czwartek, 22 kwietnia 2021

Dwuznaczna pozytywność czyli samosy z ziemniakami i groszkiem

 
















Siedzimy tu sobie. MMŻ z coroną, ja z kwarantanną. Towarzyszą nam mury i współczucie zewnętrzne. MMŻ liczy godziny do wolności. Ja liczę dni. Do maja tak daleko. 

Jeśli komuś w ciągu ostatniego roku wydawało się, że pandemia go nie dotyczy, to bardzo się myli. Zło czyha i może nas dorwać w każdym momencie. Uważajcie na siebie.

Początkowe wahania mężowskiej temperatury braliśmy dość lekko, ale...niestety po trzech dniach niedowierzania trzeba bylo zajrzeć wirusowi w oczy.

Pozytywny w potocznym rozumieniu jest ... pozytywny. Jeśli mówimy:"pozytywnie" to znaczy dobrze.

No, nie w tym przypadku. Wyrok wydany, pozytywny okazał się tym złym, pani z sanepidu powiadomiła nas radośnie, że siedzimy w domy i nosa nie wychylamy.  

MMŻ się kuruje, termometr i pulsoksymetr (swoją drogą, wzbogaciło nam się słownictwo, kto pół roku temu znał słowo "pulsoksymetr"?) zajęły ważne miejsce w naszym domu, ja krążę wokół jak elektron, policja raz zapragnęła by MMŻ pomachał im przez okno. Sąsiedzi na wyścigi chcą nam wynosić śmieci i kupować mleko. 

Niczym celebrytka, pstrykam sobie dwa razy dziennie selfie by zalegało ono w jakichś tajemniczych czeluściach. By podtrzymać kwarantannowicza na duchu i znaleźć mu motywację do wstawania robienie zdjęć jest nazwane przez system "zadaniem do wykonania". Ha, ha, ha, zadanie do wykonania. Dobre sobie!

Jak płynie nam czas? Powoli. Na szczęście wiosna w tym roku jeszcze się ociąga i temperatura czołgająca się w pobliże dziesiątki na plusie nie skłania do snucie planów ucieczki w teren. Ale jeśli w przyszłym tygodniu słońce spojrzy na nas łaskawiej, pozostanie mi tylko balkon i tęskne spojrzenia w kierunku trawy. 

Ktoś powie: kobieto, nie narzekaj, przechodzisz wirusa suchą stopą. Czy ja narzekam? Absolutnie nie. Zdaję raport z teraźniejszości. A moja teraźniejszość powinna być dzisiaj zupełnie gdzie indziej. Powinna przycinać róże, obserwować wilgę, wijącą gniazdo, rozsadzać dynie, lewkonie i inne zielsko.

Czas powoli płynący aż się prosi o zagospodarowanie: czytaniem książek, lenistwem, może rozmową,  pieczeniem chleba, zawijaniem samosów? Trzymajcie się bezpieczni i pozostańcie zdrowi.





Samosy z ziemniaczanym nadzieniem

opakowanie ciasta filo

200 g stopionego masła

pół kg ugotowanych ziemniaków

1 szklanka mrożonego, zblanszowanego groszku zielonego

1 cebula, drobno pokrojona

3 ząbki czosnku, pokrojone

1 papryczka chilli, drobno pokrojona

1 łyżeczka kminu rzymskiego, uprażonego na suchej patelni

1 łyżeczka garam masala

1 łyżeczka mielonej kolendry

1 łyżeczka soli

spora garść siekanej kolendry

spora garść siekanej natki pietruszki

pół łyżeczki mielonego pieprzu

2 łyżki masła klarowanego a weganie użyją oleju kokosowego


Ciasto filo wyjmujemy z lodówki w momencie kiedy bierzemy się za składanie samosów. 

Póki co, niech więc leży w lodówce a my weźmiemy się za farsz do pierogów. 

Samosy to takie trochę nasze ruskie pierogi. W środku ziemniaki a na zewnątrz ciasto. Każda nacja ma swoje patenty zarówno na sposób robienia opakowania jak i na dobranie składników na farsz.

Jeśli ktoś z uporem powtarza, że Polacy wymyślili pierogi, odeślijcie go do historii kuchni świata. Może go oświeci.

Farsz do samosów:

Ugotowane ziemniaki rozgniatamy, ale nie na puree. Kawałki ziemniaków powinny być wyczuwalne. 

Na patelni podgrzewamy 2 łyżki klarowanego masła. Smażymy cebulę do zezłocenia a potem dorzucamy resztę składników oprócz zieleniny i ziemniaków. 

Smażymy wszystko kilka minut i dorzucamy ziemniaki. Mieszamy, zdejmujemy z ognia i wsypujemy zioła. Mieszamy i zostawiamy do przestudzenia.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Wyjmujemy ciasto filo z lodówki. Rozwijamy je na płasko. Obok stawiamy miseczkę z płynnym masłem i pędzelkiem.

Kroimy płaty ciasta filo wzdłuż na trzy paski szeokości 10 centymetrów.

Zdejmujemy dwa paski, resztę ciasta przykrywamy wilgotnym ręcznikiem (bardzo szybko schnie).

Smarujemy roztopionym masłem pierwszy pasek ciasta (cały!) i kłądziemy na nim kolejny pasek. Nakładamy łyżeczkę nadzienia w rogu i łapiąc za róg (ten 90 stopniowy) ciasta zamykamy nadzienie w powstałym trójkącie. Następnie znów łapiemy ciasto za najniższy róg i zawijamy do góry. Powstaje nam kieszonka. Powoli zawijąc ciasto w ten sposób zamkniemy nadzienie w zgrabnym trójkącie. Pamiętajmy by przy każdym przełożeniu smarować ciasto masłem. 

Nie potrzebujemy żadnego innego spoiwa, wystarczy masło.

Wiem, że brzmi to karkołomnie ale na szczęście w praktyce nie jest to skomplikowane.

Kiedy już zawiniemy wszystkie samosy*, kładziemy je blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, smarujemy ostatni raz masłem, posypujemy czarnuszką, sezamem czy makiem i pieczemy 30 minut. 

Wyjmujemy złote, pachnące kminem i kolendrą pierożki i podajemy np z jogurtem z miętą.

Pycha.

Smacznego


*Możecie  wykorzystać ten patent na zwijanie pierogów:

https://www.youtube.com/watch?v=20b-IcD_tw8






2 komentarze: