czwartek, 30 kwietnia 2020

Co zostaje w głowie czyli nieobecny tort weselny




Dziecko mi za mąż wyszło. W styczniu. W sposób szalony i nieoczywisty. W wietrzne, zimowe szkockie popołudnie. Z błyskiem szaleństwa. Pięknie, intymnie i romantycznie. Na przekór wszelkim tradycjom. Szczęśliwie.



Dziecko planowało podróż poślubną. Może by gości zaprosiło na mini przyjęcie weselne. Pod włoskim niebem. Mogło być swojsko, smacznie, nietuzinkowo po prostu. Mogło być wiosną.

Byłby tort piękny jak żaden inny. Pewnie wisiała suknia z gołymi plecami i długim trenem. Miało być spotkanie na szczycie czyli teściów.

Samoloty jeszcze latały, hotele przyjmowały rezerwację, głośno śmialiśmy się w kawiarniach.
A potem świat zrobił salto.

Najpierw odpadła, tak na wszelki wypadek, podróż poślubna do Azji. Bo a nuż loty odwołają... Odwołali.

Potem siła wyższa wytarła z grafiku wycieczkę nieco bliżej (tak, na otarcie łez).
Na koniec marzenie o imprezie weselnej pod niebem Italii rozwiało się jak mgła poranna.

Ostatnim pozytywnym momentem w tym roku był szkocki ślub. W styczniu.

No, może jeszcze tort weselny...próbny.
Tort ćwiczyłam z uporem i wizją.
Tylki, tutki, rękawy, barwniki, talerze obrotowe, podkładki, koronki, różyczki, kremy na bazie i bez bazy.
I po co to?
I zaraz przypomniała mi się reklama banku jakiegoś, chyba, z panem Woronowiczem, chyba, gdzie on bierze kredyt na naukę francuskiego bo, chyba, sommelierem chce zostać. I  nic z kursu winiarskiego nie wychodzi ale umiejętność posługiwania się francuszczyzną zostaje.

Czyli są straty i zyski. Zysk, pozostający w głowie to zysk wymierny. Nauka francuskiego, pieczenia chleba czy robienia dekoracji z kremu maślanego są jak jazda na rowerze i przeklinanie.
Zostają na całe życie. Czyli żaden czas przeznaczony na poznanie czegoś nowego nie jest stracony.

Tort zrobiłam. Nie napiszę "upiekłam" bo nie o upieczenie tu chodziło. Tort a szczególnie tort weselny trzeba skonstruować.
Uwielbiam moment, kiedy następuje prezentacja dzieła. W końcu cukiernik powinien być artystą więc o swoim produkcie myśli w kategoriach dzieła. Niby nic, niby takie tam ciasto a tu...voila!
A ego moje pławi się w komplementach i samozadowoleniu.

Więc najpierw był ślub (taki wymarzony) na chwilę przed wybuchem szaleństwa.  Potem był tort (cóż z tego, że próbny i po ślubie), były obrączki (nieco spóźnione).
Cała reszta musi poczekać. Może już za rok....uda się wrócić do tego samego nastroju, klimatu. momentu.  Byle by byli szczęśliwi...i zdrowi.

A tort?
Oto dowody na jego istnienie. Jeśli ktoś jest ciekawy z czego i jak, służę pełną informacją.






Pięknej, mimo przeciwności losu, majówki

4 komentarze:

  1. No proszę. To człowiek się dopiero teraz dowiaduje! Zazdraszczam, bo Jurand niestety siedzi ze "swoją" (tak się u nas na wsi mówi) na kartę rowerową, a Martik uszukał sobie miłość w Słowenii (na razie siedzi z nami, hie hie, bo granice zamknięte).
    Co do toru to kminiłam ostro i nie wykminiłam, jak on jest zrobiony, że taki przekrojony, a kwiatki nie splaszczone :-D Zdradzisz mi te tajemnice, gdy któres z moich zapragnie wreszcie obraczek.
    A Twoim dzieciom życzę wszystkiego naj, doczekają się cudownej imprezy i cudownej podróży. Bedzie jeszcze lepiej smakować!

    OdpowiedzUsuń
  2. Brylantowych Godów dla Młodych !!! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam niejasne podejrzenia, że robotę robi tu (kupny!) majonez. No i jak ja teraz spojrzę w twarz nawiedzonym laskom z mojej podyplomówki (zielarstwo), które nawet nie stoją obok półek z majonezem?!

    OdpowiedzUsuń
  4. "Z dumom i godnościom osobistom" :))))

    OdpowiedzUsuń