wtorek, 19 kwietnia 2016

Różowy koktajl energetyczny i co nieco o Głodzie






















Wiem, że nie powinnam tu o tym pisać. Lecz siła literatury jest ogromna. Emocje, towarzyszące czytaniu zaś są tak wielkie, że muszę się nimi z wami podzielić.

Wyobraźmy sobie taką sytuację.
Idziemy w sobotę na obiad. Do naszej ulubionej restauracyjki. Mamy tam ulubione miejsce, ulubione dania i ulubionego kelnera. Prawie jak w domu, tylko lepiej, bo nie musimy gotować i zmywać.
Dania, które podają w tej knajpce są subtelne, ładnie nazwane i zawsze zbudowane na obowiązującej obecnie zasadzie korzystania z lokalnych produktów.
Na nasz widok pan Marcin (nasz ulubiony) rozkwita uśmiechem. My odpowiadamy uśmiechem, wymieniamy się uwagami, zarezerwowanymi tylko dla ludzi dzielących pewną intymność. On nas karmi, my jesteśmy mu wdzięczni.
Zazwyczaj to pan Marcin, konfidencjonalnie pochylony jakby zdradzał nam sekrety Mędrców Syjonu, kusi nas nowymi smakami.
Tak jest i tym razem. Jednak w jego zachowaniu zaszła pewna zmiana. Zamiast lekko pochylonej sylwetki widzimy stojącego prawie na baczność kelnera. Wygląda jakby miał nam zaprezentować nie menu ale rozkaz marszałka sił połączonych sztabów.
Jesteśmy zaciekawieni. Czy w menu pojawiło się coś nadzwyczajnego? Czy zamiast carpaccio z łososia zostaniemy zaskoczeni dziś potrawą niecodzienną?
Restauracja to miejsce bezpieczne. Czujemy się tutaj otuleni smakiem, zapachem. Zaopiekowani.
Nie chcemy hałasów, wrzeszczących czterolatków i nad aktywnych, przywiązanych do telefonów biznesmenów.
Nasza restauracja to bańka szczęśliwości. I niech wszelkie elementy uwierające pozostaną na zewnątrz.
Dziś jednak czeka nas niespodzianka.

Pan Marcin proponuje - mam nadzieję, że i dzisiaj zaufają państwo mojemu wyborowi. Dostaliśmy przed południem cudownie świeże zwłoki jelenia. We wczesnych godzinach porannych potrącił go samochód.
Pierwsze chwile są przewidywalne. Patrzymy na niego z niedowierzaniem. Przesłyszeliśmy się? Zwariował?
Jak można klientowi, czekającemu na nakarmienie, zaproponować czyjeś zwłoki?!
Ale Marcin snuje swoje kulinarne fantazje – wiszą też w chłodni cztery trupy dobrze skruszałych bażantów. Mogę zasugerować wyborną potrawkę z truflami.
Ogarnia nas oburzenie - pan powinien iść na urlop, panie Marcinie. Gotowanie uszkodziło panu wrażliwość.
Oczywiście wychodzimy, przysięgając sobie, że nasza noga więcej tu nie postanie.

To tylko wymyślona historyjka. Wzięła się z pewnych obserwacji. Komunikacyjnych. Komunikacja między nami odbywa się za pomocą słów. Przede wszystkim.
Zamieńmy słowo „stek” na słowo zwłoki. Użyjmy słowa trup w miejscu „tuszka”.
Widzicie różnicę. Jakby mniej smacznie się zrobiło. Prawda?
Nie zjem niczego, czego nie potrafiłbym zabić własnymi rękami. Nie chodzi o broń palną, bo to broń tchórzy. Chodzi o literalne ręce. Gołe i nie uzbrojone. I nie chodzi o przetrwanie czy obronę konieczną. Nie łapcie mnie za język.
Z góry zaznaczam, że nie jestem wegetarianką. Mięsa jem mało, ale jem. Ale mam wyobraźnię. I ona psuje mi apetyt.
Jakiś czas temu w supermarketach można było kupić zafoliowane małe prosiaczki. Świetną sprawą było obserwowanie reakcji klientów. Oburzenie, niesmak, obrzydzenie nawet.
Jak tak można, to nie może być. Kto to kupi?
Potem te oburzone pchały wózki do lady z porcjowanym karczkiem czy łopatką.
Pachnie hipokryzją.
A gdyby tak rzeźnie miały szklane ściany? No, nie. Na to jesteśmy za wrażliwi. To raniłoby nasze delikatne uczucia. Lepiej kupić świnkę na tacce. Bezosobowo. Kto by smażąc gulasz myślał, że kiedyś ten gulasz miał ogonek i wesoło (lub nie) chrumkał.
MMŻ, który z niejednego pieca chleb (i nie tylko) jadł, w młodości swej odwiedził masarnię i mleczarnię.
Jego wspomnienia do dziś są barwne i długo po jego opowieściach żywię się tylko tym, co na polu urośnie.

Nie lubimy nazywać sprawy po imieniu. Lubimy się mamić ładnymi sformułowaniami.
Może warto czasem zrobić sobie bezmięsny detoks. Spróbujcie i zobaczcie, że istnieje też świat bez zwłok i trupów na talerzu.
Takie oto naszły mnie rewolucyjne przemyślenia w związku z książką „Głód” Martina Caparrosa.

Wrażliwych przepraszam najmocniej, jeśli zepsułam im posiłek. Oburzonym przypominam, że póki co cenzura się nas nie ima.
Chyba dzisiaj jako ilustracja będą tylko kwiatki.
No może jeszcze coś najbardziej odległego od świata zwierzęcego: koktajl energetyczny.



Koktajl energetycznie różowy
pół szklanki soku z buraków
pół szklanki świeżego ananasa
pół szklanki malin
1 banan
pół szklanki wody kokosowej

Miksujemy, przelewamy do szklanek i pijemy.






Smacznego

4 komentarze:

  1. Ostatnio przypadkiem widziałam program o zwierzętach domowych. Czego to ludzie nie trzymają: pieski, kotki, myszki, szczurki, iguany, pająki, jaszczurki i kameleony. Dziennikach, który program prowadził, zaadoptował świnkę; wszędzie z nią jeździł, trzymał ją w domu i traktował z należytą uwagą i uczuciem. Na koniec oddał ją do rzeźni, żeby ją potem zjeść.

    Koktajl ma cudowny kolor :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przerażająca twarz miłości do zwierząt.
      Miałam w dzieciństwie rudego kogutka. Kiedy pewnego dnia wylądował na stole w postaci obiadu, tydzień przeleżałam z gorączką w łóżku.
      Pozdrawiam ciepło:)

      Usuń
  2. Ojej, jak dobrze ze nie czytalam tego przed lunchem tylko po. I jak dobrze, ze na lunch zjadlam tarte porowoa z niebieskim serem. Chociaz produkcja sera tez ma swoje ciemne strony.

    Koktail wyglada i zdrowo i etycznie! :)

    OdpowiedzUsuń