tego, co działo się na moim parapecie, spowodowała, że pomyślałam o wszystkich stworzeniach dużych i małych. Ludzkich i  nie ludzkich. O rodzicach i dzieciach. 

Założenie gniazda, zniesienie jajek, czekanie na wyklucie się młodych, opieka nad pisklakami i wprowadzanie ich w życie odbyło się na moich oczach. Życie w pigułce. 


Gdyby spojrzeć na nasze, ludzkie życie z perspektywy baobabu, też trwałoby ono mgnienie. A ile pomiędzy etapem pierwszym i ostatnim się działo. Ile miałam momentów obawy czy wszystko pójdzie jak powinno. Czy nie za ciepło, czy nie za zimno? Ile zaskoczeń: o, są jajeczka! Ile wzruszeń: ojejku, jakie gołe, różowe, jakie wielkie mają dzioby. O, to są oboje rodzice! 

Będzie mi smutno, kiedy maluchy polecą zaczynać nowe życie. Wiem, że będę je widywać w naszym sadzie i założę się, że będę się uśmiechać na myśl, że byłam cichym świadkiem ich dzieciństwa.  

Wybaczcie ten nieco ornitologiczny wpis. I to  nie pierwszy w tym sezonie. Biorąc pod uwagę, że w przyrodzie sporo się dzieje nie mogę obiecać, że był ostatni.

A teraz do meritum czyli gotujemy.



Ciasto Malaga czyli czekolada i rodzynki 


składniki na czekoladowe ciasto:

4 jajka

200 ml letniego mleka 

170 ml oleju roślinnego

1 szklanka brązowego cukru

1/4 szklanki białego cukru

200 g mąki pszennej

4 łyżki kakao

pół łyżeczki sody oczyszczonej

1 i 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia


robimy ciasto:

Potrzebujemy dwóch misek: na składniki suche i mokre. Nie potrzebujemy miksera. Wystarczy ręka i widelec.

W jednej misce mieszamy mleko, olej, jajka, cukry. W drugiej mieszamy wszystkie suche składniki.

Zawartość miski z suchymi składnikami wsypujmy do drugiej miski. Mieszamy do wymieszania się składników. Widelec zupełnie wystarczy.

Formę 40x24 wykładamy papierem do pieczenia, samo dno. Przelewamy do niej ciasto. Pieczemy w temperaturze 170ºC przez około 40 minut. Upieczone, wyjmujemy z piekarnika i studzimy.

Wystudzone ciasto (najlepiej następnego dnia) dzielimy na dwa blaty. Najłatwiej zrobić to takim sprytnym urządzeniem do krojenia tortu czyli mocno naprężoną linką między dwoma uchwytami.

krem:

10-15 czekoladek malagi rozpuszczamy w 200 ml kremówki, schładzamy i wstawiamy na noc do lodówki.

1 szklankę rodzynków zalewamy rumem lub brandy lub wódką, co lubimy. Zostawiamy na noc.

kolejnego dnia:

250 g mascarpone

300 ml kremówki

schłodzony krem malagowy

namoczone w alkoholu rodzynki bez płynu.; on posłuży do namoczenia ciasta

Ubijamy mascarpone z kremówką i 2 łyżkami cukru pudru. Dodajemy po łyżce masy malagowej i ubijamy do połączenia się z kremową masą. Na koniec dorzucamy namoczone w rumie rodzynki.

Ciasto nasączamy alkoholem, w którym moczyły się rodzynki. Wykładamy krem na nasączone ciasto, wyrównujemy i przykrywamy drugą częścią ciasta.

Schładzamy kilka  godzin w lodówce.

Przygotowujemy czekoladowy ganasz. 

150 g czekolady (jaką lubicie)

150 ml kremówki

Mocno podgrzewamy kremówkę i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Po kilku minutach mieszamy dokładnie do otrzymania gładkiego czekoladowego sosu.

Studzimy go i polewamy wyjęte z lodówki ciasto. Ponownie schładzamy i przed podaniem dekorujemy i kroimy gorącym nożem.



Smacznego


4 komentarze:

  1. Ciasto w sam raz na otarcie smutkow po opuszczonym gniezdzie. Jak przytulenie w czekoladzie! (to pisalam ja Ciasteczko)

    OdpowiedzUsuń
  2. No wzruszyłam się... Mam to samo - w życiu i na parapecie. Martik wylądował aż w Słowenii, Jurand odwiedza rzadko. Na parapecie mam gniazdo os klecanek. Pocieszam się, że teraz Oni klecą nowe życia (Jurek dosłownie, Martik od 18 września). A ciasto - to jakaś poezja! Buziaki serdeczne ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Limonio mojaś-ty! Ja też się tak cieszę, że ostatni blogowi Mohikanie jeszcze przetrwali! Daj jakieś namiary, to Cię zwabię do siebie na warsztaty zielarskie (tylko dla Ciebie, na solo :-D) W końcu żem przecież na piątkę skończyła te studia na babkę-zielarkę, a u nas tak cudnie... i tyle ziół rośnie... (nawet takie z "Czerwonej Księgi"). No daj się skusić...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciastko niczym wuzetka, ale myślę, że ten przepis dużo lepszy. Fajnie jest podglądać ptaszki. Kiedyś miałem papużki. ;) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń