niedziela, 25 czerwca 2017

Cicho, głośno, normalnie a na dodatek racuchy z czarnym bzem i tuskawkami





















Wilga śpiewa. To dobrze, bo już myślałam, że przepadła na dobre. Największy hałas jest o brzasku. Słońce jeszcze nie wstało, szarówka panuje dookoła i nie wiadomo co z takiej szarości się wykluje: deszcz popada czy może zaleje nas ukrop. Ptaki bez względu na najbliższą przyszłość robią raban jak startujący F16.
Z zaspanym okiem i powłóczystym krokiem zmierzam na taras sprawdzić czy nasze domowe włóczykije mają zamiar pokazać się przed świtem w domu. Ostrożnie stawiam kroki bo pamiątki po upojnej nocy mogą niespodziewanie znaleźć się pod bosą stopą. Kocie prezenty w postaci myszy czy nornic nie mieszczą się w grupie moich ulubionych. Ale prezentów się nie wybiera.
Z błogostanu nocnej ciszy wkraczam niespodziewanie w salę koncertową w czasie próby orkiestry symfonicznej. Jak obuchem dostaję po głowie kląskaniem, ćwileniem, kukaniem, szczebiotem.
Staję jak wmurowana i szukam źródła tego szaleństwa. A to szaleństwo nazywa się życie. To ptasie rozgorączkowanie to znak, że wszystko odbywa się jak zazwyczaj. Jest wiosna, jest gniazdo, jest partner (partnerka), są młode, jest o czym rozprawiać.
Z każdą minutą przybywa słońca a ubywa dźwięków. Te wczesne minuty przed wschodem są zarezerwowane dla przyrody. Nikt jej wtedy nie zagłusza. Nie słychać samochodów, miasto jest daleko i jeszcze trochę śpi. Nawet koguty nie włączają się o tej porze w ptasie pogaduszki. Zresztą, co taki kogut miałby do powiedzenia?
Ptaki rozprawiają w rozgorączkowaniu niedługo. Łatwo ten moment przegapić, a właściwie przespać.
Potem jeszcze przez kilkanaście minut panuje cisza wisząca między brzaskiem i świtem aż pojawia się pierwszy pierdzik zawożący sąsiada do pracy. Potem rozszczekują się psy sąsiadki i pierwsi kosiarze odpalają swoje sprzęty. Budzi się wiatr. Zaczyna się dzień.
I jest coraz głośniej i głośniej. Do głosu dochodzi cywilizacja.
Tak jest do wieczora, do momentu kiedy podkrada się wieczorna szarówka. Wtedy znów świat wyhamowuje. Cywilizacja milknie jak gdyby traciła impet. Jej odgłosy nikną w szarości jak ostatnia scena w starych filmach. Wiatr daje za wygraną i przestaje udawać groźnego.
To czas kiedy znów można usłyszeć własne myśli i prawdziwy świat dookoła. I znów odzywają się ptaki.

Może czasem trzeba przystanąć. Doznać uczucia dawno zapomnianego zachwytu nad światem. Wyjść za próg, popatrzeć w górę i wyczyścić umysł z wszystkiego, co trujące, złe, zniechęcające.
Niebiesko, zielono, biało. Podobno te trzy kolory wprowadzają nas w dobry nastrój, relaksują, pomagają ogarnąć rzeczywistość. Nie trzeba ich daleko szukać. Są wokół. A kiedy zaczniemy patrzeć, może okazać się, że odzyskaliśmy też słuch.

Na dodatek doznań dźwiękowych zafundujcie sobie doznania smakowe. Dobrego nigdy nie za dużo.








Racuchy drożdżowe z kwiatem czarnego bzu, truskawkami i syropem bzowym

Czerwiec to truskawki i czarny bez. Bez dwóch zdań.
Połączenie tych dwóch elementów jest tak oczywiste jak mariaż szparagów z jajem po benedyktyńsku.
Jest coś magicznego w produktach sezonowych. Nigdy indziej nie mają takiej pełni smaku. Kto wątpi niech zamiesza mąkę z drożdżami i dosypie bzowego kwiecia. A potem niech do mnie napisze.

2 szklanki mąki pszennej
7 dkg suszonych drożdży
szczypta soli
1,5 szklanki ciepłego mleka ( musi go być tyle by ciasto miało gęstość kwaśnej śmietany)
1 jajko
2 łyżki cukru
1 szklanka kwiatów czarnego bzu

olej do smażenia
truskawki do podania

Ja się nie bawię w żadne ceremoniały. Do mleka sypię sól i cukier by się rozpuściły. Dodaję jajko i mieszam. Pakuję wszystko do jednej michy (przesiewam mąkę i drożdże przez sito). Mieszam łychą by uzyskać gładkie ciasto. Musi być podobne w gęstości do ciasta naleśnikowego. Jeśli jest za rzadkie dodajcie nieco mąki. Jeśli wyszło za gęste dolejcie mleka.
Potem przykrywam miskę folią i zostawiam w cieple.
Zaglądam od czasu do czasu i przygotowuję kwiaty czarnego bzu.
Kiedy ciasto podwoi swoją objętość (czyli po około godzinie) wsypuję kwiatki i mieszam. To nic,że opadnie. Na patelni ponownie nabierze puszystości.

Co zrobić z bzem? Zebrać, wypuścić wszystkich mieszkańców, nożyczkami obciąć kwiatki. To wszystko.

Rozgrzewam olej na patelni i smażę placuszki na średnim ogniu. Kiedy są ciemno złote, przewracam na drugą stronę. Potem wykładam na papierowy ręcznik.
Przekładam na talerz, obsypuję truskawkami i bzowym kwieciem i polewam syropem.

Przyroda wie co robi kojarząc truskawki z czarnym bzem.






Smacznego

6 komentarzy:

  1. Limonko, u Ciebie dzis poezja - i w slowach i w smakach! Az bym porzucila wszystko i dolaczyla do Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Poezja smaku i poezja dla duszy...ACH....Pozdrawiam ciepło!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak przyjemnie Cię poczytać i obejrzeć przed snem!

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj tak, truskawki z bzem to fenomenalne połączenie :)
    A ten moment tuż przed świtem znam dobrze, akurat wtedy wychodzę do pracy :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, hej, gdzie się schowałaś nasza Limonko?Pozdrawiam ciepło!! Mam nadzieję, że się urlopujesz i wrócisz do nas niebawem:)

    OdpowiedzUsuń
  6. O matko, ale genialne połączenie! Dla mnie racuchy to te z jabłkami. O ja głupia! Kradnę przepis i po diecie biorę się za smażenie :))

    OdpowiedzUsuń