niedziela, 18 marca 2018

Wizyta jednorożca i chorzowskie Fish and chips























Rzadko dzielę się z wami wrażeniami kulinarnymi, wyniesionymi z posiłków poza domem.
Jaki jest sens opisywania knajpy w Mugello u byłego zwycięzcy Giro d'Italia, jeśli do pokonania jest 
ponad 1500 km?
Inaczej sprawa wygląda w najbliższej okolicy. Hm, jeśli ten wpis przeczyta włoski góral z Mugello, wcześniejszy akapit traci rację bytu.
Zakładam (bardzo subiektywnie), że tylko najbliższa okolica może być opisana rzetelnie. Z tego prostego powodu, że każdą opinię można zweryfikować, odwiedzając ją ponownie.
Tzw. pobliże to krąg najbliższych korytek, karmników, knajpek, restauracji, barów i takich tam. Najważniejsze by karmiły.
Nie powinnam narzekać. Co prawda do stolicy czy Krakowa mamy jeszcze restauracyjne lata świetlne ale nie jesteśmy już czarną kulinarną dziurą w kosmosie. Szczególnie jeśli w odległości 7 km mamy Katowice.
Satysfakcjonujące napełnienie brzuszka w stolicy regionu nie jest ani trudne, ani zuchwałe, ani (czasami) nie rujnujące wieloletnich oszczędności. Katowice nadążają za ogólnokrajowymi a nawet ogólnoświatowymi trendami. Knajpy zdobywają nagrody, kucharze wypływają szeroką rzeką z rąk i garnków Mistrza nad Mistrze, legitymującego się słynną gwiazdką. Ludziska chodzą, jedzą, cmokają, udają, że wiedzą co jedzą a niektórzy wiedzą.
Jak w każdej sferze życia, tu też ulegamy modom. Sushi na nikim nie robi już wrażenia.
Pierogarnia? Proszę bardzo. Znajdziemy w niej przedstawicieli lepionych z całego świata.
Krewetki? Są. Jako zupa, przystawka, szaszłyk, zawijaniec, burger…
Pizza? Czasami mam wrażenie, że co drugi z nas jest Włochem. Tylko dlaczego kuchnia włoska najczęściej na niej się kończy?
No i gwiazda nad gwiazdami: kebab. Najlepiej ten wieprzowy. Z prawdziwie polskiej świnki. Pokażcie mi śląskie miasto bez kebaba. Kiedyś szyby kopalń teraz budka z napisem: „polski kebab” jest symbolem swojskości.
I w tym jeziorku możliwości i różnorodności pojawia się czasem coś przykuwającego uwagę.
Teraz będziecie musieli wysilić wyobraźnię. Ci, którzy oglądali którąkolwiek z serii Walking Dead, będą mieli łatwiej.
Centra naszych miast zostały zamordowane. Super, hiper, extra markety w sposób skuteczny wypędziły z centrów miast handel a z nim klientów. Małe sklepiki, gdzie pani Hilda znała cztery pokolenia swoich klientów odeszły wraz z poprzednim stuleciem.
Sklepów w centrum ubywa. Szyby zaklejane są gazetami. Ktoś próbuje coś reanimować, sprzedając „wszystko za 4 złote”. Banki pasą się na lichej kondycji handlu. 
Second handy, kasy Szewczyka, chińskie centra, gdzie smród podłego plastiku zabija wszelką nadzieję. Miejska rozpacz w czystej formie. Tak wyglądają śląskie miasta. Te mi najbliższe.
Podróż do Chorzowa Batorego to przeżycie filozoficzne. Kto i dlaczego do tej rozpaczy dopuścił? Do czego ten stan rzeczy zmierza?
Ulica Armii Krajowej ledwo dyszy. Jedziemy.
Granica ze Świętochłowicami, Gazownia. Droga prosta jak z bicza strzelił. Urząd Skarbowy ma się dobrze. Zawsze. Po drugiej stronie ulicy pięknie oczyszczona cegła byłej biblioteki pedagogicznej. Co się w niej dzieje? Cisza i bezruch.
Od świateł do świateł po obu stronach ulicy szare, smutne domy. Sklepy spożywcze przycupnęły w nich mimochodem, jakby wstydziły się swojej obecności.
Wreszcie samo centrum Batorego. Dworzec kolejowy. Krzyżówka.
Tu spotykają się tramwaje łączące Bytom, Chorzów i Świętochłowice z wielkim światem, z Katowicami.
Z prawej puste szyby sklepu, a na kolejnym rogu brud ściekający po witrynie mówi sam za siebie. Już dawno nikt w tym lokalu nie zapalił świateł.
Dworzec jak mamidło, sprawia wrażenie przysłoniętego siatką maskującą. Właściwie można by go nie zauważyć.
Co przyciąga uwagę, to bar mleczny. O niebiosa! Jak udało mu się przetrwać? Jakie dobre duchy mają nad nim pieczę? Też poszarzały, jakiś taki malutki. Mam wrażenie, że wstydliwie próbuje się schować a rogiem. Ale wciąż jest! I sądząc z ilości klientów nie wygląda na chylący się ku zamknięciu.
Trwaj malutki, trwaj.
Kolejne metry ulicy pokonuję bardzo wolno, zachęcona powiewem barowego optymizmu. Może to początek nadziei?
Rzut oka na ślepe oka naprzeciwko. Puste, brudne, choć napis uchował się zachęcający.
Kolejny fajny pomysł zabity i pogrzebany.
I tak jadę, mijam kolejne przecznice, najsłynniejszą w okolicy piekarnię (żyje, ma się dobrze…ale chleb jeść trzeba). Kamieniczki są niskie, żadna tu wielka zabudowa, trzy piętra góra. Ale nawet tych trzech pięter nikt nie siły umyć, odświeżyć, wyremontować. I jak na całej ulicy, mam wrażenie, że czas się tu zatrzymał 60 lat temu. Nie, nie, nie mam na myśli zabytków To by się dopiero mieszkańcy zdumieli, gdyby ich ktoś o zabytki zapytał.
Przed sobą widzę ciemną sylwetkę. Toż to żywy dowód, że życie całkiem tu nie wygasło. Tylko czemu to życie kwitnie na środku ulicy? Ulica, co prawda, szeroka, ale i krok osobnika przede mną do wstrzemięźliwych nie należy. Zwisające ramiona, kiwnięcie w prawo, kiwnięcie w lewo. Chwieje się i zatacza. Zombie? Środek dnia, sobota. Dookoła pusto. Ja, zombie i konsternacja.
Widok przede mną pięknie uzupełnia otaczającą mnie architekturę.
I kiedy mam się już pochylić na tym przygnębiającym obrazkiem, na rogu ulicy, widzę coś, co przeczy wcześniejszym obserwacjom.
Co prawda domy jak stały, tak stoją, zombie sunie z uporem w sobie znanym kierunku i celu, nawet słoneczniej się nie zrobiło. Wszystko jest jak minutę temu, ale inaczej.
Na rogu ulicy widzę czysty, zachęcający i zdecydowanie z innego czasu i wymiaru napis: Fish and chips.
Rozglądam się nerwowo by, po pierwsze: nie spuścić z oka zataczającej się sylwetki, bo kto wie czy nie zmieni kierunku, po drugie: wypatrzeć ekipę filmową, która jak nic, rozstawiła tu swoje dekoracje.
Ulica wciąż wionie smutkiem, ale napis na rogu już wyczynia swoje czary. Co tu robi knajpka z rybą i frytką? Kto oszalał? Kto tu dotrze, by odnaleźć brytyjskie smaki?
Porzucam pojazd, obserwuję przez chwilę oddalającego się chybotliwie osobnika i ruszam do restauracji.
Pachnie. To pierwsze wrażenie po otwarciu drzwi. Smażalnia, w której nie śmierdzi olejem, to ewenement. Ta pachnie nie śmierdzi.
Wnętrze pomalowane jest na biało i to się sprawdza. Kilka angielskich gadżetów wskazuje kierunek, z którego brali przykład właściciele. Stoły i drewniane ławy nie podobają mi się wcale, ale to sprawa gustu.



Restauracja sprawia wrażenie, jakby nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w urządzaniu wnętrza.
Miejsca Fish i chips na wyspach też nie grzeszą nadmiernym przywiązaniem do estetyki. Lecz tutaj, kiedy ta jedna jest jak tęcza po deszczu, może warto byłoby popracować nad większą dbałością o szczegóły?
Sądząc po minach klientów, mają w nosie kable na ścianie za telewizorem i ławy jak z baru pod Pilskiem.
Najważniejsza jest tutaj ona. Ryba. A właściwie on. Dorsz.
Menu jest wstydliwie skromne. Ryba z frytkami, ryba bez frytek, frytki, coleslaw, krążki cebulowe, kalmarowe i drobiazg rybny. Jedyną rybą, jedynym królem jest tutaj dorsz.
I jest zrobiony wspaniale. Ciasto otulające soczystą rybę jest chrupkie i nie znajdziemy w nim ani kropli zbędnego oleju. Wszystko wskazuje na to, że ten, kto go smażył, robi użytek z termometru i talentu.
Zestaw ryba z frytkami to porcja wyzwanie. Jeśli nie kładziecie na co dzień bruku lub nie ładujecie łopatą gruzu na ciężarówkę, nie zamawiajcie po porcji na każdego. My z MMŻ nie daliśmy rady ani rybie, ani frytkom. Jedna porcja jest ogromna. I przepyszna. Frytki krojone niedbale a usmażone perfekcyjnie dopełniają radość obcowania z idealnym dorszem. A wszystko to za 26 zł.
Czego mi tylko brakowało? Dwóch rzeczy: dobrego sosu tatarskiego i groszkowego puree.
Sosy w menu są ale do ryby mają się nijak. Do frytek i owszem: barbecue, majonezowy, czosnkowy, tzatziki. Jednak do zestawu „fish and chips” pasuje tylko sos tatarski. Mój apel do władz tego smacznego miejsca: poproszę o sos tatarski.
Pal licho tłuczony groszek, nigdy za nim nie przepadałam ale sos tatarski to wisienka na torcie w zestawie „ryba z frytkami”.
Wychodzę z restauracji najedzona jak wieloryb (wiem, że to nie ryba). Z pełnym brzuchem inaczej patrzy się na świat.
Jak daleko od swojego miejsca pochodzenia zawędrowały „ryba i frytki”? Powiem wam szczerze, że odkrycie tego miejsca było równie nierzeczywiste jak spotkanie z jednorożcem.
Pojechałam w tamtym kierunku dziś raz jeszcze. A nuż, okaże się, że to był tylko omam, może mi się śniło sugestywnie. Albo ktoś rozdarł tkaninę rzeczywistości i zajrzała do nas na chwilę ta lepsza jej wersja.
Nie, nic mi się nie zwidziało. Jest.
Jedźcie więc, do Batorego. Jedźcie póki czary trwają. Mrok otaczający okolicę może okazać się zbyt gęsty by to miejsce przetrwało. Trzymam kciuki z całych sił. I naiwnie wierzę, że jakaś dobra wróżka otoczy je opieką.



P.S.
Może to niezbyt poprawne ale muszę coś dodać. "Fish and chips" w Batorym ma jeszcze jedną zaletę. Oferuje genialne belgijskie, klasztorne piwo Grimbergen. Do ryby jest uzupełnieniem idealnym.

2 komentarze:

  1. U nas nie ma miejsca, gdzie można zjeść taką rybę. Pozostaje mi tylko wspomnienie smażalni, w której w latach osiemdziesiątych pożeraliśmy kerguleny (o ile dopchaliśmy się do lady, bo oprócz ryby było tam piwo, więc zombiaki stale okupowali lokal). O frytkach u nas wtedy nie słyszano :-D
    P.S. A piwo grim coś tam jest! I rzeczywiście jest przepyszne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Limonko, weszlam w czasie lunchu i oczywiscie zglodnialam od razu i na sam widok. Jesli jednorozec przetrwa to nastepnym razem tam jedziemy!

    OdpowiedzUsuń