czwartek, 19 marca 2015

Coś kicającego, coś żółtego i coś egzotycznego czyli kofta b'siniyah

























Zająca wczoraj widziałam. A nawet dwa. Mknęły wzdłuż drogi aż im się uszy kiwały.
A potem zobaczyłam stado puchatych, żółtych kuleczek. Kurczaczków. Malutkich, siedzących jeden na drugim i grzejących się w cieple lampy. Zające pędziły skrajem drogi a kurczaki miały swoje miejsce pod stołem.
Oba te fakty są namacalnym dowodem na to, że wiosna przyszła. Jeżeli ktoś ma wątpliwości to niech poszuka maciupeńkich podbiałowych kwiatków. Zresztą, nie trzeba ich szukać. Trzeba mieć tylko oczy otwarte.
No i bazie. Kotki się panoszą na wszystkie strony.
I słońce, słońce, słońce. Ostatnie dwa dni podobno nie było w Polsce ani jednej pochmurnej miejscowości. Czy to nie piękne?
Odwiedziłam wczoraj dom pod lasem. Sprawdziłam, że ludzkie szkodniki mają się dobrze i po raz kolejny próbowałam zrozumieć cudzy tok rozumowania. Naprzeciwko, na działce, drzew coraz mniej ale za to coraz więcej płotu, betonu i żwiru. Na bramie błyszczy nowiutka, potężna kłodka. Dumni posiadacze niczego (bo nawet drzewa i krzewy wycięli) założyli kłódkę na łańcuchu by pilnowała....niczego.
Okoliczne wróble donoszą, że już pierwsze konflikty miały miejsce. Oj, będzie się działo.
Póki co zające mogą sobie hasać.
Muchy na razie ruszają się niemrawo a biedronki we framugach śpią w najlepsze. Ale one są zapewne chińskie więc trudno zgadnąć co planują.
Zimy nie przetrwała jedna stara śliwa a po nieosłoniętej winorośli został tylko smutny kikutek. Coś ją zjadło do ostatniego listeczka.
Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Jedno na pewno było radosne, słońce.

Powolutku, bardzo powolutku przyzwyczajam się do myśli, że przede mną kolejne święta. Tym bardziej, że resztek choinki pozbyłam się dopiero wczoraj. Nie, nie, bombki już dawno zdjęłam. Choinka też została okrojona do minimum. Po prostu stał sobie badyl na balkonie i czekał na wyniesienie. Wczoraj się dokonało, więc od teraz czas zbierać łupinki z cebuli do malowania jajek.

Zanim zacznie się peklowanie szynki i zagniatanie mazurków można jeszcze zaszaleć nieco egzotycznie. Mędzy jednym umytym oknem a drugim zróbmy aromatyczne mielone w wersji libańskiej czyli tak jak to robi Yotam Ottolenghi.



Kofta b'siniyah

W oryginalnym przepisie kofty zrobione są z mielonej jagnięciny i wołowiny. W moich, ze względu na opór domowy użyłam mielonego indyczego mięsa.

500 g mielonego mięsa
1 mała cebula drobno pokrojona
1 ząbek czosnku zmiażdżony
2 łyżki orzeszków piniowych olus jedna łyżka do posypania gotowego dania
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
1 jajko
1 łyżeczka drobno pokrojonego chilli
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki zmielonego ziela angielskigo
ćwierć łyżeczki mielonej gałki muszktołowej
1 łyżeczka soli
pieprz

sos z pasty sezamowej:
pół szklanki tahini
2 łyżki soku z cytryny
pół szklanki wody
1 ząbek czosnku zmiażdżony

Na suchej patelni prażymy orzechy piniowe. Bądźcie ostrożni. Orzechy są bardzo delikatne i łatwo się przypalają. Ich prażenie trwa minutę, półtorej.
Wszystkie składniki na kofty umieszczamy w misce i dobrze wyrabiamy.
Formujemy owalne kotleciki podobne do torped (tak mówi sam autor). Przykrywamy folią i schładzamy w lodówce godzinę.

W czasie chłodzenia się kotlecików przygotowujemy sos.
Miksujemy w misce wszystkie składniki. Doprawiamy solą wg uznania. Sos powinien być raczej gęsty jak np. płynny miód.

Włączamy piekarnik, nastawiając temperaturę na 200 stopni.

Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy z obu stron na złoto kofty.
Przekładamy kofty do żaroodpornego naczynia, polewamy połową sosu tahini.
Pieczemy w piekarniku 7-8 minut.
Wyjmujemy kotleciki z piekarnika, przekładamy na talerze i posypujemy resztą orzeszków piniowych i pietruszką. Podajemy zresztą sosu tahini.




Pycha i pewna odmiana w nieśmiertelnym mielonym.

Smacznego

1 komentarz:

  1. A skoro slonce, a skoro pogoda a skoro kroliki i zajace i bazie to czlowiek czuje sie od razu lepiej , prawda :))Pozdrawiam Was niezwkle serdecznie !!!

    OdpowiedzUsuń